Kazik: "Nie chcę, aby ktokolwiek brał ze mnie przykład". Boleśnie szczera rozmowa w czasach "Zarazy"
Nadejszła wiekopomna chwila! Nowy album Kazika trafia za chwilę na półki sklepowe; i te fizyczne, i wirtualne. Pomny zagrożeń (osoby, które nie wiedzą, jakie reperkusje może wywołać zapytanie p. Staszewskiego, skąd się biorą jego teksty, odsyłam do piosenki "12 groszy") postanowiłem porozmawiać z artystą o każdym z utworów na "Zarazie". Zaznaczmy: (prawie w ogóle) nie będziemy tutaj pytać, "co autor miał na myśli", tudzież dokonywać szkolnej analizy i interpretacji. Owe piętnaście utworów to jedynie punkty wyjścia do długiej pogawędki na temat pandemii koronawirusa, Boga, III wojny światowej, poprawności politycznej, zabawy i rodziny, tudzież bycia wzorem dla całych pokoleń Polaków. W tle: Arthur Rimbaud, Andrzej Duda, Winston Churchill, Kaliber 44 i Pro8l3m.
W gruncie rzeczy nie cierpiałem zbytnio. Przetrwałem ją na luzie, chociaż to, co zaczęło się dziać wokół nas, początkowo wywołało duże napięcie. Wiesz, w pewnym momencie zaczęto odwoływać koncerty, jednak wtedy było to wynikiem rozporządzeń – mówiąc z amerykańska – stanowych, nie federalnych, tak więc sądziłem, że posypie się tylko część moich planów, a nie wszystkie.
Później zorientowałem się, że dezaktualizują się nie tylko sprawy zawodowe, ale i prywatne, wciśnięte pomiędzy kolejne występy – mieliśmy z żoną zrealizować nasze wielkie marzenie, czyli polecieć do Izraela, chciałem też odwiedzić Teneryfę, żeby pouczestniczyć w przepięknych procesjach wielkopiątkowych. No ale cóż...
Pewnego dnia spojrzałem na kalendarze, w które miałem wpisane wszystkie plany aż do końca roku 2021 i uświadomiłem sobie, że nie ma już niczego, że cały mój grafik jest nieaktualny. I wiesz co? Poczułem ulgę. Pomyślałem: nie muszę niczego robić; mogę przewartościować pewne rzeczy, zwolnić i oddać się błogiemu lenistwu.
Ostatni element tego planu nie za bardzo wypalił...
Rzeczywiście. Najpierw syciłem się tym nicnierobieniem, ale po jakimś czasie zaczęło mnie nużyć. Tak więc pomyślałem o nagraniu nowej płyty Kultu. Wydałem tzw. polecenie pracownicze i zespół stawił się u mnie, no ale wszystko skończyło się na tym jednym spotkaniu.
Ekipa nie była zachwycona owym pomysłem chociażby dlatego, że w trakcie pandemii zamykanie się w dziewiątkę w ciasnym pomieszczeniu nie jest zbyt rozsądne. Cóż, z niewolnika nie ma pracownika, odpuściłem.
Niedługo potem odezwał się Wojtek Jabłoński, zapraszając mnie do pewnego projektu, realizowanego z młodymi, nieznanymi artystami. Nagrałem jeden kawałek i poczułem głód zrobienia czegoś więcej. Tak więc zamknęliśmy się w studiu i zaczęliśmy działać.
Wszystko na totalnym spontanie; nie mieliśmy jeszcze żadnej muzyki i tekstów. Po prostu, śpiewałem a capella do wystukiwanego przez Wojtka rytmu, później podkładał pod to jakieś instrumenty, a ja oceniałem, czy o to mi chodziło. Udało się dogadać, chociaż nie jestem wykształconym muzykiem, nie znam nut, skal i harmonii.
No i w ten sposób upłynął mi drugi etap pandemii: pobudka i do studia, tam rytualny papierosek, omówienie planów z Wojtkiem i nagrywanie piosenek. Później do domu, żeby zjeść spóźniony obiad i obejrzeć jakieś seriale, a kolejnego poranka... od nowa Polska ludowa.
