„Przewiew. 12 historii otwartych” czyli o ludziach, dzięki którym zmienia się nasza rzeczywistość

artykuł PR-owy Programu Liderzy PAFW
„Przewiew. 12 historii otwartych” to 12 historii, 22 osób, które łączy jeden cel: szukanie sposobu na budowanie trwałych społeczności. Choć pochodzą z różnych środowisk, sprawiają, że wszystkie sprawy codzienne stają się ważne. Poniżej prezentujemy fragment książki, reportaż "Samorządne" Bereniki Steinberg.
fot. Anna Bedyńska
Zauważyłam, że w samorządzie moje kompetencje to towar deficytowy. I że jestem
naprawdę dobra! To jest oczywiście typowo dziewczyńskie myślenie. Faceci nie mają tego
typu problemów.


Entropia i entalpia
Sierpień cztery lata temu. Radna gminy Pawonków, Joanna Wons-Kleta, zatrzymuje się
przy wyjeździe z drogi powiatowej od strony Łagiewnik Śląskich. Krajówką pędzi tir, jadący za ciężarówką rowerzysta próbuje skręcić na Łagiewniki, zahacza o jej tył. Wyrzuca go na pobocze. Joanna wybiega z samochodu, klęka. Rowerzysta z trudem oddycha, z rany w jego głowie zaczyna płynąć krew. Kiedy już zabierze go karetka, z domu obok wyjdzie mężczyzna i powie:

– A pani wie, że na tej drodze zginęła na rowerze moja siostra?

O nie, myśli Joanna. Tyle lat i nie można było wybudować ścieżki rowerowej? Nawet działki są już pod nią wykupione! Koniec tego, w najbliższych wyborach startuję na wójtkę. Joanna to Ślązaczka od pokoleń.

Jej pradziadek w każdy poniedziałek wstawał o czwartej rano. Z Łagiewnik dojeżdżał rowerem na pociąg, który wiózł go do Chorzowa, do huty. Nocował w hotelu robotniczym, do domu wracał w piątek po szychcie. Dziadek ze strony taty jako drugi we wsi zrobił maturę. Do emerytury kierował zaopatrzeniem wszystkich GS-ów w powiecie.

Ojciec pracował w kopalni, bo dobrze płacili, ale kiedy zabiło sztygara, ewakuował się i zaciągnął do huty w Zawadzkiem. Ich żony codziennie odbywały swoją dwudziestoczterogodzinną szychtę.

– Oprócz pracy zarobkowej zajmowały się gospodarstwem – mówi Joanna. – To typowo śląski model. Jak facet wracał urobiony do domu, to kobieta go karmiła i doprowadziła do porządku, żeby następnego dnia był gotowy do roboty. Raz w miesiącu brała od niego całą wypłatę. Jemu dała te parę złotych na piwo, sama zarządzała resztą. Ogarniała wszystko i tak naprawdę w tym domu rządziła. Oczywiście, wiąże się to z dużym obciążeniem, ale fakt, że nie ma taryfy ulgowej sprawia, że wypracowujesz szacunek do samej siebie. Ślązaczki są pewne siebie, znają swoją wartość.
Joanna Wons-Kletafot. Anna Bedyńska
– Wiedziałam, że robię maturę i spadam stąd – mówi Joanna.

Skończyła chemię na Politechnice Wrocławskiej. Na uczelni poznała swojego przyszłego męża, też Ślązaka. I jednak wrócili – cisza, spokój, gdzie mogliby znaleźć drugie takie miejsce do życia? Joanna otworzyła dwa butiki w pobliskim Lublińcu, ale kiedy skończył się preferencyjny ZUS, na pół etatu zaczęła uczyć chemii w pobliskim gimnazjum, aż w końcu zamknęła sklepy i została nauczycielką pełną gębą. Ale w szkole, jak to w szkole – całe wakacje wolne, dłużą się, a odpowiedzialność społeczna wzywa. Wspólnie z sołtyską Łagiewnik, Krystyną Klimzą, zorganizowała dla dzieci ze wsi półkolonie na terenie świetlicy.

