Krzysztof Wielicki: "Młodszym kolegom brakuje motywacji do czynów naprawdę odważnych"

Michał Jośko
Jeden z najwybitniejszych wspinaczy w historii nie tylko cofa się do lat 70. i 80. ubiegłego wieku, aby zdradzić nam sekrety tzw. złotej dekady polskiego himalaizmu. W tej rozmowie skupimy się także na teraźniejszości oraz przyszłości, gdyż ten człowiek-legenda wciąż spogląda w stronę gór. W tle: ratowanie kolegów i koleżanek, strach przed śmiercią, zabawa w iście rockandrollowym stylu oraz oszustwa, za którymi stoją wielkie pieniądze.
Fot. Maciej Zienkiewicz / Agencja Gazeta
Uważa pan, że urodził się w idealnym czasie, czy może jednak zazdrości młodszym pokoleniom?

Cóż, każde pokolenie sądzi, że urodziło się w wyjątkowym czasie i okolicznościach. To, że przyszedłem na świat w roku 1950, uważam za wielki plus – dzięki temu mogłem przecież współtworzyć w latach 70. i 80. tzw. złotą dekadę polskiego himalaizmu.

Przed nami było jeszcze wiele możliwości zapisania białych kart w historii wspinaczki wysokogórskiej, sporo szczytów do zdobycia. Dziś wszystko wygląda zupełnie inaczej – naprawdę trudno dokonać czegoś przełomowego. Pozostaje głównie wspinaczka dla własnej satysfakcji, mierzenie się z samym sobą.


Wszystko to jest znacznie łatwiejsze, niż parę dekad temu. Pytanie, czy zbyt łatwe?

W tym miejscu warto podzielić alpinistów na trzy grupy: do pierwszej z nich należą osoby, które wciąż chcą dokonywać rzeczy naprawdę przełomowych. Szukają wyzwań, jakim czoła nie stawił nikt wcześniej. No ale, jak mówiłem wcześniej, takich możliwości jest dziś niewiele. Nic dziwnego, że owa grupa skurczyła się naprawdę mocno – dziś to jakieś kilkadziesiąt osób na całym świecie, natomiast w czasach mojej młodości mogliśmy mówić o setkach…

Siłą rzeczy powiększyło się natomiast grono ludzi, którzy nawet nie napinają się na czyny wiekopomne i wspinają się wyłącznie z miłości go gór.

Wiedzą, że nie mogą pisać historii alpinizmu, tak więc piszą własną historię i tyle. Zaznaczmy, że nie atakuję takich osób, o ile tylko do sprawy podchodzą z sercem, przecież to wspaniała forma samorealizacji.

Teraz przejdźmy do grupy trzeciej, czyli tych, których w środowisku nazywamy turystami wysokogórskimi. To naprawdę duże grono zamożnych ludzi, realizujących "plan minimum".

Chodzi o to, żeby polecieć sobie w Himalaje i wdrapać się na jakiś szczyt najłatwiejszą trasą, oczywiście w idealnych warunkach pogodowych. Chodzi tylko o to, aby zmęczyć się jak najmniej, a na górze wykonać sobie efektowne zdjęcie.

W naszych czasach do zdobycia Mount Everestu wystarczy być osobą w miarę sprawną fizycznie i… tyle. Nie trzeba mieć jakichś nadzwyczajnych predyspozycji, nie trzeba marnować czasu i energii na żmudne przygotowania.

Zgłasza się pan do jednej z agencji, uiszcza odpowiednią opłatę i – w gruncie rzeczy nie będąc alpinistą – zostaje zdobywcą najwyższego szczytu na naszej planecie.

Główną przyczyną takiego stanu rzeczy jest oczywiście rozwój technologiczny… Które z wynalazków najmocniej wpłynęły na wspinaczkę?

Owe parę dekad temu człowiek podbijał Himalaje, mając do dyspozycji kompas, niedokładne mapy i jakąś tam szczątkową wiedzę przekazaną przez kolegów.

Dziś możemy korzystać z precyzyjnych map satelitarnych, lokalizatorów GPS i dronów, do tego dołóżmy całe multum szczegółowych opracowań pisanych i materiałów wideo, przygotowanych przez całe pokolenia wspinaczy – można tak wymieniać naprawdę długo. Nic dziwnego, że w naszych czasach góry zmalały…

Jednak moim zdaniem największą, najbardziej rewolucyjnymi zdobyczami technologicznymi są dokładne prognozy pogody i nowoczesne formy komunikacji, które niebotycznie zwiększają zarówno bezpieczeństwo, jak i komfort wspinaczki.