Kazik Staszewski (z prawej) i Wojciech Jabłoński, czyli artyści stojący za "Zarazą"•Fot. Arek Szymański
To piosenka, która powstała jako pierwsza. Najpierw w mojej głowie pojawił się pewien szlagwort, który zacząłem nucić, nie mając jeszcze pomysłu na tekst. Później zaczęliśmy rozmawiać z Wojtkiem o tym, że w gruncie rzeczy nie boimy się koronawirusa jako takiego; jeżeli powinniśmy się czegoś lękać, to skutków ekonomicznych pandemii.
Był to moment, w którym zaczęły się pojawiać informacje o zamykaniu kolejnych firm, ludzie – choć karnie stosowali się do zaleceń ministra Szumowskiego – coraz intensywniej myśleli o tym, czy będą mieli pieniądze na opłacenie rachunków, zakup jedzenia. Pamiętajmy, że do nawet najbardziej sukińsyńskie czyny polityków zazwyczaj nie prowadzą do wielkich powstań, o ile tylko obywatele mają co włożyć do garnka.
Przypomniały mi się rzeczy, które widziałem w listopadzie ubiegłego roku, w trakcie wypadu ze znajomymi do Ameryki Południowej. Jednym z przystanków było Santiago de Chile, gdzie trafiliśmy na stan wyjątkowy. Taksówkarz, który wiózł nas z lotniska, mówił, że o ile tamtejszy poseł zgarnia co miesiąc równowartość 15 tysięcy dolarów, to zwykli ludzie – zarabiający średnio trzysta, czterysta "zielonych" na miesiąc – przymierają głodem.
Po dojechaniu do miasta zobaczyłem na własne oczy, jak wygląda ostry wkurw obywateli: walki uliczne z policją i wojskiem, pojazdy opancerzone, witryny sklepów zabite deskami, barykady i spalone wraki samochodów. Później, już nagrywając "Zarazę", zacząłem dumać nad tym, jak długo spokój zachowają Polacy, jeżeli ich sytuacja materialna pogorszy się w sposób drastyczny.
Patrząc na te sprawy z dzisiejszej perspektywy, naprawdę obawiasz się, że "kasy zabraknie każdemu spośród nas"?
Wszystko wskazuje na to, że pisząc ów tekst, widziałem przyszłość w zbyt czarnych barwach. Może nie będzie aż tak źle; pod warunkiem, że nasi włodarze zaczną działać w sposób zdecydowany i mądry. Jeżeli gospodarka nie będzie odmrażana wystarczająco intensywnie, to niedługo... nie będzie czego odmrażać.
Wiesz, co jeszcze mnie przeraża? To, że pandemia jest świetnym poligonem do testowania rozmaitych sposobów inwigilacji społeczeństwa; politycy mogą sprawdzać, jak wiele ograniczeń zniesiemy, jak wielkie połacie wolności mogą nam odebrać.
Pamiętasz, co działo się po zamachach z 11 września 2001 roku? Amerykanie w jedną noc, bez mrugnięcia okiem, zgodzili się na cały pakiet drakońskich przepisów, które wcześniej byłyby nie do pomyślenia. Dziś podobne rzeczy dzieją się na jeszcze większą skalę – w ciągu ostatnich tygodni świat zmienił się w sposób kolosalny i nieodwracalny.
Władcy tego świata wmówili nam, że musimy bać się wirusa jeszcze bardziej, niż np. terroryzmu, dzięki czemu mogą coraz skuteczniej kontrolować społeczeństwo. Co gorsza, podobne sytuacje będą coraz częstsze, bo politycy coraz chętniej i coraz umiejętniej wykorzystują nasz strach. No ale to tylko takie tam przemyślenia, mam nadzieję, że plotę głupoty...
W słowach "jak trwoga, to do Boga", jak zresztą w każdym porzekadle ludowym, tkwi cząstka prawdy. Opowiem ci historię sprzed wielu lat: jadę trasą katowicką, zbliżam się do Warszawy, wracając z jakiegoś koncertu. W pewnym momencie dzwoni telefon i dowiaduję się, że ciężko pobito mojego młodszego syna, tak więc gnam na pogotowie. I co robię w międzyczasie ja – zadeklarowany ateista? Modlę się o jego zdrowie i życie.
