"Muzyka to coś więcej, niż biznesplan". Jan Pęczak z T.Love o debiucie solowym i zarobkach artystów

Michał Jośko
Z jednej strony: artysta od ponad dwóch dekad współtworzący rodzimą scenę muzyczną (możesz znać go m. in. z zespołów T.Love, Houk, Virtual Jazz Reality i The Relievers). Z drugiej: 41-letni debiutant (trzeciego kwietnia na rynek trafia jego debiut solowy, czyli płyta "Jestem"). Porozmawiajmy z Janem "Jahlove" Pęczakiem o rozwijaniu artystycznych skrzydeł, tęsknocie wegetarianina za stekami oraz tym, jak wygląda kondycja branży muzycznej w czasach, gdy pandemia COVID-19 uniemożliwia koncertowanie.
Fot. Magdalena Kotaś
W obecnej sytuacji zupełnie nowego znaczenia nabiera tytuł jednej z twoich piosenek, skomponowanych dla T.Love – "Pracuj albo głoduj". Wielu twoich kolegów po fachu wpadło już w panikę...

Wiesz, należę do tej grupy polskich muzyków, którzy w obecnej sytuacji w panikę wpadać nie muszą. Dodajmy: grupy niewielkiej. Cóż, miałem to szczęście, że od roku 2007 grałem w zespole naprawdę popularnym, bardzo "dużym", w którym wynagrodzenie było wysokie.

Nigdy nie pozwalałem sobie na jakieś gwiazdorskie fanaberie, dzięki czemu zabezpieczyłem się finansowo na jakiś czas, przerwa w koncertowaniu nie jest dla mnie jakimś dramatem. 


Jednak spora ilość artystów znalazła się naprawdę w niefajnej sytuacji. Jak długo wszystko to potrwa? Nie wiadomo.
Z punktu widzenia przeciętnego Kowalskiego sprawy mają się tak: niech nie narzekają, przecież mogli zabezpieczyć się na czarną godzinę.

Być może wielu ludzi myśli o artystach, że mają wszystko i robią co chcą... Jednak – niestety – przeważająca większość artystów zarabia pieniądze zupełnie inne niż te, o których myśli ów statystyczny Kowalski.

Uwierz mi, że większość muzyków cieszy się tym co w danym momencie mają, co często wypracowali sobie przez lata. Kiedy wysycha główne źródło zarobkowania, którym jest przecież granie koncertów, pojawia się problem. Zwłaszcza, że jednak przeważnie nikt nie jest samotną wyspą i ludzie mają swoje życie, związki, rodziny.

Cóż, decydując się na uprawianie muzyki zawodowo, stawiasz wszystko na jedną kartę – nie możesz liczyć na jakąkolwiek stabilność finansową typu etat. Pieniądze nie pojawiają się regularnie, czasem są większe, czasem mniejsze, to nie jest łatwa droga zwłaszcza na początku.

Doskonale pamiętam czasy, w których grałem koncerty w knajpach, dostając za to parę stówek. Szukałem możliwości tak, jak tylko potrafiłem, wiedziałem na pewno, że chcę grać.
Fot. archiwum artysty
Marzyłeś wówczas o dniu, w którym stwierdzisz: OK, dzięki muzyce jestem człowiekiem ustawionym na resztę życia?

Na pewno była we mnie myśl o sytuacji lepszej niż granie w knajpach. Pojawiła się też myśl o graniu w znanym składzie. No i ta sytuacja zamanifestowała się w moim życiu, doświadczyłem tego i wiem, że można dostawać godne wynagrodzenie, grając muzykę.

Jednak też czułem od początku swojej historii z T.Love, że to nie jest coś na całe życie. Teraz cieszę się robieniem swojego, choć jest to robienie czegoś całkowicie od zera, natomiast z dużo większym doświadczeniem.

Nie boję się tego, co będzie, muzyka to coś więcej, niż biznesplan. Myślę, że to jest część życia muzyka i dla niektórych to ryzyko, na które nigdy nie chcieliby sobie pozwolić, a dla innych to droga którą wybierają.

Realia zachodnie: tworzysz jeden przebój i zgarniasz tak wielkie tantiemy, że jesteś bogaczem nawet bez koncertowania. Ba, ustawione są nawet twoje dzieci i wnuki. Tymczasem nad Wisłą...

... trzeba pamiętać, że żyjesz w Polsce, że tutaj nie ma Rolling Stonesów. To pytanie, na które lepiej odpowiedziałby ci Muniek, Kazik albo Zbyszek Hołdys, bo chociaż skomponowałem sporo piosenek, to nie mam na koncie przebojów typu "Jolka, Jolka" albo "Autobiografia.

Jest pewnie kilku takich, którzy mają naprawdę duże pieniądze z tantiem, lecz tak jak ja to widzę, to nie jest coś co możesz z góry przewidzieć. Nie możesz zaplanować, że cała Polska lub cały świat będzie śpiewać twoją piosenkę. To się wydarzy lub nie, w moim odczuciu raczej wygrywa tu spontaniczność, a nie "skok na kasę".