Dach świetlicy się sypał, brakowało bieżącej wody, a ówczesny wójt nie był chętny do pomocy. Joanna zapisała się na kurs pisania projektów. Pierwszy, który przygotowała był przeznaczony na remont dachu. Udało się, a niedługo potem Joanna została radną – bezpartyjną, to normalne w gminach – a jej mąż sołtysem. Położyli niejedną imprezę u przyjaciół, zajadle dyskutując o problemach gminnych. Pomagali rolnikom pisać projekty, zdobyli pieniądze na zewnętrzną siłownię dla klubu sportowego. W sumie przez parę lat pozyskali dla Łagiewnik czterysta pięćdziesiąt tysięcy z funduszy zewnętrznych.

– To jak z entropią i entalpią – mówi Joanna. – Kiedy jeden punkt w zbiorze ma lepiej, suma lepszego w zbiorze jest automatycznie wyższa. Zależy nam na tym, żeby energia zbioru, jakim jest nasza gmina, rosła. I nieważne, czy wzrośnie temu, czy tamtemu – całej naszej społeczności będzie dzięki temu lepiej. Za pierwszym razem nie wygrała, ale wciąż działała w radzie gminy. To pewnie było nie w smak wójtowi, od dwudziestu pięciu lat przyzwyczajonemu do tego, że jak on coś powie, tak radni zagłosują. Joanna czytała dokładnie każdą uchwałę, dopytywała o najdrobniejsze szczegóły.

– Inni radni potem korzystali z tego, że wiecznie kłapię dziobem i chcę wiedzieć – śmieje się.

– A weź zapytaj jeszcze o to, szeptali. Wygrała w kolejnych wyborach, w listopadzie zeszłego roku. Wiele rzeczy się na to złożyło, ale chyba najbardziej ta, że miała kłopoty z porozumieniem się z jedną z przełożonych.W końcu zrezygnowała z wygód nauczyciela mianowanego i zatrudniła się w prywatnej szkole Montessori.

– Nowa szefowa okazała mi zaufanie, nie dyskredytowała co chwila moich decyzji. Wręcz przeciwnie, wierzyła, że te, które podejmę, będą słuszne – opowiada. – Pokazała mi, że jak się daje pole do działania i powierza odpowiedzialność, to można na tym poprzestać. Bo przecież ludzie z natury chcą dobrze wykonywać swoje obowiązki. Nikt celowo, przepraszam za wyrażenie, nie chce niczego spieprzyć. Z odzyskaną pewnością siebie zdobyła poparcie mieszkańców gminy.

– Niektórzy mieli wątpliwości: ty jesteś nauczycielką, a my potrzebujemy menadżerki –
przyznaje. – Akurat kiedy trzeba, potrafię zadziałać twardą ręką. Ale myślę, że praca z ludźmi i zarządzanie nie na tym polegają, tylko na komunikacji.
To dlatego w urzędzie, oprócz obowiązkowych komisji i sesji, podczas których z radnymi
omawiane i przegłosowywane są uchwały, co tydzień odbywa się tzw. dyżur radnego.

Joannai jej współpracownicy są tego dnia do ich dyspozycji. Zależy jej, żeby nie musieli borykać się z tym, z czym ona dawniej – ciągnąć za język urzędników.
Kiedy idę do urzędu gminy Pawonków porozmawiać z Joanną, przeskakuję przez wykopy. Robotnicy budują ścieżkę rowerową. Wójtka jest wysoka i pełna energii, z burzą rudych lokówna głowie.

– Jestem taka jak te moje włosy – śmieje się. – W ruchu i w wirze działań. Rozwój to moje marzenie. Ja sama nic nie zrobię, ale mogę pomóc mieszkańcom, dać im przestrzeń do działania, wzmacniać ich i stworzyć warunki, żeby mogli się rozwijać. Oczywiście, nad infrastrukturą też pracujemy. Ale możemy zrobić najlepsze drogi, a bez tych ludzi to i tak nie będzie miało znaczenia.
Marta Makuchfot. Anna Bedyńska
Teraz jestem batmanką
W roku 2018 Marta Makuch przeszła na drugą stronę. Do tej pory to ona krytykowała, wymagała, dociskała. A teraz – proszę bardzo, może kreować politykę, o jakiej wcześniej mówiła. Krystyna Danilecka-Wojewódzka, nowa prezydentka Słupska, zaproponowała jej stanowisko swojej zastępczyni. Gdyby nie to, że jej szefową miała być kobieta – i to właśnie ta kobieta – Marta by się nie zgodziła. Trochę to zalatuje stereotypem, a jednak doświadczenie mówi jej, że styl pracy mężczyzn w samorządzie różni się od stylu pracy kobiet.

