Od "The Circle" Netflixa nie można się oderwać. Reality show pokazuje, jak zachowujemy się w sieci

Ola Gersz
Popkultura zwykle albo straszy nas internetem, albo go maksymalnie ogłupia. Jednak nie "The Circle" – wyjątkowo sympatyczne reality show Netflixa, które doskonale pokazuje mechanizmy ludzkich zachowań w mediach społecznościowych. To połączenie "Big Brothera" i "Czarnego lustra" niewiarygodnie wciąga i w ogóle nie dołuje, mimo że stawką jest... bycie najbardziej lubianym w internecie. "The Circle" ma jednak kilka asów w rękawie i przy okazji przemyca nam kilka istotnych prawd.
"The Circle" to reality show, jakiego jeszcze nie było Fot. Screen z Netflixa / "The Circle"
Czy tego chcemy, czy nie, żyjemy jedną nogą w internecie, a media społecznościowe to nasza równoległa rzeczywistość. Tak jak chcemy być lubiani w realu, tak pragniemy akceptacji i podziwu w cyberprzestrzeni, a rozmowy przez internetowe komunikatory są czasem dużo bardziej skomplikowane niż te w cztery oczy, bo wystarczy jedna "kropka nienawiści" i całą relację trafił szlag.

Możemy się śmiać, ironizować albo mówić, że "społeczeństwo idzie na psy", ale taka jest i raczej będzie nasza rzeczywistość. Nie uciekniemy od mediów społecznościowych, jesteśmy na nie skazani i sami nie zdajemy sobie sprawy, jak duży wpływ mają na nas wszystkie Facebooki, Instagramy, Tindery i Twittery. I tu wchodzi właśnie "The Circle" – pierwsze reality show, który nie demonizuje social mediów ani ich nie wybiela, ale pokazuje je w całej swojej słodko-gorzkiej okazałości.
Czy jesteś prawdziwy?
W "The Circle" – program Netflixa jest produkcji amerykańskiej i oparty jest na brytyjskim pierwowzorze wymyślonym przez stację Channel 4 – grupa obcych sobie ludzi wprowadza się do naszpikowanego kamerami i mikrofonami domu. Tak jak w "Big Brotherze". Jednak jest mała różnica: każdy mieszkaniec zajmuje oddzielny apartament i nie ma żadnej styczności z pozostałymi uczestnikami – przynajmniej w cztery oczy.


I tu wchodzi technologia rodem z "Czarnego lustra". Gracze mogą porozumiewać się ze sobą jedynie poprzez medium społecznościowe à la Facebook, Circle, które reaguje na komendy głosowe. Najpierw ustalają swój profil: zamieszczają zdjęcie (potem będą mogli dołączyć kilka kolejnych), wpisują wiek, związkowy status oraz krótki opis. I to musi im wystarczyć, aby zrobić dobre wrażenie. Rozmowy na czacie – grupowym lub indywidualnym – pozwalają im poznać się lepiej, ale jest jeden, bardzo znaczący, haczyk.

Otóż w "The Circle" każdy może być tym, kim chce. Większość uczestników decyduje się być sobą: jest więc Shubhan, skromny i sympatyczny "mózgowiec", który nie znosi mediów społecznościowych i zawsze stawia na szczerość, czy Joey, który początkowo sprawia wrażenie koszmarnego typa rodem z "Warsaw Shore", ale potem okazuje się niewiarygodnie zabawny i prawdziwy. Albo Sammie, młoda terapeutka dzieci z autyzmem, która na samą myśl, że w internecie można cokolwiek udawać, reaguje obrzydzeniem.
Fot. Netflix / materiały prasowe
Jednak w internecie łatwo jest udawać – szczególnie, jeśli nie wiesz, kto jest po drugiej stronie. W popkulturze sprawnie funkcjonuje już angielskie pojęcie "catfish" oznaczające osobę, która w sieci wciela się za kogoś zupełnie innego. I w "The Circle" takich "catfishów" jest kilkoro.

Jest rozrywkowy Seaburn, który wciela się w miłą i nieśmiałą Rebeccę, której twarzy (i ciała) użyczyła... jego własna dziewczyna. Jest ekscentryczny artysta Alex, który pozuje na seksownego sportowca Adama. Jest też "chłopczyca" Karyn, który zostaje Mercedeze, atrakcyjną i elegancką kobietę z charakterem. Uczestnicy są jak dzieci we mgle – mogą się jedynie domyślać, że ktoś może nie być tym, za kogo się podaje. Ale my, widzowie, wszystko mamy jak na widelcu.