Kiedyś wszystko wyglądało tak, że szczyt atakował zespół za zespołem, licząc, że któryś z nich trafi na odpowiednią pogodę. Dziś nikt nie wychodzi z bazy, dopóki nie sprawdzi na komputerze precyzyjnych prognoz meteorologicznych.

Teraz komunikacja: łączność satelitarna jest naprawdę świetną sprawą, choć to kij, który ma dwa końce. W czasach mojej młodości ruszając na wyprawę, opuszczał dom na wiele tygodni, podczas których kontakt z bliskimi urywał się niemal całkowicie. Można było liczyć jedynie na to, że być może pewnego dnia jakiś nepalski goniec przyniesie list, na nic więcej.

Czy miało to jakieś plusy? Zdecydowanie tak – człowiek patrzył na górę naprawdę intensywnie skupiał się na tym, żeby zdobyć ją możliwie szybko, zejść i wrócić do domu. Stan na dziś? Ów dom "przychodzi" do alpinisty, odpala pan laptopa albo telefon satelitarny i rozmawia z rodziną.

Świetnie, lecz musimy uwzględnić sobie pewną sprawę – zbyt duży komfort psychiczny demotywuje wspinacza, co widzę u wielu kolegów. Proszę wyobrazić sobie taki scenariusz: jest pan na ponad siedmiu tysiącach metrów, warunki pogodowe są bardzo złe. Za parę godzin będzie trzeba wyjść z namiotu i pokonać kolejne dwieście metrów w górę, przeżywając wielkie katusze.

No i zaczynają się pokusy typu: przecież mam alternatywę, przecież zamiast tego mogę zejść do bazy, połączyć się z żoną i dziećmi, wyżalić się, poszukać u nich wsparcia psychicznego.
Fot. Grzegorz Celejewski/ Agencja Gazeta

Rozumiem, że wielkie sukcesy naszych alpinistów w czasach PRL-u wynikały również z tego, że nie żyli w zbyt komfortowym świecie?

Mówi się, że Polacy spisują się najlepiej wtedy, gdy mają jakiegoś wroga, gdy jest im naprawdę źle i mają o co walczyć. I coś w tym jest. Paradoksalnie wielkie sukcesy ułatwił nam fakt, że nie było nam zbyt dobrze i wygodnie, że mieliśmy naprawdę mało perspektyw.

Dziś, obserwując młodszych kolegów – często będących wybitymi wspinaczami – widzę, że wielu z nich brakuje motywacji do dokonywania czynów naprawdę odważnych.

Kalkulują na zasadzie: mam świetną pracę w korporacji i w każdym momencie mogę zwiedzić dowolny zakątek świata. Po co więc jechać w te niebezpieczne Himalaje? Zginę tam i wszystko przepadnie.

Wie pan, dobrobyt sprawia, że człowiek nie chce ryzykować. My żyliśmy w zupełnie innych realiach, w ciężkich dla Polski czasach, w których naprawdę trudno było robić karierę w dzisiejszym tego słowa znaczeniu.

Jeżeli nie chciałeś przez do emerytury pozostać zwykłym zjadaczem chleba, widzącym wokół siebie wyłącznie PRL-owską szarzyznę i pracującym w jakimś zakładzie pracy od siódmej do piętnastej, musiałeś postawić wszystko na jedną kartę.

To właśnie dlatego osoby potrzebujące naprawdę mocnych wrażeń, odczuwające ponadprzeciętny głód życia, robiły wszystko, aby uciec – na odległe oceany albo w góry.

Jak wyglądał pierwszy krok pańskiej ucieczki?

Kluczowym momentem był rok 1975, gdy wyszła ustawa umożliwiająca klubom sportowym działalność gospodarczą. Wiadomo, że politykom chodziło o jedno: jeżeli takie instytucje zaczną zarabiać, to odciąży się finansowo państwo. Wraz z kolegami-alpinistami zaczęliśmy zastanawiać się, jak wykorzystać owe zmiany.

Kurczę, przecież nie zaczniemy prowadzić płatnego parkingu, nie założymy też lodziarni albo zakładu szewskiego… A więc skupmy się na tym, co potrafimy robić! W ten sposób zaczęliśmy świadczyć usługi wysokościowe, m. in. dla hut i kopalni.

