Polski lekarz walczy z koronawirusem w Hiszpanii. "Od tygodnia nie mieliśmy nowego przyjęcia"

Daria Różańska
– Od kilku dni przyjmujemy do szpitala mniej osób z rozpoznaniem koronawirusa, więcej wypisujemy. Skupiam się na chorych wymagających respiratora i tu też zauważyliśmy różnicę. Od tygodnia nie mieliśmy nowego przyjęcia. Mówię oczywiście tylko o moim szpitalu – opowiada dr Marcin Zasadowski, anestezjolog, który na czas pandemii został zakaźnikiem. Pracuje w szpitalu Hospital Virgen de la Luz w hiszpańskiej miejscowości Cuenca.
Hiszpania szczyt pandemii koronawirusa ma już za sobą. Dr Marcin Zasadowski, anestezjolog ze szpitala Hospital Virgen de la Luz w miejscowości Cuenca, opowiada o pracy w najtrudniejszym momencie. Fot. Screen z Twittera / Marcin Zasadowski
We wtorek hiszpański rząd poluzował restrykcje, chociaż stan zagrożenia epidemicznego ma zostać przedłużony do 9 maja. Macie koronawirusa pod kontrolą?

Dr Marcin Zasadowski: – Myślę, że to za dużo powiedziane. Ostatnie oficjalne dane mówią o tym, że od kilku dni mamy więcej wyleczonych pacjentów niż przyjmowanych do szpitala. To jest dobry prognostyk.

Kilka dni temu szef resortu zdrowia przekazał, że szczyt zakażeń koronawirusem w Hiszpanii minął. Jak ta sytuacja wygląda z perspektywy lekarza?

Od kilku dni przyjmujemy do szpitala mniej osób z rozpoznaniem koronawirusa, więcej wypisujemy. Skupiam się na chorych wymagających respiratora i tu też zauważyliśmy różnicę. Od tygodnia nie mieliśmy nowego przyjęcia. Mówię oczywiście tylko o moim szpitalu. W szczycie epidemii przystosowaliśmy dla pacjentów chorych na koronawirusa budynek administracyjny szpitala. A to dlatego, że brakowało miejsc. Mniej więcej od tygodnia ten budynek jest uprzątnięty, już nie ma w nim chorych. Na bloku operacyjnym były zajęte wszystkie sale, gdzie leżeli pacjenci wymagający respiratora.


W tej chwili zostało tam tylko dwóch z 16 pacjentów, których mieliśmy w szczycie zachorowań. Daje się zaobserwować ewidentną poprawę. Jak długo ona potrwa – tego niestety nie wiemy.

Obawiacie się, że po rozluźnieniu restrykcji, krzywa zakażeń wzrośnie?

Ryzyko zawsze istnieje, ale myślę, że nadszedł już moment, żeby spróbować trochę poluzować te restrykcje. Wszyscy są już nimi bardzo zmęczeni i obawiam się, że jeżeli dalej to potrwa, to ludzie sami zaczną wychodzić z domów.

Jak wyglądała pana praca w ostatnich tygodniach? Z relacji na Twitterze wyłania się przerażający obraz: "Jeden z pacjentów zakrwawił z płuc nad ranem...idę do domu spać" – brzmi jeden z pana wpisów.

To wyrywki, które nie dają całego obrazu. Niemniej to był smutny obraz. W pewnym momencie zabrakło łóżek na intensywnej terapii i trzeba było przystosować blok operacyjny do leczenia chorych. Dotychczas zajmowałem się głównie anestezjologią.

Ale na czas pandemii został pan zakaźnikiem?

Hiszpania jest jednym z niewielu krajów Europy, gdzie istnieje oddzielna specjalizacja z intensywnej terapii. Ja z kolej specjalizację robiłem w Polsce, gdzie pracowałem przez kilkanaście lat na oddziale intensywnej terapii, więc nie było to dla mnie dużym wyzwaniem.

Natomiast wyzwaniem okazały się dla nas względy organizacyjne. Blok operacyjny nie jest miejscem przystosowanym do długotrwałego przebywania na nim pacjentów podłączonych do respiratora. Maszyny, którymi dysponujemy, służą do znieczulenia. Ich główną częścią jest respirator, ale one nie są tak rozwinięte jak sprzęt, który dostępny jest na intensywnej terapii.