– Wiedziałam, że nie będę tylko od czarnej roboty – podkreśla. – Że nie będę zakasywać
rękawów i pracować na PR faceta. Według niej babskie rządzenie to nie rywalizacja, tylko wspieranie się i współpraca. Poza tym jest nastawione społecznie. W Ratuszu wszyscy byli zdziwieni, kiedy okazało się, że Marta, która będzie zajmować się edukacją, zdrowiem i mieszkaniówką, zostanie pierwszą wiceprezydentką, a drugi wiceprezydent będzie od infrastruktury, czyli od twardych inwestycji. Do tej pory było odwrotnie.

– Trzy czwarte naszego budżetu to sprawy społeczne – tłumaczy Marta. – W nich są największe luki i wymagają najwięcej wysiłku. Nawet w naszych rozmowach na temat chodników pojawiają się kryteria społeczne, w tym wypadku potrzeb osób z niepełnosprawnością. Nie robimy czystej kalkulacji budżetowej, ale odpowiedzialne zamówienia publiczne. Niestety, ten obszar to studnia bez dna. Ile pieniędzy nie wsadzisz, zawsze będzie za mało.

Po magisterce z kulturoznawstwa na Uniwersytecie Warszawskim działała w stołecznych organizacjach pozarządowych. Szybko dostała propozycję pracy w słupskim Centrum Inicjatyw Obywatelskich. W 2005 roku wróciła do rodzinnego Słupska. Współpraca
CIO z miejscowymi władzami układała się średnio – ówczesny prezydent zarządzał miastem jednoosobowo, twardą ręką. Mało interesowały go kwestie obywatelskie, szczególnie gdy nie były po jego myśli.

To się zmieniło za kadencji Roberta Biedronia, CIO zaczął współpracować z samorządem. Marta przeprowadziła szkolenie dla dyrektorów z Ratusza – pomogła im wypracować cele strategiczne dla miasta. To szkolenie zmieniło jej perspektywę. Kreatywność, zespołowe myślenie, nastawienie na rozwiązanie problemu – zawsze była świadoma swoich umiejętności. Ale ich nie doceniała, nie czuła się ekspertką.

– W organizacjach pozarządowych to codzienność, że musisz sobie radzić bez pieniędzy, ale z głową pełną pomysłów – mówi. – Szkolenie pokazało mi, że w samorządzie moje kompetencje to towar deficytowy. I że jestem naprawdę dobra! To jest oczywiście typowo dziewczyńskie myślenie. Faceci nie mają tego typu problemów. Już musiałam walczyć z moim czteroletnim synem i jego socjalizacją w przedszkolu. Powiedział, że nie mogę być batmanem, bo mam mniej siły. Ja mu na to: „A kto nadzorował remont w domu i pomalował wszystkie ściany? Kto przestawia meble?”. Przyznał mi rację – teraz jestem batmanką i mam tyle samo siły co batman.

W 2009 roku, kiedy Marta została prezeską Centrum Inicjatyw Obywatelskich,
w mieście zawrzało. Załatwiła to sobie, z kimś się przespała – mówili ludzie.

– Wiesz, chyba bym nie dała rady przespać się z całym walnym zgromadzeniem, które mnie wybrało – śmieje się dziś Marta. – Ale to nie było przyjemnie, wkurzało. Podobnie jak teksty, że jestem ozdóbką organizacji. No i ciągłe porównywanie mnie do poprzedniego prezesa, faceta. Słupski ratusz się mocno sfeminizował. Jednak wciąż pierwsze pytania, które jako wiceprezydentka słyszy na spotkaniach, brzmią:

„Ojej, a jak tam maluszek? Boże, on chyba w ogóle mamy nie widzi?”