Pomysł okazał się strzałem w dziesiątkę – w sposób dla nas łatwy i przyjemny zaczęliśmy zarabiać naprawdę duże pieniądze. Dodajmy: pieniądze nieopodatkowane, gdyż o ile zyski wpisywało się w działalność statutową, to wszystkie zostawały w naszych kieszeniach.

Rozumiem, że mówimy tutaj o pieniądzach dużych jak na realia PRL-owskie. Tysiące kilometrów od naszych granic sytuacja chyba nie wyglądała aż tak różowo…

Rzeczywiście, jednak dla chcącego nic trudnego. Kluczowa była odpowiednia strategia: jeżeli uwzględniać ceny w Polsce, mieliśmy naprawdę mnóstwo środków na zakup (czy też, biorąc pod uwagę ówczesne realia: załatwienie, wykombinowanie) niezbędnego sprzętu.

Tak więc nad Wisłą bezproblemowo zaopatrywaliśmy się namioty, śpiwory, liny, oraz żywność, które mieliśmy zabrać w góry. Schody zaczynały się dopiero owe parę tysięcy kilometrów od naszego kraju, gdzie złotówka niemal zerową wartość nabywczą, liczyły się wyłącznie dewizy.

A tych potrzeba było całe mnóstwo, jeżeli chciało się opłacić wszystkie zezwolenia na atakowanie szczytów w Himalajach. Tak więc człowiek kombinował, od czasu do czasu sprzedając jakiś sprzęt przywieziony z Polski, co pozwalało np. pokryć koszt lokalnych tragarzy.

Lecz była to kropla w morzu potrzeb, tak więc w pewnym momencie zaczęliśmy zapraszać do naszej ekipy kolegów z Zachodu. Nie musieli troszczyć się o nic, za śmieszne dla nich kwoty mieli wszystko podane jak na tacy.

Mieli zapewniony sprzęt i żadnych problemów logistycznych; mieli Kukuczkę i wsparcie ze strony grupy cholernie pracowitych oraz ambitnych Polaków. Wystarczyło tylko wysupłać nieco dolarów na uregulowanie rachunków wystawianych przez władze Pakistanu i Nepalu.

Przy okazji dodajmy, że zdarzało się nam również przywozić do kraju rozmaite rzeczy na handel. Dżinsy, koszulki – co tylko się dało. Pamiętajmy, że w tamtych czasach za 30 dolarów można było przez cały miesiąc utrzymać rodzinę w Polsce. Tak więc człowiek kombinował, podejmując ryzyko podczas przekraczania granic.
Fot. Miroslaw Noworyta/ Agencja Gazeta
Skoro o tym mowa: porozmawiajmy o podejmowaniu ryzyka, czyli czymś…

… bez czego nie byłoby alpinizmu. Widzi pan, jesteśmy specyficznymi ludźmi, którzy na wiele spraw patrzą w sposób całkowicie niezrozumiały dla innych.

Skupiamy się wyłącznie na celu, wyłączając myślenie o czymkolwiek poza niezbędnymi kwestiami technicznymi. Gdy spoglądam na górę, myślę jedynie o tym, jak z nią wygrać, a nie tym, że to ona może wygrać ze mną.

Nie ukrywam, że zdarzają się sytuacje, w których pojawiają się jakieś wątpliwości. Lecz nawet wtedy, gdy ginął jakiś kolega albo koleżanka, nigdy nie pojawiła się w mojej głowie myśl w stylu "chyba muszę dać sobie spokój ze wspinaczką, bo to zbyt niebezpieczne".

W takich momentach alpinista skupia się raczej na analizowaniu sytuacji, na tym, dlaczego doszło do takiej sytuacji. Najwięcej emocji nie pojawia się wtedy, gdy do tragedii doszło z powodu ryzykanctwa danej osoby bądź błędu technicznego, lecz gdy przyczyną był jakiś zbieg okoliczności.

Chyba każdy z nas ma jakąś tam wiarę w nieśmiertelność, zawdzięczaną odpowiedniemu przygotowaniu, umiejętnościom, doświadczeniu… Wierzy, że wszystko zależy w stu procentach od niego. I to w momentach, gdy okazuje się, że wcale tak nie jest, pojawia się najwięcej emocji.

