"Incydent piżamowy", kłótnia z partnerem i złoty zegarek. Tak "GW" opisała przeszłość prezesa SN

Anna Dryjańska
Przeszłość Kamila Zaradkiewicza to temat tekstu, który w "Gazecie Wyborczej" opublikowali Wojciech Czuchnowski i Justyna Dobrosz–Oracz. Dziennikarze ujawniają niewygodne fakty z życia obecnego tymczasowego szefa Sądu Najwyższego, a także przypominają, jak zrobił karierę na związkach z PiS. Jeden z najbardziej tajemniczych wątków to tzw. incydent piżamowy.
Kamil Zaradkiewicz, sędzia Sądu Najwyższego. Prezydent Andrzej Duda wyznaczył go na tymczasowego I prezesa SN. screen z TVP Info
Kamil Zaradkiewicz to nowy tymczasowy I prezes Sądu Najwyższego, który przyszedł po prof. Małgorzacie Gersdorf. Obowiązki te powierzył mu Andrzej Duda, ubiegający się o reelekcję prezydent wspierany przez PiS. Zaradkiewicz cieszy się także poparciem ze strony Zbigniewa Ziobry, ministra sprawiedliwości i prokuratora generalnego. W dzisiejszej "Gazecie Wyborczej" dziennikarze naświetlają przeszłość Kamila Zaradkiewicza, w tym jego tajemnicze i kontrowersyjne zachowania. Stawiają tezę, że ten człowiek PiS w sądownictwie może być szantażowany i sterowany z powodu swoich czynów.

Incydent piżamowy

Miał miejsce w 2013 roku. Kamil Zaradkiewicz pracował wówczas jako szef Zespołu Orzecznictwa i Studiów Trybunału Konstytucyjnego. Pewnego dnia o 4:30 nad ranem zadzwonił do bramy TK. Miał na sobie piżamę i kapcie. Rozpoznał go komendant straży trybunalskiej, który zapytał jak mu pomóc. Zaradkiewicz, z którym "kontakt (...) był utrudniony" odpowiedział, że źle się czuje. Komendant wezwał do niego pogotowie ratunkowe.


Zaradkiewiczem zajął się Szpital Czerniakowski. Prof. Andrzej Rzepliński, który był wówczas prezesem Trybunału Konstytucyjnego, wspomina, że dowiedział się o incydencie i chciał jakoś pomóc podwładnemu. Wezwał do siebie innego prawnika pracującego w TK, który mieszkał z Kamilem Zaradkiewiczem. – Powiedział mi, że Zaradkiewicz zatruł się grzybami halucynogennymi, o których nie wiedział, że tak zadziałają. Z domu po drugiej stronie Wisły wyszedł około trzeciej w nocy i pieszo doszedł do Trybunału – relacjonuje prof. Rzepliński.

Jak mówi, przyjaciel Zaradkiewicza dał mu do zrozumienia, że nie trzeba odwiedzić go w szpitalu, bo opiekuje się nim matka. Po kilku dniach Zaradkiewicz wrócił do pracy. Nie wyjaśnił z czego wynikało jego dziwne zachowanie, które stało się głośne wśród warszawskich prawników. Jak mówią informatorzy "Gazety Wyborczej", jego słynny spacer w piżamie do TK nastąpił tuż po wielkiej kłótni z partnerem, która miała wywołać u niego załamanie nerwowe. Ujawnienie przez "Gazetę Wyborczą", że Kamil Zaradkiewicz jest gejem, wywołało krytykę w środowisku medialnym. Swoją opinię na Twitterze zamieścił m.in. Roch Kowalski z TOK FM, radia należącego do tej samej spółki Agora.

Kamil Zaradkiewicz i mobbing

"Gazeta Wyborcza" zamieszcza też informacje o tym, jakie stosunki miał Zaradkiewicz z innymi pracownikami Trybunału Konstytucyjnego. Źródła dziennika mówią o tym, że po incydencie piżamowym ówczesny szef Zespołu Orzecznictwa i Studiów praktycznie zerwał relacje z kolegami. Wiedział o tym, że sprawa nocnego spaceru jest głośna, a jednocześnie nie zamierzał się z niej tłumaczyć.

Kontakty ze współpracownikami ograniczył do kwestii służbowych. Nie znaczy to jednak, że były to stosunki neutralne. Okazuje się, że Kamil Zaradkiewicz był oskarżany o mobbing. Doniesienia pochodzą z tego samego 2013 roku. Podwładny Zaradkiewicza napisał skargę, którą złożył w biurze TK. Jak wspomina prof. Andrzej Rzepliński nie był to pierwszy raz, gdy pracownicy TK alarmowali, że Zaradkiewicz źle ich traktuje. Tym razem jednak skarga wpłynęła na piśmie. Zaradkiewicz nie miał sobie jednak nic do zarzucenia.

Prawnik, który skarżył się na jego zachowanie, podał przykłady mobbingu ze strony szefa. Było to m.in. publiczne upokarzanie, awantury z błahych powodów (np. podwójna spacja w dokumencie), wyśmiewanie, krytykowanie, zmuszanie do pracy w nadgodzinach, w weekendy, bez dodatkowego wynagrodzenia, odwołanie urlopu bez podania przyczyny, straszenie, kontrolowanie rozmów podwładnych.

Młody prawnik, który oskarżał Zaradkiewicza o mobbing, w TK już nie pracuje. Trybunał rozwiązał z nim umowę motywując to jego długotrwałą nieobecnością w pracy. Mężczyzna czuł się tym skrzywdzony. "Długotrwałe poniżanie, zastraszanie doprowadziły mnie do udokumentowanej medycznie depresji i zespołu przewlekłego stresu” – napisał były pracownik do TK.

Złoty zegarek Zaradkiewicza

Jednym z wątków poruszonych w tekście "Gazety Wyborczej" jest afera, jaką Kamil Zaradkiewicz rozpętał wokół rzekomej kradzieży swojego pamiątkowego zegarka. Miało do niej dojść po tym, jak został zwolniony z Trybunału Konstytucyjnego – wcześniej opowiedział się po stronie PiS w dążeniu do upartyjnienia wymiaru sprawiedliwości w Polsce. Miał jednak miękkie lądowanie – partia zaoferowała mu posadę w Ministerstwie Sprawiedliwości, do Zaradkiewicza popłynęły też pieniądze ze spółki skarbu państwa Naftoport, do której rady nadzorczej trafił dzięki PiS.

Zaradkiewicz nie zamierzał jednak odpuścić utraty stanowiska w TK – sprawa wylądowała w sądzie pracy i prokuraturze. Nominat PiS skarżył się, że był szykanowany przez sędziego Stępnia, który nazwał go "forpocztą totalitaryzmu". Prokuraturze zaś doniósł, że w TK stał się ofiarą kradzieży złotego zegarka po "pradziadku generale zamordowanym przez Sowietów". Miało to nastąpić gdy sprzątano po nim gabinet. Dużo uwagi sprawie rzekomej kradzieży poświęciła kontrolowana przez partię rządzącą TVP, w której Zaradkiewicz zapowiadał surowe konsekwencje wobec złodzieja. Prokuratura umorzyła jednak po cichu śledztwo, gdy okazało się, że złodzieja nie było. Zegarek czekał na Zaradkiewicza w jednym z pudeł z jego rzeczami, po które nie zgłosił się do Trybunału Konstytucyjnego mimo wielokrotnych próśb pracowników tej instytucji.

Przeczytaj też: Jak zmieniał poglądy kandydat do SN, którego popiera Ziobro? Nawet jego promotor jest w szoku

źródło: Gazeta Wyborcza