Andrzej Duda może przegrać wybory. Jest aż 5 powodów

Karolina Lewicka
dziennikarka radia TOK FM, politolog
Im bardziej nadstawi się ucha temu, co komunikują publicznie politycy PiS, tym głośniej słychać, że wśród koalicjantów Zjednoczonej Prawicy zapanowały nastroje paniczne. W ostatnich dniach dobitnie świadczy o tym wypowiedź wicemarszałka Sejmu, Ryszarda Terleckiego, który dał sygnał do rozpoczęcia rozliczeń w obozie władzy, choć do wyborów zostały jeszcze ponad dwa tygodnie i nikt ich jeszcze ani nie przegrał, ani nie wygrał. A tu już wyraźne pretensje wobec Jarosława Gowina, że zablokował wybory 10 maja. Bo przecież gdyby się one odbyły – utyskiwał Terlecki - to Pałac byłby wzięty, a PO może by już nawet nie istniała, zapadłszy się pod ciężarem porażki Małgorzaty Kidawy-Błońskiej. Dziś PiS nie jest już pewny zwycięstwa Dudy i zaczyna się tym trwożyć. A ma ku temu – prócz tendencji sondażowych – kilka poważnych powodów.
Andrzej Duda może przegrać wybory – pisze Karolina Lewicka Fot. Albert Zawada / AG

Pierwsze dobre wrażenie można zrobić tylko raz


Pięć lat temu Andrzej Duda był politykiem trzeciej kategorii wyciągniętym na światło dzienne z piątego szeregu, czyli niemal nówka sztuka. I zrobił wrażenie na publiczności – młody, energiczny, elokwentny, bardzo mu się chciało. Na tle o dwie dekady starszego i znużonego Bronisława Komorowskiego – błyszczał każdego dnia swej profesjonalnej kampanii. Można się było z nim nie zgadzać, ale trudno było go wtedy nie docenić. Ale to se ne vrati. Pięć lat przy Krakowskim Przedmieściu mocno zużyło prezydenta. Teraz wystawia się na widok publiczny z całym zgromadzonym do tej pory bagażem. A ten silnie przygarbił mu plecy. W dodatku jego konkurent ma tę świeżość, którą on dawno już utracił. I kiedy Andrzejowi Dudzie wypadają kolejne trupy z szafy, Rafał Trzaskowski pewnie rozdaje wśród wyborców niezgrane jeszcze karty.


Ani formy, ani treści


Jeszcze na początku kampanii, kiedy PiS odpalił Andrzejowi Dudzie spektakularną konwencję (światła, tłumy, wiwaty i kwiaty), komentatorzy mówili, że forma przerosła treść, bo w warszawskiej Hali Torwar nie padło nic nowego, nic „dla wyborcy”. Ot, powspominano dawne dzieje, czyli kampanię roku 2015, pozachwycano się rządem i prezydentem oraz zapowiedziano wyborczy tour de Pologne. Po czym spędzeni w wielkiej liczbie działacze rozjechali się do domów.

Czytaj także: Ten temat wytrąca z równowagi ludzi Dudy. Sprawdziliśmy, ilu obietnic dotrzymał prezydent

Wkrótce potem wirus zmusił polityków, by zdefiniowali na nowo swą aktywność kampanijną, a to Andrzejowi Dudzie wyraźnie nie wyszło. Zabrakło nawet formy. Aktualnie, po odwołaniu przez Łukasza Szumowskiego epidemii i odmrożeniu kampanii, sztabowcy Dudy rozpaczliwie sięgnęli po zgraną płytę, czyli „prezydent wam da”. Np. dodatek solidarnościowy albo bon turystyczny. Nie widać, by osiągnięto społeczny entuzjazm na miarę 500 plus. A trzynasta emerytura została już wypłacona w maju. Pytanie, czy emeryci będą o tym geście pamiętać jeszcze w czerwcu. Obraźliwie dla inteligencji obywateli brzmią też zapewnienia o tym, jak to Duda będzie budował wspólnotę i zabiegał o narodową zgodę. Ciemny lud raczej już tego nie kupi. Narracja o Dudzie Wielkim Inwestorze też chyba przestrzeliła ponad aktualnymi oczekiwaniami społecznymi. Pozostaje straszyć, że jak przyjedzie do Pałacu kandydat opozycji, to nas wszystkich zje.