Dlaczego serak, który trzymał się pewnie od wielu lat, odłamał się akurat w tej sekundzie, gdy był na nim człowiek? Takie sytuacje były jedynymi, w których pojawiały się u mnie jakiekolwiek wątpliwości – zaczynałem myśleć, czy sensowne jest robienie czegoś, nad czym nie mam całkowitej kontroli.

Lecz po jakimś czasie podobne wątpliwości znikają. Człowiek zaczyna mówić sobie: owszem, odszedł kolega, ale przecież gdybym to ja zginął, przecież on nie przestałby się wspinać.

Sytuacji, w których wytrawny alpinista przestaje się wspinać po jakimś traumatycznym doświadczeniu, jest bardzo niewiele. W gruncie rzeczy kojarzę zaledwie jeden podobny przypadek. Wspinaczka to cholernie mocne uzależnienie, z którym się umiera.

Proszę powiedzieć, o ile zwiększa się determinacja w sytuacjach, gdy nie atakujemy kolejnego rekordu, ale gnamy na ratunek koledze?

Chyba nie ma żadnej różnicy… Dlaczego? Pełne zaangażowanie się w pomoc alpinistom, którzy znaleźli się w sytuacji podbramkowej, jest dla nas rzeczą najzupełniej normalną.

Każdy, kto wspina się, ma świadomość tego, że może liczyć wyłącznie na kolegów i nikt w naszym środowisku nie traktuje tego jako rzeczy jakkolwiek wyjątkowej.

Pamiętajmy, że wydarzeń takich, jak akcja, podczas której w roku 2018 ratowaliśmy Tomka Mackiewicza i Revolkę (Elisabeth Revol – przyp. red.), były w historii wspinaczki wysokogórskiej setki. Dlaczego zrobiło się o niej tak głośno? Cóż, ostatnimi laty nastąpił intensywny rozwój mediów, które zaczęły informować świat o tym "bohaterskim przedsięwzięciu".

Daję panu słowo, że nawet przez sekundę nie myślałem o tym wszystkim w kategoriach bohaterstwa i mogę założyć się, że w podobny sposób odbiera to Denis Urubko. Ot, całkowicie normalna sprawa. Myślenie na zasadzie: wiadomo, że poszedłem, bo przecież każdy by poszedł.
Fot. Grzegorz Celejewski/ Agencja Gazeta
Ma pan na koncie mnóstwo osiągnięć z kategorii "pierwsze solowe zdobycie szczytu". Czyżbym miał do czynienia z mocno samotniczym typem osobowości?

W żadnym wypadku! Nie jestem samotnikiem, należę do ekstrawertyków, którzy naprawdę mocno kochają ludzi i świetnie czują się w ich towarzystwie. Do tego zawsze traktowałem himalaizm jako sport zespołowy.

Nigdy nie było tak, że przed wyprawą ogłaszałem wszem i wobec: wejdę na dany szczyt solo. Nie, plan zawsze obejmował wyprawę w zespole. Po prostu, zawsze wspinałem się bardzo szybko i zdarzało się, że na szczyt docierałem jako pierwszy, gdy reszta ekipy dopiero do niego podchodziła.

Bywało też, że choć pierwotnie chciałem pójść trasą, którą pokonał ktoś przede mną, to w ostatnim momencie, spontanicznie, wybierałem inną; taką, jakiej nie dał rady nikt przede mną.

Trudno mi wyjaśnić, dlaczego tak robiłem – chodziło o szukanie coraz ambitniejszych wyzwań, sprawdzanie samego siebie i testowanie, jak blisko zdołam podejść do cienkiej czerwonej linii…

Co czuje człowiek ponadprzeciętnie ambitny, gdy musi pogodzić się z porażką?

Nie miałem wielu podobnych sytuacji, choć oczywiście zdarzało się być już naprawdę blisko szczytu i odpuścić. Z biegiem lat podchodzi się do podobnych sytuacji z coraz większą pokorą i dystansem.

Nauczyłem się myśleć: przecież ta góra jeszcze postoi, dziś nie kończy się ani świat, ani moja pasja. Mogę tu jeszcze wrócić. Pomagało również to, że unikałem słowa "porażka". Tego rodzaju niepowodzenia wolałem nazywać nowymi doświadczeniami, co pomagało pogodzić się z sytuacją.

A co z ludźmi, którzy nie godzą się z niepomyślnym rozwojem sytuacji i w efekcie kłamią, że zdobyli dany szczyt? Czy takie sytuacje są częste?

