"Tej śmierci można było uniknąć". Córka zmarłego na koronawirusa mówi o tym, co spotkało jej tatę

Tomasz Ławnicki
– Gdyby tacie szybko przeprowadzono test, gdyby od razu trafił do szpitala na oddział zakaźny, gdyby go nie leczono antybiotykiem, co go jeszcze bardziej osłabiło, gdyby miałby dostęp do tlenu... – pani Kindze łamie się głos. Jej tata zmarł w sobotę w lubelskim szpitalu. Miał 69 lat. Był 17. ofiarą koronawirusa w Polsce. Podano, że miał choroby współistniejące, z czym jego córka zupełnie się nie zgadza.
Pan Bartosz z Lublina zmarł w wyniku zakażenia koronawirusem. Fot. Facebook.com
Pani Kinga największy żal ma do sanepidu. Jest przekonana, że gdyby na czas przeprowadzono test na koronawirusa, śmierci ojca dałoby się uniknąć. Bo pan Bartosz miał bardzo silny organizm. A nawet gdyby wirus okazał się silniejszy, to tata przynajmniej by tak w ostatnich dniach nie cierpiał, nie dusił się.

Na Boże Narodzenie i Nowy Rok tata był u niej w Wielkiej Brytanii. Cieszył się życiem, bawił się z wnukami. Na filmiku z sylwestra, jaki przesłała mi pani Kinga, widzę mężczyznę pełnego energii. Zza kadru pada komentarz: "Lew parkietu!". I rzeczywiście, pan Bartosz rusza się tak, że niejeden młody człowiek mógłby mu pozazdrościć. Dlatego w rozmowie musiało paść pytanie o "choroby współistniejące", o jakich wspomniano w komunikacie Ministerstwa Zdrowia. Pani Kinga przyznaje, że tata chorował, ale lata temu. W ostatnim czasie był w bardzo dobrej kondycji.

Kiedy tata poczuł się gorzej?



Pierwsza gorzej poczuła się partnerka taty. To było 11 marca. Miała wszystkie objawy typowe dla koronawirusa. Postąpiła zgodnie z procedurami, skontaktowała się z sanepidem. Zresztą oboje w kolejnych dniach cały czas byli w kontakcie z sanepidem. W słuchawce słyszeli uspokajające informacje, że to jest zwykła grypa czy przeziębienie.

Czytaj także: Ekspert wylicza, kiedy nastąpi szczyt zachorowań w Polsce. Przyznaje, że teraz dane są niepełne


Partnerka taty po dwóch dniach faktycznie poczuła się lepiej, ale wtedy z ojcem zaczęło się robić źle. I też go uspokajano, że za chwilę wydobrzeje.

Jak mogło dojść do zakażenia?


Nie mam pojęcia. Ostatni raz za granicą tata był u mnie w Anglii, wrócił 12 stycznia. Wygląda na to, że ten wirus jest wszędzie wokół nas. Nawet nie zdajemy sobie sprawy, że mamy kontakt z ludźmi zakażonymi.

Czy tata i jego partnerka wychodzili z domu? Skoro słyszeli zapewnienia, że to nie koronawirus, a zwykłe przeziębienie, to przecież mogli.
Pan Bartosz z wnukami podczas wizyty u córki w Wielkiej Brytanii.Fotografia rodzinna
Wiem, że na pewno partnerka taty wychodziła do apteki po leki dla taty. Zgodnie z zaleceniem kupowała mu m.in. leki przeciwbólowe i przeciwgorączkowe.


Ale się nie poprawiało.


Gorączka, bóle całego ciała, silny kaszel, duszności - to wszystko się nasilało. 17 marca tata zadzwonił do sanepidu. Polecono mu, żeby poszedł do lekarza rodzinnego. Udało mu się lekami zbić gorączkę i jakoś się do przychodni doczołgał. To nie mieści mi się w głowie, żeby osobie w takim stanie kazać samemu resztką sił iść do lekarza.

Przecież tata w przychodni mógł zarazić personel i innych pacjentów.

Właśnie. Dlatego tym bardziej jest to niewyobrażalne, dlaczego nie robi się testów osobom z objawami, aby je wyizolować i zminimalizować ryzyko!

To może prowadzić do kolejnych tragedii.


Niestety, wiem, że jest to niewykluczone.

Od lekarza rodzinnego tata otrzymał antybiotyk, potem jego stan jeszcze bardziej się pogorszył. W piątek 20 marca w rozmowie telefonicznej z sanepidem polecono wezwać karetkę. Tatę odwieziono na SOR Szpitala Wojewódzkiego w Lublinie przy Kraśnickiej. Trafił na oddział wewnętrzny.

Czytaj także: Napisał "Może będzie ok" i kontakt się urwał. Poruszająca relacja córki ofiary koronawirusa

Tam lekarze czy pielęgniarki nie mieli żadnych strojów, które by ich chroniły przed wirusem. Wiem, że ci lekarze są teraz na kwarantannie, że zrobiono im testy i modlę się, żeby wyszły negatywnie. A przecież kontakt z tatą miało więcej osób, choćby ten lekarz rodzinny, do którego wysłał go sanepid.

Kiedy tacie przeprowadzono test na koronawirusa?


Wtedy, gdy był już w zasadzie umierający. Wynik pozytywny był w poniedziałek 23 marca. Tego dnia wieczorem tata mi napisał: "Dopiero dzisiaj przed południem zrobili wymaz z nosa i gardła i okazuje się, że mam koronawirusa! Czuję się fatalnie! Słabiutki bardzo! Na oddziale nie słychać, żeby mnie mieli przenieść na zakaźny, myślę, że mają zgryza i zabiorą mnie jutro".