A więc czym innym jest rozumowe podejście do Boga, analizowanie pewnych rzeczy na spokojnie, a czym innym desperackie szukanie pomocy w chwilach rozpaczy; wówczas możemy korzyć się nawet przed czymś, w czego istnienie nie wierzymy.
Na ile realny jest scenariusz, w którym kiedyś tam, na łożu śmierci, zwracasz się ku Najwyższemu?
Mam nadzieję, że moje nawrócenie nastąpi dużo wcześniej, niż na łożu śmierci! Fajnie byłoby pożyć sobie jak najdłużej, ciesząc się komfortem, jaki zapewnia wiara. Przecież to naprawdę wspaniała rzecz – taka nienaruszalna opoka, która nie rozpościera się nad ateistą. Tak więc chciałbym uwierzyć, nawet nie wiesz, jak bardzo. Tylko najzwyczajniej w świecie mi to nie wychodzi...
Wracając jeszcze do koronawirusa i kawałka "Nigdzie już nie pójdę dziś" – z naprawdę wielką fascynacją obserwuję to, jak dzięki owej pandemii odetchnęła natura. Miejsca, które zapaskudziliśmy, stają się krystalicznie czyste, w kanałach weneckich pływają delfiny...
Przez głowę przewija się następująca myśl: a niech ta choroba wytrzebi nasz gatunek, bo gdy człowiek zniknie, planeta odpocznie. Jednak agent Smith z filmu "Matrix" miał rację, mówiąc "to wy, ludzie, jesteście najgorszym wirusem tej ziemi; wszędzie, gdzie się pojawicie, robicie syf i zniszczenie".
Jak często zdarza ci się jeszcze oglądać filmy? Przecież śpiewasz: "NIE MAM NA NIC CZASU, BO OGLĄDAM SERIALE"...
Do kina chodzę sporadycznie; wyłącznie wtedy, gdy pojawia się coś Quentina Tarantino, kolejne "Gwiezdne wojny" albo jakieś widowisko batalistyczne w stylu "Furii" czy też "1917". Film oddał berło serialom i to na ich punkcie mam największą korbę. Należę do tych nałogowców, którzy obiecują sobie, że obejrzą tylko jeden odcinek, po czym zarywają noc i zaliczają cały sezon.
Kolekcjonujesz jeszcze płyty DVD i Blu-ray czy wyznajesz zasadę "streaming nade wszystko"?
Mam całą masę płyt, którymi tak właściwie nie wiem, co zrobić. Ze względów sentymentalnych nie pozbędę się ich, ale nowych już nie kupuję. Platformy streamingowe to opcja zdecydowanie wygodniejsza.
A jak wygląda konsumpcja muzyki? Czy w tym przypadku liczą się doznania organoleptyczne; możliwość wzięcia do ręki pudełka, pokontemplowania poligrafii?
Sprawy mają się tak: nigdy nie byłem fanem płyt CD, nie podobają mi się te ich małe okładki. Lubię natomiast winyle, bo w ich przypadku kontemplowanie pięknego projektu graficznego jest już jak najbardziej możliwe, no a do tego ładnie pachną. Tak więc cieszy mnie powolny powrót czarnych płyt i chociaż uważam, że są za drogie, to ostatnimi czasy kupiłem ich trochę.
Słucham cię i uszom nie wierzę (śmiech). W założeniu to prosta opowieść o wieloletnim związku dwóch osób po przejściach, nie myślałem o jakimkolwiek drugim dnie. Dopiero teraz, gdy zadałeś to pytanie, zaczynam sobie uświadamiać, że może coś jest na rzeczy... Sam nie wiem, musiałbym to przemyśleć dokładniej.
Na razie rzucę pewną anegdotą z czasów licealnych: pewnego razu przerabialiśmy wiersz "Statek pijany" Rimbauda. Cała klasa zaczęła wgryzać się w jakieś ukryte znaczenia, sililiśmy się na możliwie oryginalne interpretacje tego dzieła guru symbolistów.
Wiesz, kto jako jedyny dostał piątkę od pani Drozdowskiej? Kolega Artur, czyli typowy umysł ścisły, któremu z języka polskiego zawsze szło bardzo słabo. Nie próbował nawet szukać jakichś drugich den, tylko podszedł do sprawy dosłownie: ot, napisał wypracowanie o statku, który się upił.