Wprawdzie one nadają się do kilkugodzinnego wentylowania pacjenta, natomiast nie sprawdzają się, jeśli trzeba robić to długotrwale. W tej chwili mamy pacjenta, który leży od 30 dni, więc jest to niewątpliwie wyzwanie natury technicznej.

Ile czasu mieliście na przekształcenie bloku w oddział?

Była to akcja na ostatnią chwilę. Dało się zorganizować wszystko w ciągu jednego dnia. Trzeba było trochę przebudować blok operacyjny, oddzielić część "czystą" od tej, w której mieli znajdować się pacjenci zakażeni. Udało się to zrobić. W kilka godzin pojawiła się epika, która dokonała przeróbek budowlanych.

Co było najtrudniejsze podczas pracy w ostatnich tygodniach?

Mimo że mieliśmy wieści z Chin, później z Włoch, to byliśmy zaskoczeni rozmiarem tej epidemii, samą chorobą i konsekwencjami, które wywołuje w organizmie człowieka.

Pierwotne założenia dotyczące wentylacji tych pacjentów opierały się na wieloletnich doświadczeniach leczenia ostrej niewydolności oddechowej. Tak też próbowaliśmy wentylować pacjentów z COVID-19.W miarę upływu czasu okazywało się, że to jednak wygląda trochę inaczej.

I że objawy są często różne?

Tak. Często ta choroba miała bardzo różne objawy, a nie jak na początku mówiono: gorączka, kaszel, duszność. Później okazało się, że zdarzają się również objawy ze strony układu pokarmowego czy innych. O takich przypadkach tylko słyszałem z opowieści kolegów i materiałów dostępnych w internecie

Natomiast sam mam do czynienia z pacjentami z bardziej rozwiniętą chorobą. Tutaj też uczymy się na bieżąco. Kwestia wentylacji tych pacjentów okazała się dużym wyzwaniem, bo wszystkie dotychczas znane schematy, okazały się nieadekwatne.

Dzięki internetowi czerpiemy z tego, co mówią nasi bardziej doświadczeni koledzy z Włoch, Chin.

Brakowało Wam sprzętu ochronnego?

Faktem jest, że tego sprzętu w pewnym momencie zaczęło brakować, głównie w miejscach, gdzie tych zakażeń było najwięcej, przede wszystkim był to Madryt, Katalonia, potem Kraj Basków. Społeczeństwo szyło maseczki, drukowało przyłbice.

W moim szpitalu od początku mieliśmy sprzęt ochronny w wystarczających ilościach. W miarę rozwoju sytuacji zaczęły pojawiać się braki, ale udało się nad tym zapanować. Nauczyliśmy się, jak kompletować sprzęt z tego, co mieliśmy.

Przecież za każdym razem nie trzeba do chorego wchodzić w kombinezonie, czasami wystarczy odpowiedni fartuch, podwójne rękawiczki i inne zabezpieczenia. Jeśli np. wchodzimy do pacjenta tylko po to, by zmienić ustawienia respiratora.

Była też wpadka z maseczkami, które okazały się wadliwe. Wycofano je, a wszystkim pracownikom, którzy je nosili, wykonywane są testy. Też czekam na wynik.

W Polsce posłowie nie zgodzili się, by raz w tygodniu testować lekarzy, a wśród pracowników służby zdrowia mieliśmy już kilka zgonów. Możecie wykonywać test co kilka dni?

Mogę mówić tylko o tym, co dzieje się w szpitalu, w którym pracuje albo w Kastylii-La Manchii. Hiszpania ma tę specyfikę, że każda prowincja ma własny rząd, własny system ochrony zdrowia i swobodę w podejmowaniu decyzji, co nadzoruje rząd centralny.

Jeśli ktoś ma niepokojące objawy i miał kontakt z zakażonym pacjentem, trafia na kwarantannę i ma wykonywane testy.

Ile razy miał pan wykonywany test?

Dwa razy. Pierwszy raz, gdy miałem kontakt z pacjentem w niepełnym zabezpieczeniu. Pacjent się rozintubował. Wszedłem do niego jedynie w masce, goglach i rękawiczkach. I teraz ponownie, kiedy okazało się, że używaliśmy felernych maseczek.

