Co mówi o Polakach to, że rzucili się na papier toaletowy? Mamy wyjaśnienie

Daria Różańska
– Czujemy się pewniej, bezpieczniej, gdy mamy pełną spiżarkę. Zapewnianie sobie podstawowych produktów jest normalnym działaniem w sytuacjach kryzysowych. A nuż inni nam wykupią i zostaniemy na lodzie. To też działanie stadne – tak o zakupach Polaków związanych z pandemią koronawirusa mówi profesor Grzegorz Odoj z Zakładu Teorii i Badań Antropologicznych Uniwersytetu Śląskiego.
Polacy robią zapasy w związku z pandemią koronawirusa, w wielu sklepach brakuje m.in. papieru toaletowego. Fot. Patryk Ogorzałek / Agencja Gazeta
Zrobił pan już zapas papieru toaletowego?

Prof. Grzegorz Odoj: – Akurat nie zrobiłem zapasu papieru, ale rzeczywiście byłem świadkiem "nadmiernych zakupów" Polaków.

Polacy w ferworze paniki związanej z koronawirusem ruszyli do marketów i rzucili się na papier toaletowy… Dlaczego? To z powodu doświadczeń z czasów komuny?

Polacy nie rzucili się wyłącznie na papier. Zresztą w innych krajach półki, na których stał papier toaletowy, też świecą pustkami.


W Australii już tydzień temu nie było papieru toaletowego. Zaczęto go nawet wydzielać: 4 opakowania na klienta.



Widziałem wczoraj, jak znajomi wypakowywali z bagażnika zakupy. Tam był nie tylko papier toaletowy, ale i papierowe ręczniki. Być może ludzie używają wspomnianych produktów jako ścierek do jednorazowego użytku.

Nie łączył bym tego mechanizmu tylko i wyłącznie z koronawirusem. Każda informacja o jakimkolwiek zagrożeniu społecznym wywołuje podobne działania.

Ludzie w takich sytuacjach nadmiernie zaczynają wykupować towary, zwłaszcza spożywcze i higieniczne. To naturalny mechanizm tworzenia zapasów, no bo coś może się wydarzyć. A nuż pozamykają sklepy, a nuż sytuacja się pogorszy.

Poza tym, niepokój wzmagany jest kolejnymi informacjami. Wiadomo, że i władza, i media uspokajają społeczeństwo… Ale i siłą rzeczy informują o kolejnych przypadkach zakażenia koronawirusem, czym budzą niepokój.

Informacja jest potrzebna.

To prawda, ale i wzmaga zaniepokojenie, utwierdza w przekonaniu, że to dopiero początek, że ta spirala się nakręca.

Robienie zapasów daje nam komfort psychiczny, na zasadzie: w razie czego, to jestem przygotowany na "tę wojnę"?

Owszem, również. Robienie zapasów w pewnym sensie niweluje nasz niepokój. Czujemy się pewniej, bezpieczniej, bo mamy pełną spiżarkę. Zapewnianie sobie podstawowych produktów jest normalnym działaniem w sytuacjach kryzysowych.

A nuż inni nam wykupią i zostaniemy na lodzie. Ponadto, to też działanie stadne.
Jeżeli nie mam zapasów, a sąsiedzi właśnie je robią, to zaczynam myśleć: "być może oni są bardziej zapobiegliwi, bo już kupili, a ja jeszcze nie”. To wypadałoby pójść do sklepu i te zapasy uzupełnić.

Zaglądając do koszyka spanikowanych w związku z koronawirusem Polaków widzimy że na potęgę kupujemy kasze, ryże, mleka, makarony, ale i ocet, majonez? Jak to uzasadnić?

Nie wiem, na ile ten ocet jest kupowany. Nie zaglądam ludziom do koszyków. Sam udam się na zakupy, które zawsze robię pod koniec tygodnia. Obawiam się tylko, że może być niesamowita kolejka… Niezależnie od tego, jakie to byłoby zagrożenie, czy to militarne, czy związane z koronawirusem, to odruchy są podobne: magazynuje się podstawowe produkty spożywcze.

Jeden z sąsiadów zakupił dwa 15-kilogramowe worki ziemniaków.

Czyli kupujemy produkty raczej podstawowe?

Karwowska w filmie "Czterdziestolatek" mówi do męża tak: "Stefan, coś się dzieje, to może zrobię większe zakupy, kupię cukru, mąki”. Ona nie zrozumiała, że powołano jej męża do wojska, co nie oznacza wcale wojny.

Niezależnie od mody na produkty niskoprzetworzone, ekologiczne, wracamy do tych podstawowych, które kupowalibyśmy w realnym socjalizmie. Kupujemy te "siermiężne" produkty: ziemianki w dużym worku, duże ilości kasz, mąk, jajka. Przestaje liczyć się marka, ładne opakowanie.

Nie zdziwiłbym się, gdyby zaczęto zamykać wielkopowierzchniowe sklepy, co byłoby nawet racjonalnym rozwiązaniem.

