"Nowe dane". Biolog z UJ mówi, kiedy naprawdę zaczęła się w Polsce pandemia koronawirusa

Daria Różańska-Danisz
– Dane pokazują, że fala epidemiczna zanika, ale że nie zanikła. Jeśli chodzi o decyzje rządu, mogę mówić wyłącznie o kwestiach epidemiologicznych. I z tego punktu widzenia, to najlepiej byłoby gdyby wszyscy siedzieli zamknięci w domach przez rok. Ale nie jest to realne ze względów gospodarczych – mówi dr Rafał Mostowy, biolog chorób zakaźnych z Małopolskiego Centrum Biotechnologii UJ.
Fot. Krzysztof Ćwik / Agencja Gazeta
Górale twierdzą, że zimą przechorowali koronawirusa. To samo powtarzają na Lubelszczyźnie. I pana analiza potwierdza, że mogą mieć rację.

Dr Rafał Mostowy: – Po tej analizie również otrzymałem dużo maili od osób, które opisywały przebieg ciężkiej choroby układu oddechowego, z którą zmagali się w okolicach grudnia czy stycznia. Nie można wykluczyć, że któraś z nich przeszła koronawirusa, ale bardziej prawdopodobne, że mieli do czynienia z grypą.

Z pana analizy wynika, że początek pandemii w Polsce mógł się rozpocząć w drugiej połowie stycznia.

To stara analiza. Nowe dane pokazują, że początek pandemii nie przypada na styczeń, tylko na luty, ale mamy tutaj do czynienia z kilkutygodniową granicą błędu.

Jak pan to wyliczył?



To model matematyczny, który stara się dopasować trend we wzroście liczby zgonów do dynamiki epidemiologicznej. I właśnie na tej podstawie oszacować, kiedy epidemia rozpoczęła się w Polsce.

Pierwszy przypadek śmiertelny spowodowany COVID-19 w Polsce odnotowano 12 marca. Biorąc pod uwagę, ile czasu mija od zakażenia do pojawienia się symptomów i później do potencjalnego zgonu, możemy przypuszczać, że pandemia w Polsce mogła się rozpocząć w lutym, być może w drugiej połowie stycznia.

W grudniu wszyscy z uwagą przyglądaliśmy się, co dzieje się w Chinach, później we Włoszech. Myśli pan, że rządzący mogli mieć wiedzę, że ten wirus jest już w Polsce, zanim 4 marca stwierdzono zakażenie u "pacjenta zero"?

Ciężko mi to komentować. Nie chciałbym mieszać się w politykę. Na pewno sygnał o pandemii z zagranicy mógł być zdecydowanie bardziej jednoznaczny. I dużo zarzutów kierowanych jest tutaj w stronę Chin. Niektórzy mają też zastrzeżenia do roli WHO, jaką odegrała na wczesnym etapie.

Czy mogliśmy zareagować lepiej, szybciej? Pewnie tak. Zresztą jak we wszystkich krajach. Uważam, że w Polsce pokazaliśmy się z lepszej strony niż np. Stany Zjednoczone.

Nie mieliśmy wyjścia i musieliśmy działać zapobiegawczo. Nasza służba zdrowia nie udźwignęłaby tak dużej liczby zakażonych.

W przeciwieństwie do prezydenta Stanów Zjednoczonych – nasi przedstawiciele nie mówili, że ten wirus jest jak grypa. Można to było zrobić lepiej, ale i mogło być gorzej.

Patrząc na statystyki: jednego dnia liczba zakażeń rośnie, kolejnego – spada. To zależy od ilości testów, których w Polsce wciąż robimy niewiele?

Zgadzam się, że testów robimy niewiele, zwłaszcza teraz – przy luzowaniu obostrzeń.
Jednak w danych nie można się spodziewać regularnych wzrostów. Liczba zgonów z czwartku nie jest liczbą wszystkich pacjentów, którzy dzień wcześniej umarli. To proces, który sprawia, że jest pewna zaległość w raportowaniu tych zgonów.

Jednego dnia będzie ich więcej, kolejnego mniej. Jest to też proces losowy. To normalne. Co warto podkreślić: nie można wyciągać wniosków z danych, porównując przyrosty dzienne. Trzeba na nie patrzeć całościowo, przyglądać się trendom.