Nie jest tak, że każdy może sobie zażyczyć wykonanie testu. I nie sądzę, by było to potrzebne.

Ale jeśli ma pan podejrzenie, że może być zakażony może pan zrobić test?

Koordynuje to komórka, która zajmuje się zakażeniami i lekarz medycyny pracy w szpitalu. Więc każdy, kto miał bezpośredni kontakt z zakażonym bez odpowiednich środków ochrony osobistej, jest testowany.

Towarzyszy Wam strach?

Tylko osoba niedoinformowana się nie boi. Jeśli ktoś nie boi się zakażenia wirusem, konsekwencji z tym związanych, to oznacza, że nie powinien wykonywać tej pracy. Brak strachu powoduje nieostrożność i lekceważenie.

Owszem, wszyscy się boimy. Ale to musi być strach uzasadniony, nie taki paraliżujący, dlatego że to również utrudnia pracę.

Atmosfera w szpitalu jest teraz nieco lepsza? Macie poczucie: uff, to się powoli kończy?

Czuć, że nastrój się poprawił. Po ponad miesiącu człowiek wpada w pewien tryb, zaczyna przyzwyczajać się do tego napięcia. Na początku był duży szok, strach. Strach pozostał, ale wszyscy przyzwyczaili się do pewnego trybu pracy.

Kiedy liczba pacjentów zaczęła się zmniejszać, można zauważyć większy optymizm. Choć o optymizm na takim oddziale jest trudno, bo śmiertelność wynosi tu 80-90 proc. spośród zaintubowanych pacjentów. Natomiast odsetek pacjentów wymagających intubacji wcale nie jest tak wysoki.

Najtrudniejszy moment?

Na początku w całym szpitalu pacjentów wymagających intensywnej terapii było około 35-40. Niestety większości z nich nie udało się uratować. Są pacjenci, z którymi jesteśmy trochę bardziej związani emocjonalnie, co nie jest dobre.

Pamiętam pacjenta, którym zajmowałem się przez dłuższy czas. Byłem przekonany, że wszystko pójdzie dobrze, że zostanie on odłączony od respiratora, wyzdrowieje i wróci do domu.

Spędziłem z nim ciężki dyżur – jego stan bardzo się pogorszył i cały dzień staraliśmy się utrzymać go przy życiu. Po kilkunastu godzinach takiej pracy schodziłem zadowolony z dyżuru. Następnego dnia ten pacjent zmarł. Niestety tak ta choroba przebiega. Niektórych na szczęście udaje się uratować.

Jak z pana perspektywy wygląda sytuacja polskich lekarzy?

Mam wielu kolegów w Polsce, obserwuję też zamknięte grupy lekarskie. Obraz, który wyłania się z tych relacji, nie jest optymistyczny i odbiega od tego, co słyszy się w oficjalnych komunikatach.

Z relacji kolegów wyłania się obraz chaosu, najgorzej jest w szpitalach, które nie są jednoimienne. Takie placówki zostały pozostawione samym sobie, rządzący skupili się na szpitalach jednoimiennych, gdzie podobno jest dobrze.

Założono, że pacjenci chorzy na koronawirsa będą się leczyć w szpitalach jednoimiennych, natomiast zabrakło wyobraźni. Przecież nie zawsze od razu sam pacjent zgłosi się do szpitala zakaźnego.

Co powiedziałby pan swoim kolegom po fachu mając obecne doświadczenie w walce z koronawirsuem?

Trzeba się chronić, podchodzić do każdego pacjenta z dużą dozą ostrożności, korzystać ze środków ochrony osobistej.

A jeśli ich nie ma? W Polsce krytykowano lekarzy, którzy bez odpowiedniego zabezpieczenia nie chce iść do chorych.

Pierwsza zasada: wiedzieć, jak ten wirus się przenosi i jak się chronić. Nie do każdego pacjenta trzeba iść ubranym jak kosmonauta. Ale nie możemy też rzucać się i ratować każdego z narażeniem własnego życia. Nigdzie nie zostało tak powiedziane i nie jest to nigdzie praktykowane.

Nawet z przysięgi Hipokratesa nie wynika, że lekarz ma ratować pacjenta z narażeniem własnego życia i zdrowia. To ma znaczenie dla całego społeczeństwa: lekarz, który się zakazi i umrze nie uratuje już nikogo więcej.