Prezydent z partią, partia z prezydentem


Przez ostatnich pięć lat nikt nie mógł mieć żadnych wątpliwości, że władza wykonawcza w Polsce jest jak zaciśnięta pięść. I że prezydent nie jest autonomicznym ośrodkiem politycznym, ale integralną częścią Zjednoczonej Prawicy. A może nawet – jak mawiał Stalin o ludziach sowieckich - jedynie śrubką w gigantycznej machinie państwowej, kontrolowanej przez prezesa Kaczyńskiego.

Cztery miesiące temu, podczas wspomnianej już konwencji, inaugurującej jego kampanię wyborczą, przed kandydatem na prezydenta przemawiał nie tylko szef ugrupowania rządzącego, ale też dwoje premierów – Szydło i Morawiecki. Opowieść o prezydenturze Dudy była de facto opowieścią o rządzie PiS. Bez niego – mówił Kaczyński – nie ma szansy na realizację naszego programu. Tylko on – wtórował Morawiecki – jest gwarantem realizacji naszych marzeń. Obecnie ta narracja trwa, wzmocniona groźbą, że bez Andrzeja Dudy w Pałacu rozpocznie się wyniszczająca wojna na górze.

Tyle, że – o czym chyba sztabowcy Zjednoczonej Prawicy zapomnieli – po mocnym sklejeniu prezydenta z rządem, każda wpadka rządu idzie na konto prezydenta, a tych w ostatnim czasie nie brakuje. Trudno też budować wspólnotę, co Duda znów zapowiada, skoro żyruje się politykę wyłącznie jednego ugrupowania, a pozostałych politycznych graczy odsądza od czci i wiary. Wreszcie – Duda, by wygrać, potrzebuje więcej głosów niż te, którymi dysponuje PiS. A im bardziej stawia na twardy elektorat partii, tym bardziej zamyka sobie drogę po niezbędny milion wyborców spoza rezerwuaru PiS.

Władca marionetki


Prezydent w społecznym odbiorze to jest ktoś. Ważna figura, poważny gość. Nie bez powodu frekwencja w wyborach głowy państwa jest tradycyjnie najwyższa. Polityk wybrany na ten urząd powinien być autonomiczny i samodzielny, ludzie to intuicyjnie czują. A od pięciu lat widzą postać, do której rąk przyczepiono sznurki, za które to pociąga ze swadą Jarosław Kaczyński. Postać, która była wielokrotnie przez swoje zaplecze upokarzana i stale jest traktowana instrumentalnie, jak maszynka do podpisywania. I jeszcze jeden aspekt tej sytuacji – gdy całe otoczenie wie, że Duda nie znaczy niemalże nic, to nikt się na Dudę nie orientuje. Pomagają mu przy wyborach, jasna sprawa, ale tylko dlatego, że od ich wyniku zależy przyszły los całej formacji. Stąd nie ma w tym poparciu autentyzmu, jest sztuczny przymus. A to wpływa na atmosferę wokół kandydata – kiepską.

Granica śmieszności


Pierwszym sygnałem był przycupnięty na krzesełku Adrian. Serial „Ucho Prezesa”, który zaczął być emitowany półtora roku po objęciu przez Andrzeja Dudę urzędu, powinien uruchomić wszystkie dzwonki alarmowe w Pałacu Prezydenckim. Tym bardziej, że w śmieszność z premedytacją wtrącono w 2015 roku Bronisława Komorowskiego i wiedziano, jakie to ma skutki dla wizerunku polityka, zwłaszcza wśród najmłodszego elektoratu. A w 2017 roku karma wróciła i to nie dlatego, że ktoś postanowił intencjonalnie prezydenta skompromitować czy wyszydzić ale dlatego, że zachowanie Andrzeja Dudy takie właśnie często jest – komiczne. I – jak to się teraz mówi – memogenne, uruchamiające lawinę kpiących obrazków, krążących w sieci.

Czytaj także: Nie cieszcie się za wcześnie z Trzaskowskiego. PiS może sfałszować te wybory

Spójrzcie na te miny, które robi Andrzej Duda. Na to napuszanie się, wydymanie ust i nadymanie policzków. Na to wykrzykiwanie swoich przemówień – nikt chyba nie powiedział prezydentowi, że siły swojego przekazu nie buduje się podkręcaniem głośności. W rezultacie postać prezydenta zaczyna nabierać rysów karykaturalnych. Bo udaje z całą mocą „bardzo ważnego polityka”, a wszyscy dookoła widzą, że król jest nagi. I dlatego pokazują go palcem i się z niego śmieją. PiS i prezydenta naprawdę mogła z tego wszystkiego rozboleć głowa: pojawiło się ryzyko przegranej. Czyli coś, czego jeszcze kilka tygodni temu w ogóle nie było i czego nie brano pod uwagę.