Podryfujmy w stronę piosenki "GDY CHIŃCZYCY MÓWIĄ GAN PAI". Cywilizacja zachodnia naprawdę ma już totalnie przerąbane?
W tym tekście puściłem wodze fantazji i pewne wątki potraktowałem w sposób radykalny, choć prywatnie nie podchodzę do nich aż tak pesymistycznie. Bo nie wydaje mi się, aby zachód już przegrał III wojnę światową, czyli ten gigantyczny konflikt o rząd dusz, w którym nie musi dojść do choćby jednego wystrzału.
Te zmagania, w których stawką jest dominacja polityczna, gospodarcza i kulturalna, wciąż trwają. Jednak powiedzmy sobie szczerze: Stany Zjednoczone, czyli symbol owego zachodu, dostają konkretny wpierdol od Chińczyków.
Ci, jako pierwsi od ponad pięciu dekad, odważyli się rzucić rękawicę wielkiej Ameryce i nie polegli z kretesem. Mogą więc mówić do siebie "gan pai", czyli "na zdrowie", opijając zwycięstwo.
Przystanek następny: utwór "KLUCZEM PRZYCISKAJ WINDĘ". Wracamy do pandemii – jakie środki ostrożności przedsięwziąłeś w jej trakcie?
Przede wszystkim mocno ograniczyłem grono osób, z którymi się widywałem. Generalnie były to zaledwie cztery osoby: żona, młodszy syn, mama i Wojtek Jabłoński. Starałem się też jak najrzadziej wychodzić z domu; jedynie od czasu do czasu pokręciłem się po osiedlu albo poszedłem do sklepu.
Nie wiem, czy to wszystko miało w jakikolwiek sens, bo nawet znajomi lekarze nie wiedzą na sto procent, co tak naprawdę niesie za sobą ten wirus, jaki jest złoty środek na powstrzymanie pandemii, no i czy cała ta sytuacja nie jest przypadkiem jakimś wielkim szwindlem.
No ale na wszelki wypadek zachowuję się bardzo ostrożnie i zakładam, że najgorsze dopiero przed nami. Dlatego ręce opadają, gdy patrzę na rodaków, którzy zaczęli zachowywać się tak, jakby im już nic nie groziło. Miejsce strachu zajęła niefrasobliwość.
Jak często człowiek, który od dekad piętnuje zapędy dyktatorskie rozmaitych polityków, łapie się na tym, że jednak nie podoba mu się "DEMOKRACJA"?
Naprawdę często. Przypomnijmy w tym miejscu słowa Winstona Churchilla: "demokracja jest bardzo złym ustrojem, jednak do tej pory nie wymyślono niczego lepszego". Niepokoi mnie to, że przy urnie wyborczej każdy głos waży tyle samo; że zdanie prostego, niewykształconego piosenkarza jest równie istotne, co profesora nauk politycznych.
Pamiętaj, że mówimy o ustroju bardzo niebezpiecznym, przecież Adolf Hitler doszedł do władzy dzięki wyborom demokratycznym właśnie. Przy okazji małe przypomnienie i zarazem przestroga dla współczesnych Polaków: wówczas, w roku 1933, frekwencja była bardzo niska!
Kiedyś zastanawiałem się, czy mniejszym złem nie byłby np. system monarchiczny z kanclerzem wybieranym przez króla (nie daj Boże przez lud!), jednak po zapoznaniu się z ilomaś tam mądrymi książkami i filmami, odrzuciłem taką opcję.
Zacząłem więc dumać nad innym pomysłem: a gdyby tak do wyborów dopuszczać tylko część społeczeństwa? Jebać frekwencję i skupić się na stworzeniu bariery, która zatrzymałaby największe tumaństwo.
Wiesz, jakiś egzamin sprawdzający podstawowe kompetencje osób, które zamierzają pójść do urn; proste pytania z gatunku: jakie są trzy rodzaje władzy albo do jakiej partii należy obecny prezydent? Potrafisz odpowiedzieć – dostajesz do ręki kartę wyborczą.
Na ile bolesna jest dla ciebie "gangrena poprawności", o której śpiewasz w tym utworze?