Pokusi się pan, żeby ocenić, na jakim etapie pandemii w tej chwili jesteśmy w Polsce?

Prawdopodobnie zakaźność spadła na tyle, że epidemia dalej się nie rozwija. Natomiast trzeba pamiętać, że teraz luzujemy obostrzenia i nie wiemy, jaki to będzie miało wpływ na dynamikę zakażeń.

Z drugiej strony jest też duża niewiadoma, jaką jest zmienna zakaźność wirusa w kontekście pogody. Możemy spekulować, że zakaźność może spaść w lecie, a jesienią znów może się zwiększyć, ale ma na ten moment solidnych danych, żeby być tego pewnym.

Ale nawet jeżeli zakaźność spadnie tymczasowo naturalnie, może to zostać zinterpretowane, jakby obostrzenia były zupełnie niepotrzebne. Ale moim zdaniem to będzie błędna interpretacja.

Według mnie będzie trzeba zaczekać do jesieni. A tak naprawdę, to z dużo większą dozą pewności będziemy w stanie powiedzieć coś na ten temat za jakiś rok. Wówczas będziemy mieć wiele danych.

Z analizy "Gazety Wyborczej" wynika, że w pierwszych 15 tygodniach roku Polacy nie umierali częściej niż w odpowiednich okresach ubiegłego roku. To może oznaczać, że szczyt epidemii jeszcze przed nami?

Ta analiza była oparta na danych do 12 kwietnia, więc albo nie uwzględniała ona liczby wzrostu zgonów ponad normę, albo obowiązujące w Polsce obostrzenia były na tyle skuteczne, że nie zwiększyły średniej.
Na pewno nie było dla mnie naturalnym wnioskiem z tej analizy, że szczyt pandemii przed nami. Analizując liczbę zgonów: współczynnik R, który definiuje, czy epidemia się rozwija, jest w okolicach 1 i ma wyraźny trend spadkowy. Natomiast liczba zgonów, na podstawie której ja szacuję ten współczynnik, świadczy o tym, co działo się jakieś 2-3 tygodnie temu.

Na ten moment nie widzę naukowych dowodów na to, że szczyt epidemii jest przed nami. Ale oczywiście możemy mieć następne ognisko epidemii jesienią. Wtedy może być zupełnie nowy wzrost liczby zachorowań i zgonów.

Minister Szumowski mówił, że z ostatnich modeli, które otrzymał wynika, że szczyt zakażeń będziemy mieć jesienią. Możliwe to?

Ciężko mi komentować słowa ministra, musiałbym zobaczyć analizy, na podstawie których wyciągnął te wnioski. Na pewno bardzo prawdopodobnie wydaje mi się, że możemy mieć drugą falę epidemiologiczną na jesień.

Wytłumaczę tylko, że fala epidemiologiczna to pewnego rodzaju dzwon: na początku mamy wzrastającą liczbę chorych, później jest maksimum, a następnie spadek. Szczyt rozumiem jako wspomniane maksimum. Ale możemy mieć kilka fal i uważam, że bardzo prawdopodobne jest, że jesienią będziemy mieć kolejną.

Ale to też zależy od tego, jakie środki zostaną podjęte. Być może będziemy mieć już lek. I być może będziemy mieć więcej zakażeń, ale dużo mniej zgonów. To są jednak czyste spekulacje.

Polska jest jednym z czterech państw, w których liczba zakażeń nie spada. Dlaczego?

Większą wagę przykładałbym do liczby zgonów. Myślę, że one mówią nam więcej na temat tego, w jakim momencie epidemii jesteśmy.

Patrząc na liczbę zgonów, jaki to moment epidemii?

Tak jak powiedziałem: z danych nie wynika, że epidemia się rozwija – raczej że albo utrzymuje się na niskim poziomie, albo zanika.

6 maja mieliśmy ponad 14 tys. zakażeń., przeszło 700 ofiar śmiertelnych. Jaka jest skala niedoszacowania zakażeń?

To dobre pytanie i szczerze mówiąc: nie wiem. Stopień niedoszacowania będzie zmieniał się w czasie, on zależny jest od stadium epidemii, ale też od liczby wykonywanych testów, co akurat jest równomierne.

Należy wziąć pod uwagę te dwa aspekty i porządnie to oszacować. W tym momencie się tego nie podejmuję.