Jednak jeszcze tego dnia tata trafił do szpitala zakaźnego


Tak, w nocy dostałam od niego SMS, że jest na oddziale zakaźnym szpitala przy Staszica. Napisał: "Leżę sam, obsługa super. A przede wszystkim mam tlen! Może będzie ok?". U mnie wtedy było po 23.00, więc w Polsce już po północy w nocy z poniedziałku na wtorek.

I to był ostatni SMS od taty?

Jeszcze udało mi się do niego dodzwonić. Wcześniej, jak rozmawialiśmy, to sam mnie uspokajał, że zwykła grypa i że wyjdzie z tego. Mojej córce też mówił, żeby się nie martwiła, że na pewno wyzdrowieje. A teraz już przyznawał, że jest słabiutki. Cieszył się, że w końcu podano mu tlen. Przecież on wcześniej jeszcze tyle dni cierpiał bez tlenu, dusząc się...

Potem kontakt z tatą się urwał?


Najwyraźniej tata już nie mógł, ani odpisywać na SMS-y, ani odbierać telefonów. Nie wiedziałam, co się z nim dzieje - czy jest pod respiratorem, czy jest nieprzytomny, czy go intubują. W szpitalu nie mogłam się dowiedzieć niczego. Dzwoniłam wielokrotnie, szukałam wszelkich możliwych dróg, żeby ktoś poinformował mnie o stanie taty.

Nie zapomnę najbardziej bolesnej rozmowy. Jedna pani przez telefon mi powiedziała, że nie może mi udzielić żadnych informacji, chociaż jestem jego córką, ze względu na ochronę danych osobowych. Prosiłam, żeby powiedziała choć parę słów, jakie są jego szanse. Tłumaczyłam, że mieszkam w Anglii. Gdy zapytałam: "Czy mam się szykować na najgorsze?", pani mi odpowiedziała: "Najgorsze informacje przychodzą najszybciej".

Pani tę straszną wiadomość otrzymała w sobotę.


Zdawałam sobie sprawę, że musi być źle. W czwartek przez znajomego udało mi się dotrzeć do jednej z osób z personelu, która przekazała mi, że układ krążeniowo-oddechowy taty już nie wyrabia i że jego stan jest już ciężki.

Codziennie śledziłam informacje o nowym bilansie, sprawdzałam wiadomości z Lublina. W sobotę ok. godziny 9.00 z wiadomością o śmierci taty zadzwoniła do mnie jego partnerka. To ją pierwszą poinformował szpital. Komunikat ministerstwa pojawił się popołudniu.

W tym komunikacie mowa jest o 70-latku, który zmarł w Lublinie. A Pani mówi, że tata miał 69.


Bo miał. Tata skończyłby 70 lat dopiero 5 sierpnia.

Dlaczego więc ministerstwo zmieniło wiek Pani ojca?


Nie mam pojęcia. Może tak bardziej pasuje do statystyk, że nie był aż taki młody.

Napisano także o chorobach współistniejących...


I o to też mam żal. Bo to nie tak. Tata był osobą w doskonałej kondycji. Owszem, pięć lat temu przeszedł dwa zawały, miał wszczepione by-passy, przyjmował leki kardiologiczne. Ale czuł się świetnie. Był w takim momencie życia, że po różnych niepowodzeniach, wszystko mu się układało! Tata jednak jakoś musiał przeczuwać tę śmierć. Już jakiś czas temu mówił nam, że śniło mu się, że umrze samotnie w wieku 69 lat. Tłumaczyłam mu, że to przecież niemożliwe, no bo jak to "sam" - wszyscy się od ciebie odwrócą? Przecież my jesteśmy, nie jesteś sam – mówiłam mu. Ale tak się stało. Umarł sam. My nie mogliśmy się z nim nawet pożegnać. Nie mogłam go chociaż potrzymać za rękę, powiedzieć jeszcze raz, że go kocham...

Trudno się Pani z tym pogodzić?


Trudno. Tej śmierci można było uniknąć, jestem pewna.

Gdyby tacie szybko przeprowadzono test, gdyby od razu trafił do szpitala na oddział zakaźny, gdyby go nie leczono antybiotykiem, co go jeszcze bardziej osłabiło, gdyby miałby dostęp do tlenu...

Czytaj także: "Będzie O WIELE gorzej niż w Lombardii". Lekarka ze Śląska do bólu szczerze o walce z epidemią


Nie wierzę w polskie statystyki, skoro przypadek mojego taty tak długo był traktowany jako zwykła grypa, a osobom z rodziny testy zrobiono dopiero wtedy, gdy u niego potwierdzono koronawirusa.

Moim zdaniem największa wina jest po stronie sanepidu. Przecież jeśli zgłasza się osoba, która ma wszelkie objawy koronawirusa, a wiadomo, jak to wygląda na całym świecie, to reakcja powinna być inna. Należało zrobić test, wysłać po niego karetkę z ratownikami w strojach ochronnych, od razu odwieźć do szpitala zakaźnego. Popełniono wiele błędów.

Co z pogrzebem?

Całe szczęście ojciec życzył sobie kremacji. W obecnej sytuacji to jest najlepsza opcja. Urna może poczekać w zakładzie pogrzebowym. Kiedy się sytuacja uspokoi, będę mogła przyjechać na pogrzeb taty.