Zawsze powtarzam: dopóki nie ma jednoznacznych dowodów na to, że alpinista kłamie, nie podważam jego słów. Naiwnie wierzę w to, że pełen pasji człowiek nie oszuka siebie i kolegów, bo przecież później będzie się z tym źle czuł, nie będzie mógł spojrzeć w lustro.

Pewnie dlatego nigdy nie skupiałem się zbyt mocno na gromadzeniu dowodów swoich dokonań. Wyjątkiem było samotne wejście na szczyt Nanga Parbat: wokół żadnych wypraw, a jedynymi świadkami byli pakistańscy pasterze, którzy obserwowali mnie z dołu. Tak więc na wszelki wypadek zniosłem ze szczytu wygrawerowany hak, pozostawiony tam wcześniej przez pewnego Austriaka (śmiech).

Oczywiście, w historii wspinaczki wysokogórskiej można znaleźć momenty niezbyt chlubne. Zdarzały się chociażby sytuacje, w których ktoś nie był do końca pewien zdobycia szczytu – bo mgła, bo wspiął się na niewłaściwy wierzchołek…

Jednak naprawdę chcę wierzyć w to, że chodziło raczej o deklaracje wynikające z nieświadomości, a nie kłamstwa z premedytacją. Tych ostatnich było naprawdę niewiele, a w tle tych oszustw zazwyczaj stały pobudki przyziemne, czyli pieniądze. Chodziło o sponsorów, o strach alpinisty, że nie otrzyma nagrody finansowej za dotarcie tam, gdzie miał dotrzeć.

Można cieszyć się, że w czasach mojej młodości podobne pokusy były znacznie mniejsze. Pamiętam, że gdy w roku 1980 polska wyprawa jako pierwsza w historii zdobyła Mount Everest zimą, nagrodą było sześć talonów na Fiata 126p, które trzeba było jakoś rozdzielić pomiędzy… 22 uczestników przedsięwzięcia.

Zaznaczmy: talon, którego summa summarum się zrzekłem, dawał jedynie możliwość zakupu auta, bo za samochód trzeba było zapłacić.

Tak czy owak powiedzmy sobie uczciwie: z absolutnie każdym sportem jest tak, że wielkie pieniądze zabierają jego niewinność. W ślad za dużymi zyskami zawsze idą oszustwa, kłamstwa i nielegalny doping.
Fot. Jakub Ociepa/ Agencja Gazeta
Bazując na pańskich wspomnieniach, historia alpinizmu to również "szampan" Sowietskoje Igristoje, a nawet picie skażonego spirytusu i zajadanie się ciasteczkami z haszyszem. Wszystko to kojarzy się raczej ze światem rockandrolla, a nie sportu…

Przyczyna jest prosta: ludzie uprawiający wspinaczkę wysokogórską to osoby niesamowicie wręcz zachłanne na życie. Chcą mieć wszystko, absolutnie wszystko: piękne kobiety, rodziny i przyjaźnie.

Chcą żyć dostatnio, podróżować oraz odnosić sukcesy i w górach, i w pracy. Pragną doświadczyć, dotknąć i spróbować dosłownie wszystkiego. Bo dzięki temu czują, że wiodą życie naprawdę ekscytujące i kolorowe.

Pan wciąż spogląda w stronę gór… Jakich wiekopomnych czynów zamierza pan tam jeszcze dokonać?

Mam na karku siedemdziesiątkę, a z biegiem lat trzeba obniżać sobie poprzeczkę, tak więc nie dokonam już rzeczy naprawdę przełomowych. Zresztą wypadałoby jeszcze zostawić coś młodszym kolegom, nie mogę być aż tak pazerny (śmiech). Jednak nie myślę o przejściu na górską emeryturę.

Jeszcze w tym roku chciałbym pokierować wyprawą, która znów zmierzy się z K2 zimą. Do tego wciąż eksploruję góry – widzi pan, na świecie jest jeszcze sporo dziewiczych sześciotysięczników, które docenia się w czasach, gdy pod Mount Everestem zrobił się tłok.

Gdy znajdzie się pan w pobliżu takiego niższego, mniej popularnego szczytu w Himalajach, w promieniu pięćdziesięciu kilometrów nie będzie kręcił się żaden człowiek. W takich momentach można przypomnieć sobie dawne czasy; poczuć, że jest sam na sam z górami.