To coś, co uwiera mnie naprawdę mocno. Dziś człowiek musi naprawdę mocno zastanawiać się nad tym, co chce powiedzieć, bo przecież ktoś może poczuć się urażony. Dlatego czasami wolę ugryźć się w język, zamiast później wysłuchiwać, że jestem jakimś kołtunem, faszystą i rasistą.
Skoro poruszyliśmy wątek nienazywania rzeczy po imieniu: szlag mnie trafia, gdy oglądam amerykańskie filmy o II wojnie światowej i widzę żołnierzy, którzy walczą z jakimiś złymi nazistami. Niemcy? To słowo, którego nie wolno już używać w podobnym kontekście.
Nóż w kieszeni otwiera się również w sytuacjach następujących: Angela Merkel w rocznicę lądowania aliantów w Normandii mówi, że jest im wdzięczna za to, że uwolnili Niemców od nazistów.
Cóż, nasi zachodni sąsiedzi poświęcili mnóstwo czasu, energii i pieniędzy na odpowiedni marketing, dzięki czemu udało im się wmówić światu, że to oni byli pierwszymi ofiarami tego straszliwego dyktatora Hitlera.
Zastanawiałeś się kiedykolwiek, jakim dyktatorem byłby Kazik Staszewski?
Nigdy, bo podobne wizje w ogóle mnie nie nęcą. Nie marzę o władzy, zdecydowanie bardziej odpowiada mi bycie grajkiem, śpiewakiem. To o wiele przyjemniejsze, niż babranie się w jakkolwiek rozumianej polityce, no a też daje możliwość porobienia niezłego hałasu.
Jakby co, trzy kliknięcia na ten teledysk są moje (śmiech). Co do owej postaci: nie chciałbym ani do niej podchodzić, ani z nią rozmawiać. Zresztą od dawien dawna trzymam się konsekwentnie pewnej zasady: nie gadam z politykami, nie zadaję się z takimi personami. Niezależnie od tego, jaką frakcję reprezentują.
"POWIEDZCIE, ŻE KOCHACIE NAS": jak często artysta powinien wyznawać miłość swoim fanom i spełniać ich zachcianki?
Jedni wykonawcy dają publiczności to, czego chce. Natomiast inni to, co sami chcą jej dać. Ja należę do tej drugiej grupy. Fani muszą pamiętać, że nie mają prawa jakiejkolwiek ingerencji w to, co robię. Jeżeli ktoś uznaje, że moja twórczość jest wystarczająco dobra i zechce jej wysłuchać? Świetnie. Jeśli mu się nie podoba, droga wolna.
Podkreślmy: naprawdę szanuję ludzi, którzy przychodzą na moje koncerty i zawsze po występie dziękuję im, że poświęcili swój cenny czas i ciężko zarobione pieniądze. Nigdy nie zapominam o tym, że audytorium jest sensem mojej pracy i lubię nawiązywać z nim interakcję – poważną i w miarę rozumną.
Jednak nie cierpię przesadnego wchodzenia w tyłek widzowi, nie uprawiam lizusowstwa. Słabo mi się robi, gdy widzę jednego z tych artystów, którzy w kółko krzyczą ze sceny "kocham was, jesteście wspaniali"!
Wiesz, że dzięki twojemu pytaniu uświadomiłem sobie właśnie pewną cholernie ważną sprawę? Tak, rzeczywiście, ten poświęcony moim wnuczkom utwór jest zdecydowanie najważniejszym punktem "Zarazy".
Co do różnicy: bycie ojcem to nie tylko przyjemności, ale i nie zawsze przyjemne obowiązki. Wiesz, nie można być permanentnie fajnym i wyluzowanym, bo to na tobie spoczywa odpowiedzialność za właściwe wychowanie latorośli, a tego nie da się przecież zrealizować w sposób całkowicie bezstresowy.
Bycie dziadkiem to funkcja znacznie bardziej komfortowa, bo przecież jest się kimś od spełniania zachcianek małych ludzi, rozpieszczania ich i kupowania rzeczy, które rodzice uznają za "niepedagogiczne". Mogą to być słodycze albo inne rarytasy.
Na przykład moja młodsza wnuczka niezbyt często jada mięso, bo syn jest weganinem a synowa wegetarianką. No ale gdy przyjeżdża do dziadków... zawsze znajdzie się dla niej jakaś parówka (śmiech).