W Polsce niestety lekarze czasami spotykają się z ostracyzmem. Ludzie boją się, że zakażą się od nich wirusem. Jak jest w Hiszpanii?

Ostracyzm w stosunku do lekarzy widzimy też w Hiszpanii. Pojawiają się informacje, że sąsiedzi nie chcieli wpuścić do bloku lekarki, czy że zawiesili na drzwiach prośbę, żeby lekarz się nie pojawiał. Najbardziej znany przykład – z Barcelony – gdzie na samochodzie lekarki ktoś napisał, że jest "szczurem roznoszącym zarazę". Odnaleziono i ukarano tego człowieka.

Rozumiem reakcję tych ludzi. Wywołał ją strach i brak wiedzy. Osoba, która wie coś na temat wirusa i dróg jego przenoszenia, nie zareaguje w ten sposób. Pracownicy służby zdrowia są szczególnie uczuleni na możliwość zakażenia. Dbamy o siebie, dbamy o to, żeby nie zakazili się nasi bliscy i sąsiedzi.

Wracając do domu ze szpitala wysiadam w podziemnym garażu, wkładam maseczkę, ręce mam zdezynfekowane, wchodzę do domu, zdejmuję buty, rozbieram się w przedpokoju, następnie udaję się do łazienki, żeby wziąć kolejny prysznic. Piorę ubranie, zakładam wszystko świeże. Nie sądzę, bym stanowił jakiekolwiek zagrożenie dla moich sąsiadów. Te reakcje wynikają przed wszystkim z braku wiedzy i lęku.

Dobry ruch hiszpańskiego rządu wz. z pandemią…?

Dobrym ruchem rządu Hiszpanii jest planowanie przebadania około 30 tys. losowo wybranych rodzin. Po to, by ocenić rozmiar epidemii, sprawdzić, jak rozkłada się liczba zakażonych obywateli w całym społeczeństwie. To koło 60 tys. testów, które pozwolą na bardzo dokładną statystyczną ocenę skali rozprzestrzeniania się wirusa w społeczeństwie. To wiedza pozwoli nam podejmować dalsze decyzje.

Najbliższe wakacje Europejczycy spędzą w domach? Co nas czeka?

Nie wiem. Chciałbym całym sercem, aby czekał nas powrót do normalności. Na pewno zbliżające się wakacje nie będą wyglądały jak przed rokiem. Ale myślę, że jest za wcześnie, by wyrokować, jakie ona naprawdę będą.

Minister Szumowski mówił, że nie będzie wakacji w tym roku, żadnych kolonii, wyjazdów.

Nie bardzo rozumiem, co ma znaczyć, że tych wakacji nie będzie. Będziemy nadal zamknięci?

Masowo nie będziemy mogli udawać się w miejsca wypoczynku.

Ale jeśli pozwolimy ludziom wyjść na zewnątrz, to co to zmieni? Przecież będziemy gromadzić się w centrach handlowych, restauracjach, ludzie wypełnią metro, autobusy, więc nie za bardzo rozumiem, dlaczego mielibyśmy nie jechać na wakacje?

Jeśli zdejmiemy kwarantannę i zaczniemy wychodzić na ulicę, to nie widzę w tym sensu. Zorganizowane formy wypoczynku – moim zdaniem – stwarzają możliwość lepszej kontroli.

Jakaś iskierka, coś optymistycznego na koniec?

Jest coraz lepiej, idzie wiosna, coraz bliżej lato. Na koniec filozoficzna uwaga. Masowe zachorowania z powodu tego wirusa to taki prztyczek w nos dla nas wszystkich, pokazanie nam, że nie jesteśmy królami stworzenia. Natura pokazała nam, że powinniśmy być bardziej pokorni. I tak mamy ogromne szczęście, że ten wirus nie powoduje aż tak wielkiej śmiertelności.

Nie jest to grypa, ale relatywnie śmiertelność nie jest wysoka. Problemem jest to, co się zdarzyło we Włoszech, Hiszpanii, Chinach, Stanach Zjednoczonych – gdzie była ogromna ilość pacjentów w szpitalach. W takiej sytuacji służba zdrowia przestaje być wydolna. To jest największy problem z tym koronawirusem. I to że nam się wydawało, że możemy wszystko. A nie możemy.