Zasada pierwsza: bądź miły
O co chodzi w mediach społecznościowych? O lajki, czyli o to, żeby cię lubili. I na tym bazuje właśnie "The Circle": zwycięzcą – który otrzyma sto tysięcy dolarów – będzie ten, kto jest najbardziej lubiany przez resztę grupy. Co dwa dni gracze (bo "The Circle" to tak naprawdę jedna wielka wirtualna gra) wybierają osoby, które lubią najbardziej i najmniej, a dwóch uczestników, którzy wzbudzili największą sympatię, zostaje "influencerami". To oni wybiorą osobę, która zostanie "zablokowana" i odpadnie z programu.

Uczestnicy rozmawiają więc między sobą, budują sojusze, rozśmieszają się nawzajem, zwierzają się sobie albo flirtują. Nie chcą wylądować na ostatnim miejscu w "rankingu popularności". I mimo że usilne starania o bycie lubianym brzmią wyjątkowo smutno i są nam, użytkownikom mediów społecznościowych, bardzo dobrze znane (otrzymanie zera polubień za swoje nowe zdjęcie profilowe na Facebooku nie jest szczególnie miłe), to w "The Circle" wcale nie jest tak strasznie.
Fot. Netflix / materiały prasowe
Okazuje się bowiem, że kluczem do sukcesu jest po prostu bycie miłym. Dominująca większość interakcji między uczestnikami program Netflixa jest więc bardzo sympatyczna. Oczywiście osobę miłą można z powodzeniem zagrać, jednak tutaj to nie przechodzi. Jeśli któryś z graczy "stara się za bardzo" albo brzmi fałszywie, traci na popularności. Wciąż pragniemy więc szczerości i wiarygodności i wciąż najbardziej opłaca się bycie sobą, mimo że w internecie nie jest to takie oczywiste.

Uczestnicy "The Circle" starają się więc być sobą, a jeśli decydują się na bycie "catfishami", to zwykle przyświeca im jakaś misja. Jedna z "oszustów", Karyn, mówi wprost, że udaje kogoś innego, tylko po to, żeby udowodnić, że nie można oceniać książki po okładce. – To moja osobowość plus zdjęcia kogoś innego – mówi prezentując swojego avatara. I podkreśla, że gdyby była sobą – czarną lesbiką plus size, która, jak zaznacza, "nie jest zbyt kobieca" – to miałaby większy problem ze zrobieniem dobrego wrażenia. A przecież pierwszym zadaniem uczestników jest ocenienie reszty na podstawie zaledwie jednego zdjęcia i krótkiego opisu w profilu.

Taką misję ma też chociażby Sean, działaczka plus size, która promuje ciałopozytywność. W programie wciela się jednak w szczupłą i atrakcyjną blondynkę. – Chcę pokazać, jak źle traktujemy osoby grube – mówi szczerze. Sean jest bowiem w programie całkowicie sobą – fałszywe są tylko jej zdjęcia. "Misja" Karyn i Sean punktuje – uczestnicy za każdym razem są zszokowani i czują się ze sobą źle, gdy kogoś źle ocenili. Mają też problem, żeby ocenić kogoś po zaledwie jednej fotografii albo kogoś taktycznie okłamać.
Fot. Netflix / materiały prasowe
Pot, szok i radość
Dlaczego warto obejrzeć "The Circle"? Nie tylko dla przypomnienia, że warto jest być sobą, a internetowe ocenianie i hejt są beznadziejne, ale również dla podglądania ludzi w mediach społecznościowych. Skoncentrowani na wirtualnych interakcjach bohaterowie przykładają mniejszą wagę do tego, jacy są w rzeczywistości – mimo że kamery podglądają ich cały czas. To sprawia, że mamy okazję oglądać autentyczne reakcje osób "siedzących w internecie". Bohaterowie skaczą po pokoju, wzruszają się, krzyczą do ekranu, pocą się podczas ważnej rozmowy albo zastygają w stanie szoku. Znamy to – też się tak zachowujemy.

To właśnie te szczere reakcje oraz wirtualne interakcje graczy, które momentami wyglądają jak wymagająca partyjka szachów albo spacer po polu minowym, przyciągają widza do ekranu, mimo że poza wirtualnymi aktywnościami bohaterowie... niewiele robią Zamknięci w pokojach gotują, jedzą, leżą albo grają w ping ponga. Niby nuda, a mimo to w ogóle się nie nudzimy.

Podczas oglądania "The Circle" nie można też nie wysnuć wniosku, że internet internetem, ale człowiekowi nigdy sama wirtualność nie wystarczy – bohaterowie programu momentami naprawdę chcieliby wyjść już "do realu" i kogoś przytulić albo porozmawiać twarzą w twarz. Bo niby siedzimy jedną nogą w internecie, ale potrzebujemy prawdy i bliskości. I to właśnie pokazuje nam "The Circle" – reality show o internecie, które zamiast straszyć, jest i urocze, i... daje nadzieję.