Zapomnijmy o pieniądzach i przejdźmy do twojego debiutu solowego. Bazując na materiałach prasowych: postanowiłeś wydać tę płytę, aby "być w pełni sobą". Czyżbyś dusił się w T.Love?

W tym zespole znalazłem sobie miejsce, w którym mogłem się w pewnym stopniu realizować, choć była to przestrzeń mocno ograniczona. Zaznaczmy: lat spędzonych w T.Love nie uznaję za zmarnowane.

To mocne doświadczenie, które nie było tak łatwe i przyjemne, jak mi się wcześniej wydawało, jednak nauczyło mnie wiele. Doświadczenie ograniczenia, choć ciężkie, nie jest wieczne i gdy wreszcie się wyzwolisz, będziesz umiał naprawdę doceniać wolność, cieszyć się z niej i korzystać z pełnej swobody.
Poczułeś taką wolność, że – bazując na słowach Sidneya Polaka – nagrałeś album z piosenkami, które "sączą się jak buddyjska mantra. Są jak duchowa medytacja w zalewie blichtru i oczywistości"?

Gdy zespół T.Love zawiesił działalność, miałem w sobie wielką potrzebę wyrażenia siebie. Pierwszą piosenką która do mnie przyszła, był utwór "Płynę", poczułem po prostu, że potrzebuję to powiedzieć i że nic mnie nie powstrzymuje i "popłynął" pierwszy tekst.

Odkryłem, że po tym wszystkim co przeżyłem, mam większą łatwość w pisaniu i że chcę szczerze się wyrazić. Napisałem wszystkie teksty po polsku, przestałem się chować za językiem angielskim.

Z radością wróciłem do prostoty i do szczerości przekazu bez napinania się i górnolotności. Dało mi to dużo wytchnienia, poczułem oddech, którego dawno nie mogłem złapać. Wierzę, że wiele osób słuchających tej płyty poczuje to samo.

Słychać to również w formie muzycznej, która jest prosta. Pisałem te piosenki śpiewając oraz grając na gitarze akustycznej i chciałem zachować tę pierwotność.

Duchowość jest dla mnie ważna i – chociaż nie neguję niczyjej drogi i wyborów innych – to kompletnie nie identyfikuję jej z żadnymi ramami religijnymi. Muzyka zawsze była dla mnie medytacją i zawsze czułem w niej ducha.

Jestem przekonany, że świat, tak samo jak ja, potrzebuje powrotu do korzeni, do prawdziwych uczuć i emocji; do przebaczenia, wolności i miłości, a w efekcie do większego odczuwania i do większej świadomości.

Takim powrotem jest dla mnie zarówno duchowość jak i muzyka. Jest coś kojącego w tej płycie dla mnie, myślę że nie tylko dla mnie.
Fot. archiwum artysty
Porozmawiajmy o owym powrocie do korzeni, który w twoim przypadku oznacza przecież także sposób, w jaki żyjesz...

Rzeczywiście, od jakiegoś czasu przykładam naprawdę dużą wagę do tego, jak żyję; zastanawiam się, które z moich nawyków są szkodliwe dla świata, przyrody. Dzięki temu mogę je zmieniać. Wiem, że to jest tak samo dobre dla świata jak i dla mnie.

Widzisz, kiedyś nie zastanawiałem się nad tym, co kupuję. Dziś w sklepie zawsze zadaję sobie pytanie: czy ta rzecz jest mi naprawdę potrzebna, czy kieruje mną wyłącznie konsumpcjonizm?

Małe refleksje pozwalają dokonywać naprawdę wielkich zmian. Co bardzo istotne: dokonywać ich w sposób dostatecznie komfortowy, a to naprawdę ważne.

Bo pamiętajmy, że człowiek nie lubi zaciskać pasa, nie lubi, gdy jest mu niewygodnie. Jeżeli wprowadzanie zmian zacznie nas za mocno uwierać, to prędzej czy później wrócimy do dawnych nawyków.
Fot. Radek Paszkowski
Zaliczyłeś takie powroty?

Najlepszym przykładem jest parokrotne przechodzenie na wegetarianizm. Robiłem to zbyt radykalnie, skupiając się wyłącznie na kwestii etyki, kompletnie ignorując to, że przecież... jedzenie powinno smakować! W efekcie wróciłem w pewnym momencie do konsumowania mięsa.

Teraz, od paru lat, znów jestem na diecie wegańskiej i wiem, że nie grozi mi zmiana decyzji. Po prostu: nauczyłem się myśleć o tym, że lepiej się czuję, gdy zawartość tego "etycznego" talerza jest smaczna. Dzięki temu stałem się weganinem, który przestał tęsknić za stekiem. Otworzył się za to niesamowicie bogaty wachlarz smaków.

Nie należę do zwolenników rozwiązań ekstremalnych, pełnych cierpienia. Jestem przekonany, że każdy człowiek ma za sobą trudne doświadczenia; moje własne pozwoliły mi dojść do prostego wniosku wniosku: każde żywe stworzenie chce się dobrze czuć. Wierzę, że znacznie lepiej iść drogą, która jest przyjazna, nie szkodząca nikomu, dobrze tworzyć takie drogi dla siebie i dla innych.