Dobrze, że rząd "odmraża gospodarkę", otwiera galerie handlowe?

Dane pokazują, że fala epidemiczna zanika, ale że nie zanikła. Jeśli chodzi o decyzje rządu, mogę mówić wyłącznie o kwestiach epidemiologicznych. I z tego punktu widzenia, to najlepiej byłoby gdyby wszyscy siedzieli zamknięci w domach przez rok.

Ale nie jest to realne ze względów gospodarczych. Skutki tego mogłyby być astronomiczne. W związku z tym rząd każdego kraju musi bardzo mocno wyważyć decyzje ekonomiczne z kwestiami zdrowotnymi.

Ktoś może zapytać, ile żyć ludzkich warte jest zapobiegnięcie kryzysowi gospodarczemu? Na takie pytania nauka nie daje odpowiedzi.

Czy ten wirus może zmutować tak, że lek może okazać się nieskuteczny?

Wirus przez cały czas mutuje, ale o to się nie należy martwić. Większość z tych mutacji uszkadza wirusa, one są wręcz pomocne. Można ich potem używać do "tropienia", jak wirus się rozprzestrzenia i szacowania, kiedy dany wirus pojawił się w kraju. To robimy.

Natomiast, jeśli chodzi o potencjalne niebezpieczeństwo tych mutacji – ten wirus będzie ewoluować raczej, by stać się mniej groźnym.

Wirusy, które uśmiercają gospodarza, ucinają gałąź, na której siedzą. W związku z tym, jeśli będziemy widzieć jakąś ewolucję, to spodziewam się, że będzie ona w kierunku zmniejszenia zjadliwości tego wirusa. Ale na ten monet są to czyste spekulacje.

Nie ma żadnych przekonujących danych, sugerujących, że jakakolwiek mutacja wirusa przekłada się na zwiększoną lub zmniejszoną śmiertelność w jakimkolwiek rejonie świata.

Wielu wirusologów, epidemiologów twierdzi, że jesienią będziemy mieć drugie uderzenie wirusa. Pojawia się od razu kolejna myśl, że dokładnie tak było z hiszpanką, z tym, że ta druga fala była bardziej śmiertelna. Teraz też tak może być?

Jeśli będziemy stosować środki ostrożności, wyciągniemy wnioski z pierwszej fali, to być może będziemy w stanie się na to przygotować.

Ale spodziewałbym się, że jesienią czekają nas kolejne obostrzenia i potencjalnie większe utrudnienia życiowe niż teraz.

Naszego rządu nie stać, żeby jesienią po raz drugi zamrozić gospodarkę. Jakie środki ostrożności możemy stosować, żeby w momencie luzowania restrykcji radzić sobie z pandemią?

Przede wszystkim powinniśmy minimalizować liczbę kontaktów, zwłaszcza z osobami, które są w podwyższonej grupie ryzyka. Być może do jesieni pojawią się testy serologiczne, dzięki którym będziemy w stanie oszacować, ile osób przeszło tę chorobę. Być może będziemy też więcej wiedzieć na temat długoterminowej odporności.

To są pytania, na które nie mamy dobrej odpowiedzi. Osobiście nie bałbym się dotykania powierzchni i zarażenia się po dotknięciu klamki, aczkolwiek częste mycie rąk jest mocno wskazane.

Przede wszystkim powinniśmy minimalizować liczbę fizycznych kontaktów i nosić maseczki, by zapobiegać potencjalnemu zakażaniu innych osób. Jednak nie możemy traktować maseczki jako ochrony przed zakażeniem.

Czyli jeśli możemy, to raczej home office, ograniczajmy spotkania ze znajomymi?

Dokładnie tak: home office, spotkania z przyjaciółmi raczej przez Skype i ZOOM-a. Być może pojawią się też inne strategie. Słyszałem, że w Wielkiej Brytanii ludzie mają wybierać sobie grono osób, z którymi mają się częściej spotykać. I poza tą grupą, miałoby się ograniczać kontakty.

To miałoby sens z punktu widzenia epidemiologicznego. Ale nie wiem, czy z tych rozwiązań skorzystamy w Polsce. Pewne jest jedno: żeby uniknąć najgorszego, musimy się przez cały czas pilnować, bo zagrożenie nie minęło.