No tak, ludzie stoją w długich kolejkach do marketów, kas.

Rozmawiałem ostatnio w pociągu z konduktorem. Mówił, że jest przerażony, bo musi kontrolować i sprzedawać bilety. Jest duża rotacja ludzi w pociągach, czego pracownicy kolei się obawiają.

Patrzę właśnie przez okno i widzę kobietę, która niesie dwie torby pełne zakupów i plecak.

Mam dokładnie taki sam widok z okna: ludzie z siatkami pełnymi zakupów.

To są zachowania o charakterze reliktowym. My wtedy myślimy kategoriami przyziemnymi, naturalistycznymi. Nie chodzi nam o to, by kupować towary zdrowe, ale kasze, ziemniaki.

Nie zwracamy uwagi na fitness, zdrowy tryb życia. Chcemy po prostu przetrwać. To działania lękowe, które uruchamiają się niezależnie od tego, czy żyjemy w realnym socjalizmie, czy rozbuchanym kapitalizmie wolnorynkowym.

Allegro i OLX wprowadziło nową zasadę: nie można sprzedawać na tych platformach zakupowych produktów związanych z pandemią koronawirusa, czyli np. żeli antybakteryjnych, maseczek. Ceny tych produktów poszybowały w górę. Co to o nas mówi?


Myślę, że to proces bardziej uniwersalny. W okresach zagrożenia, kryzysów, wojen, zawsze są niemałe grupy ludzi, którzy w różny sposób chcą zbić kapitał i zarobić, bazując na panice, lękach.

A i ludzie myślą wtedy mniej racjonalnie, kupują produkty o zawyżonych cenach. Obawiają się, że za jakiś czas zdrożeją one jeszcze bardzie. Wiedzą, że są manipulowani, ale chcą ten produkt po prostu mieć.

Zawsze ludzie myśleli, że mogą na tym lęku zarobić. I to nie świadczy tylko o Polakach. To są naturalne mechanizmy i to się będzie pogłębiało. Jeżeli będzie brakowało towarów, to one się znajdą, ale w odpowiednio wyższych cenach. I będzie nimi zainteresowanie.

Premier zapewnia, że towarów w sklepach nie zabraknie, ale ludzie bardzo egoistycznie robią duże zapasy i nie myślą o innych. Zauważa pan to?


W tym momencie wyciszamy empatię i zabiegamy o to, żeby zapewnić byt sobie, rodzinie. Nie myślimy nawet w kategoriach, że komuś zabraknie, uważamy, że jeśli my nie kupimy, to nam wykupią.

Jeżeli zagrożenie trwa przez dłuższy czas – jak np. podczas okupacji – to ludzie zaczynają się uspokajać. To się staje przewidywalne. Wiemy, jak ta rzeczywistość wygląda, jak możemy ją okiełznać, jesteśmy do niej przyzwyczajeni.

Teraz towarzyszy nam lęk przed tym, co się może stać. I myślimy na zasadzie: "byłbym głupi, gdybym dał się ubiec komuś innemu”.

Nie wiemy, co będzie, więc trzeba się zabezpieczyć. Rozpychamy się łokciami. Najgorsza sytuacja, to moment, kiedy człowiek nie jest w stanie czegoś nazwać, okiełznać. Boimy się chaosu i staramy się przygotować na najgorsze. Informacje o kolejnych zakażeniach spowodują, że ta spirala jeszcze bardziej się nakręci.

Ale w pewnym momencie chyba przyzwyczaimy się do tego, że każdego dnia będzie przybywać kilkanaście czy nawet kilkadziesiąt nowych przypadków i zobaczymy, że sklepy nie znikają...

Jeżeli tak będzie. Ludzie myślą, że przecież zakłady produkcyjne mogą przestać funkcjonować.

Poza tym, osoby starsze, doświadczone inną epoką, wiedzą, że rząd musi uspokajać. Myślą na zasadzie: "Mówi tak, bo musi".. Ludzie nie dowierzają i wtedy wychodzi taka chłopska mądrość: robimy wszystko, żeby przetrwać.

Bo my właściwie nie wiemy, jak to wszystko się zakończy. Jeśli słyszymy, że kanclerz Merkel stwierdziła, że 60-70 proc. populacji Niemców będzie zakażonych koronawirusem, a my graniczymy z Niemcami…To powoduje jeszcze większe nakręcanie się tego lęku. Ludzie mają dzieci, starszych rodziców. Wtedy włącza się myślenie: "komu mam zostawić ten towar w sklepie, jeśli go nie kupię, to ktoś inny to zrobi, a mnie czy moim bliskim zabraknie".

Zawsze w sytuacjach przełomowych wyłączane są empatyczne mechanizmy. Owszem, zdarzają się ludzie, którzy myślą w sposób prospołeczny, ale większość działa w sposób stadny.

Na zasadzie: "No, skoro wszyscy idą na zakupy, biorą na potęgę, to ja też muszę iść. Przecież też mam rodzinę". Powracamy do źródeł – do chęci przetrwania.