Rozleniwiony i zdenerwowany. To nie był Duda, który podbił serca wyborców

Anna Dryjańska
Debata wyborcza w TVP nie przyniosła odpowiedzi na wiele pytań, ale na jedno z nich szczególnie: kiedy odbędą się wybory prezydenckie. Wyznaczony przed epidemią termin 10 maja okazał się nierealny już nawet dla polityków PiS, ale władza na razie nie przecina chaosu. I podobna była ta debata – odrealniona i chaotyczna.
Debata prezydencka TVP. screen Franciszek Smóda / Twitter
Gdyby za każdym razem, gdy kandydat na prezydenta odpowiadał nie na temat, otwierała się pod nim zapadnia, po kilkunastu minutach w studio zostałby już tylko prowadzący Michał Adamczyk. Jego pytania były tylko luźną inspiracją dla konkurentów w tym dziwnym wyścigu, w tym ubiegającego się o reelekcję prezydenta.

Andrzej Duda zaprezentował się zupełnie inaczej, niż przed pięcioma laty – wydawał się jednocześnie rozleniwiony i zdenerwowany. Nic dziwnego. W TVP, której tuż przed wybuchem epidemii przyznał po 2 mld zł przez następne 5 lat, spotkał się z politykami o których w telewizji teoretycznie publicznej się mówi, ale nie dopuszcza do głosu.


O tym, że na kontakt z widzami TVP nie mogą co liczyć, wspomnieli tak odlegli ideowo kandydaci jak Małgorzata Kidawa–Błońska (KO) i Krzysztof Bosak (Konfederacja). To nie mogła być komfortowa sytuacja dla kończącego kadencję prezydenta, który jednak politycznie czuje się pewnie, bo koronawirus wzmocnił jego poparcie. Być może więc zdenerwowanie i rozleniwienie – dość oryginalne połączenie – jest całkowicie zrozumiałe.

Przeczytaj także: Wielki długopis, złośliwości i wzajemne oskarżenia. Tak wyglądała debata prezydencka w TVP

Podczas debaty najbardziej iskrzyło między Andrzejem Dudą a Władysławem Kosiniakiem–Kamyszem. Lider PSL przyniósł nawet do studia wielki długopis z wizerunkiem Jarosława Kaczyńskiego, który – jak niedwuznacznie zasugerował – jest symbolem prezydentury Dudy. Jednak nie mógł mu go wręczyć, co zapewne zrobiłby, gdyby debata nie odbywała się w czasie epidemii. Spotkanie 10 polityków w jednym studio obfitowało w takie niedokończone gesty.

Do masowej publiczności mogli dotrzeć Paweł Tanajno, przekonujący, że rząd PiS prowadzi eksterminację przedsiębiorców, a także Stanisław Żółtek, który na koniec wezwał do wyjścia Polski z Unii Europejskiej. Widzom TVP mieli też okazję objawić się również inni mniej znani kandydaci, tacy jak Mirosław Piotrowski czy Marek Jakubiak.

Reprezentanci głównych sił politycznych oraz niezależny Szymon Hołownia nie zaskoczyli: wykorzystywali okazję, by krytykować obecnego prezydenta, a także prezentować swoje zamierzenia na początek prezydentury.

Robert Biedroń (Lewica) obiecał likwidację umów śmieciowych, a Hołownia 2 800 zł zasiłku dla bezrobotnych. Kidawa–Błońska koncentrowała się na podkreślaniu więzi Polski z Unią Europejską i krytykowała media publiczne za stronniczość. Nad całą debatą unosiło się zaś widmo koronakryzysu – wydaje się, że odczuwał to nawet Andrzej Duda, które wymieniając świadczenia socjalne wprowadzone przez PiS zapewniał, że razem uda się przetrwać załamanie gospodarcze.

Na koniec prowadzący nie odmówił sobie postraszenia wyborców ich współobywatelami LGBT, pytając kandydatów o to, czy podpisaliby ustawę o równości małżeńskiej. Zaskakujących odpowiedzi nie było, pojawiła się za to tradycyjna dawka homofobii.

Podsumowując: debata TVP wyglądała jak coś, co miało być thrillerem politycznym, ale ostatecznie stało się slapstickową tragikomedią. Odczucie potęgowane przez to, że każdy z uczestników sprawiał wrażenie, jakby czuł się trochę niezręcznie będąc w studio, ale jednocześnie miał przekonanie, że musi tu być, bo być może wkrótce jakoś odbędą się wybory.