Pielęgniarka: "Nie radzimy sobie. Szwecja, żeby nie stracić gospodarczo, poświęca życie starszych"

List czytelniczki
– Nie śpię, stresuję się. Nie jestem tu wyjątkiem, taki sam strach noszą w sobie moje koleżanki. Wielu pracowników jest na zwolnieniu i próbuje ochronić siebie, bo ma poczucie, że nie jest chroniona. Też myślę, by w taki sposób przeczekać ten trudny czas – pisze pielęgniarka, która od kilkudziesięciu lat pracuje w szwedzkim szpitalu.
Szwedzki Urząd Statystyczny podał, że umieralność w kraju nie była tak wysoka od początku XXI wieku. Tylko między 6 a 12 kwietnia zmarło 2505 osób. Wpływ miała na to szerząca się epidemia koronawirusa. Fot. screen/https://youtu.be/9YYvyHcHkMc
Wszyscy zachwycają się drogą, jaką obrała Szwecja. Powtarzają, że jako jeden z niewielu europejskich krajów gospodarczo nie stracimy na pandemii koronawirusa. Ale już głośno nie mówi się o tym, że aby to osiągnąć Szwecja poświęca życie starszych ludzi.

A każdy człowiek ma równe prawo do życia, bez względu na to czy ma 18 czy 80 lat. Szwedów nie interesują ludzie starzy, którzy na naszych oczach umierają. Statystyki jasno mówią o tym, że 90 proc. ofiar śmiertelnych koronawirusa w Szwecji to osoby mające więcej niż 70 lat.

Od 6 do 12 kwietnia zmarło w sumie ponad 2 tys. osób, każdego dnia ponad 350. To największy tygodniowy bilans zgonów od 2000 lat! I to na nikim nie robi wrażenia, bo przecież musimy przechorować!


Wszyscy powtarzają, że Szwedzi byli przygotowani na tę pandemię. Wszędzie podnoszony jest argument, że Szwecja mogła sobie pozwolić na zamrożenie gospodarki, bo ma wydolną służbę zdrowia. To powiem państwu, jak jest naprawdę.

Nie, nie jesteśmy wcale przygotowani na tę pandemię. Zaczęliśmy od 500 respiratorów, teraz mówi się, że mamy ich około 2 tys., ale nie wierzę w to.

Mam nieodparte wrażenie, że w Szwecji – podobnie jak w Polsce – wszystko spoczywa na barkach pracowników służby zdrowia. Od kilkudziesięciu lat – razem z mężem – pracujemy w szwedzkiej służbie zdrowia. On jest lekarzem, ja – pielęgniarką. Mówicie, że pod dostatkiem mamy sprzętu ochronnego? Nie, nie mamy.

Na początku pandemii w krótkim rękawku, w fartuchu i bez maseczki pobierałam wymazy pacjentom z podejrzeniem COVID-19. Bo takie były restrykcje. Później stresowałam się, czy aby przypadkiem sama nie jestem zakażona. Po każdym wyjściu z pracy boli mnie gardło i mam psychosomatyczne objawy koronawirusa.

Nie śpię, stresuję się. Nie jestem tu wyjątkiem, taki sam strach noszą w sobie moje koleżanki z pracy. Wielu pracowników jest na zwolnieniu i próbuje ochronić siebie, bo ma poczucie, że nie jest chroniona. Też myślę, by w taki sposób przeczekać ten trudny czas. Ale szefostwo nie widzi problemu – robi dobrą minę do złej gry i twierdzi, że sytuacja jest pod kontrolą. Ale nie jest.

Wczoraj na przykład posprzeczałam się z szefową, ponieważ w porządnej maseczce z filtrem i czapce ochronnej poszłam podać pacjentce zakażonej COVID-19 lek na uspokojenie. Cześć z tego sprzętu zapewniłam sobie sama. Ta kobieta miała do mnie pretensje i pytała, dlaczego idę ubrana w takim stroju, jej pracownicy będą krzywo patrzyli.

Bo oni tylko przy pacjentach z ciężkim COVID-19 mogą mieć na twarzach zawiązywane maseczki, które w praktyce niewiele dają. Odpowiedziałam, że to już nie jest mój problem.

Mój mąż ma lepsze zabezpieczenie, ale też obawia się zakażenia. Najbardziej boi się o to, że to ja przyniosę do domu wirusa. Bo w sumie nie wiem, czy nie jestem nim zakażona. Ani ja, ani mąż nie mieliśmy robionego testu, mimo kontaktów z pacjentami zakażonymi COVID-19. Kiedy domagam się wykonania takiego badania, słyszę: wkrótce będzie możliwe, już jest w drodze. Podkreślę tylko, że słyszę to od miesiąca.

Ze zdumieniem patrzyliśmy na to, co robi Norwegia i Dania, kraje, której są pod względem zamożności i kultury tak bardzo zbliżone do Szwecji. Kiedy oni wprowadzali ograniczenia, my normalnie wychodziliśmy, pracowaliśmy. Dalej otwarte są centra handlowe, restauracje i sklepy, choć ludzie zachowują od siebie odstępy. Maseczki nakładają tylko nieliczni.

Szwedzi chcą zbudować odporność, żeby jak najwięcej osób przechorowało, nawet kosztem starców. To też naród nauczony ogromnego zaufania do rządu. Są przekonani, że rząd zawsze o nich zadba. Mają wpojone, że jest tak, jak mówią władze. Szwedzi klaszczą głównemu epidemiologowi Andersowi Tegnellowi, który tak właściwie wszystkim steruje.

Śmiejemy się, że jak premier Stefan Löfven wychodzi na konferencje prasowe, to tylko przypomina, że mamy myć ręce. Nic ciekawszego nie mówi.

Irytuję się, kiedy cały świat mówi o tym, że Szwecja obrała dobrą drogę. Trudno jest mi sobie wyobrazić, dlaczego oni tak działają. Mam taką teorię, że Szwedzi znaleźli sposób, aby gospodarczo się podnieść. Bo w momencie, kiedy przyjęli uchodźców, to mit wielkiej potęgi i ostoi bezpieczeństwa, zaczął upadać.

Może liczą, że teraz znów zbudują go na nowo. Ale jakim kosztem?

List czytelniczki, która od kilkudziesięciu lat pracuje w szpitalu w Malmö. Dane do wiadomości redakcji