"BILET W JEDNĄ STRONĘ ZŁĄ" to utwór pełen poczucia beznadziei, zalanych deszczem stacji kolejowych i opustoszałych fabryk... Taki tekst równie dobrze mógłby powstać w czasach w latach 90., gdy opisywałeś Polskę po transformacji ustrojowej. Aż tak niewiele zmieniło się od tamtego czasu?
Punktem wyjścia był tutaj pomysł na metaforyczną opowieść o kolesiu, który zaczął karierę polityczną; wsiadł do pociągu, który zaczyna pędzić w niedobrym kierunku, nie zatrzymując się na żadnej stacji. No ale człowiek ów nie chce z niego wyskoczyć, bo to zbyt niebezpieczne, tak więc gna z prądem...
Do tego doszły inspiracje w postaci brzydkich obrazów, jakie widywałem z okien pociągów, jednak nie chodziło o krajobrazy polskie, bo nasz kraj z roku na rok zmienia się na lepsze, coraz milej na niego patrzeć. Tę brzydotę i poczucie beznadziei obserwowałem ostatnimi czasy chociażby w RPA; centra Johannesburga i Pretorii to na serio miejsca wyglądające jak scenografia z filmu "Mad Max".
No albo Stany: gdy odwiedzam to miejsce, zatrzymuję się u przyjaciół mieszkających w naprawdę urokliwej części New Jersey. Czasami wsiadam w pociąg i jadę na Manhattan, mijając zaniedbane, zdewastowane miasta, takie jak Newark albo Elizabeth. Po obu stronach torów widać zasyfiałe getta, smutnych ludzi i zamknięte fabryki. Naprawdę przygnębiające okolice, a takich w USA jest całe mnóstwo.
Gdy jacyś Amerykanie zaczynają opowiadać, jak czysto i porządnie jest w tym ich kraju, zawsze reaguję słowami: że, kurwa, co?! Czysto i porządnie to jest w Polsce!
A to prezydent rapował? Nic mi o tym nie wiadomo. Słyszałem tylko o sytuacji następującej: w ramach #hot16challenge2 Andrzej Duda odczytał z tabletu jakiś tekst, napisany chyba przez kogoś innego. No a sposób, w jaki to zrobił, nie miał żadnego związku z podkładem muzycznym (śmiech).
Co do roku 1991, w którym to Kościkiewicz umieścił na okładce płyty zacytowane przez ciebie hasło: nie, nie spodziewałbym się wtedy, że rap stanie się aż tak popularny nad Wisłą. Nie przewidziałem gigantycznego potencjału komercyjnego hip-hopu, traktowałem to wszystko głównie jako powiew fajnej świeżości w świecie muzyki.
Zaangażowałem się wtedy w różne przedsięwzięcia, takie jak np. składanka "S.P.", na której pojawił się nieznany szerzej Kaliber 44. Pamiętam doskonale tych chłopaków ze Śląska, włączając w to nieżyjącego Magika, którzy ujęli mnie niesamowitą wręcz skromnością; tym, że nie mieli nawet świadomości, jak zajebiste rzeczy robią, jak wielki mają talent.
To były naprawdę fajne czasy, działo się mnóstwo rzeczy cholernie ważnych dla muzyki – często zupełnie przypadkowo. Wiesz, w jak doszło do pierwszego w Polsce koncertu, na którym raperzy wystąpili w towarzystwie instrumentarium rockowego?
Pewnego razu chłopaki z Kalibra 44 zapomnieli zabrać na występ kasetę DAT ze swoimi podkładami. Wypożyczyłem im muzyków z zespołu Kazik na Żywo i... efekt był powalający.
Dziś trzymasz rękę na rapowym pulsie?
Nie za bardzo. Gdy jakiś czas temu dostałem propozycję kolaboracji z zespołem Pro8l3m, nie wiedziałem nawet, o kogo chodzi. Później dowiedziałem się, że ci goście są jakimś fenomenem, że bezproblemowo wyprzedają Torwar. OK, niby robią ciekawe rzeczy, ale to nie moja bajka. Wszystko jest zbyt psychodeliczne, taka muzyka XXII wieku.
Ostatnimi czasy spodobał mi się natomiast Adi Nowak i jeszcz taki rapujący ksiądz, chociaż nie pamiętam, jak się nazywa. Naprawdę ciekawe nawijki ewangelizacyjne. No i O.S.T.R. – tego będę kochał zawsze.
Kazik Staszewski (dla odmiany z lewej) i Wojciech Jabłoński•Fot. Arek Szymański
A dlaczego? Przecież jestem normalnym kolesiem. Być może ludziom trudno wyobrazić sobie mnie w sytuacjach prywatnych, bo nie wpuszczam do tego świata mediów i naprawdę mocno oddzielam życie zawodowe od tego, co robię po pracy. Na szczęście nigdy nie byłem ulubieńcem paparazzi.
Pamiętam tylko dwie sytuacje z nimi związane: kiedyś zrobiono mi w Dębkach zdjęcie, na którym siedzę przy namiocie i piję piwo. Drugi przypadek to już nieco większy skandal: chodzi o fotki, na których najpierw dłubię w nosie, a później podaję rękę jakiemuś burmistrzowi. Żeby nie było – dłubałem palcem lewej dłoni, natomiast z lokalnym notablem witałem się, używając prawej (śmiech).
Tak czy owak zapewniam, że jestem zwykłym człowiekiem, któremu zdarza się zasiąść z rodziną przy stole, czasami z kieliszkiem wódki i sałatką albo, jeszcze chętniej, z czymś w galarecie.
Od wielu rodaków odróżnia mnie jedynie to, że na podobne uroczystości nigdy nie ubieram się odświętnie. Po prostu, w każdej sytuacji – włączając w to występy na scenie – noszę podobne rzeczy: jakiś tiszert i zwykłe spodnie; do tego Vansy, które lubię za to, że można je zakładać i zdejmować bez użycia rąk.
Przechodząc do utworu "BAWMY SIĘ": jak trudno wyciągnąć Kazika Staszewskiego na imprezę?
To rzecz niemal awykonalna. Nie jestem człowiekiem zbyt rozrywkowym i zamiast szaleć po jakichś imprezach, wolę siedzieć w domu. W tej zasadzie są tylko trzy wyłomy, w każdym przypadku chodzi o tzw. dziewiątki, które obalą każdego.
Punkt pierwszy to dziewięcioosobowa paczka znajomych, z którymi zaliczyłem już dwa wypady turystyczne; najpierw do RPA w lutym ubiegłego roku, później była szalona wyprawa do Ameryki Południowej, podczas której obskoczyliśmy pięć krajów w niecałe dziesięć dni. Ekipa świetnych ludzi, tak więc kolejne wyjazdy przed nami.
Dziewiątka druga składa się m. in. z trzech sióstr z województwa łódzkiego oraz ich mężów. Natomiast trzecia to Kult, czyli osoby będące i kolegami z pracy, i ludźmi, z którymi lubię się bawić.
Czasami bardzo wesoło, czasami w nastroju nieco bardziej refleksyjnym. Jak we wspominanym utworze "Bawmy się", który jest przecież nagrany w tonacji molowej, smutnej, bo opowiada o imprezie przerwanej przez totalitarną policję. Ot, taka zabawa przy akompaniamencie orkiestry z tonącego Titanika.
Skoro o smutku mowa – dotarliśmy do ostatniego utworu na płycie, czyli "BOHATERA". To głos człowieka cierpiącego na małość, mającego wiele do ukrycia. Mamy do czynienia z odbrązowieniem Kazika Staszewskiego; legendy, która wychowała całe pokolenia Polaków, czy ja liryczne jest tutaj fikcyjne?
Wszystko, absolutnie wszystko, co zawarłem w tym tekście, dotyczy mojej osoby. Naprawdę długo nie potrafiłem ugryźć tego tekstu, zdobyć się na tak wielką samokrytykę.
Wreszcie odważyłem się powiedzieć słuchaczom, że nie jestem żadnym autorytetem moralnym, lecz człowiekiem słabym, zmagającym się z wieloma problemami i mającym na koncie mnóstwo błędów. Takim, a nie innym stylem życia nie pomagam samemu sobie, więc nie chcę, aby ktokolwiek brał ze mnie przykład. Smutne, ale prawdziwe.