– A przecież widzi codziennie! Zawsze odpowiadam, że mój syn ma jeszcze tatę, babcię,
przedszkole – wylicza. – Oczywiście, wszyscy twierdzą, że to takie super, że potrafię pogodzić macierzyństwo z pracą. Mamy drugiego wiceprezydenta, młodego faceta z dwójką dzieci. I jakoś jego nikt o dzieci nie pyta.

Ratusz to neogotycki budynek z przełomu wieków. Wspinam się po kamiennych
schodach do pokoju 113. Na wysokich drewnianych drzwiach wizytówka: Marta Makuch,
Zastępczyni Prezydentki Miasta Słupska. Obok wizytówka Krystyny Danileckiej-Wojewódzkiej, prezydentki. Z tymi wizytówkami była afera. Kiedy zawisły, natychmiast jedna z radnych złożyła interpelację. To niezgodne z językiem polskim, niezgodne z prawem! – grzmiała.

– Nasza prezydentka jest polonistką, więc w odpowiedzi wyłożyła wszystko lingwistycznie – śmieje się Marta. – Poza tym powołałyśmy się na Konstytucję, nawet na to, że autorka interpelacji sama podpisuje się jako radna, a nie radny. Oczywiście, podpisując papiery musimy podpisywać się „prezydent”, ale wizytówki czy przedstawianie nas w prasie to co innego.

Reakcja radnej pokazuje, jak bardzo stosowanie żeńskich końcówek narusza stary porządek. Po ogłoszeniu na facebooku „cotygodniowej konferencji prasowej prezydentki” mieszkańcy komentowali: „Jak możecie tak uwłaczać pani prezydent?”. Ale zmiana jest możliwa. Marta widzi to choćby po swoim ojcu. Kiedy jeszcze pracowała w Centrum Inicjatyw Obywatelskich, po jakimś wywiadzie w prasie zadzwonił wzburzony: „Słuchaj, jakiś wariat napisał o tobie, że jesteś wiceprezeską, to niepoważne!”. „To, że jestem kobietą, jest niepoważne?” – zapytała spokojnie. Tata się przyzwyczaił.

Trzy kamyczki
Teraz jest taki moment, że jestem trochę w kryzysie – mówi Katarzyna Sztop-
Rutkowska. – To naturalna konsekwencja przegranych wyborów. Ale dzięki temu nasza rozmowa może być ciekawsza – dodaje, śmiejąc się. Do Białegostoku przyjechała z Łodzi dwie dekady temu. Nie za mężem, podkreśla, za zainteresowaniami – robić doktorat w nowo powstałym Instytucie Socjologii. Parę lat później założyła SocLab, niezależną organizację, która miała wcielić w życie przekonanie Katarzyny o tym, że socjologia powinna wyjść z murów uniwersyteckich i zmieniać rzeczywistość. Za każdym badaniem Soclabu idą rekomendacje – co zrobić, żeby było lepiej. Główny cel organizacji to wspieranie społeczności lokalnych – z badań Soclabu m.in. na temat seniorów i grup mniejszościowych mógł skorzystać samorząd, żeby poprawić życie mieszkańców Białegostoku.

– Niestety, w tym cały jest ambaras, żeby dwoje chciało naraz – mówi Katarzyna. – W tym mieście jest tyle do zrobienia, ale jeśli twoja organizacja pozarządowa jest w pełni niezależna i co za tym idzie, nie ma układów personalnych w samorządzie, nic nie wskórasz. Będziesz dobijać się do drzwi, których i tak nikt ci nie otworzy. A przecież Katarzyna chciała zmieniać rzeczywistość – choć decyzja wcale nie przyszła jej łatwo.

Najpierw były kamyczki. Pierwszy – piętnaście lat temu, kiedy pierwszy syn Katarzyny niedługo po narodzinach zapadł w śpiączkę. Chwilę potem ona też trafiła na OIOM – ze stresu i zmęczenia popękały jej blizny poporodowe i wdała się sepsa. Dziś syn Katarzyny jest wyższy od niej i codziennie sam pokonuje drogę do szkoły. Jest w spektrum autyzmu i pewnie nigdy nie będzie w pełni samodzielny. Ale przecież kiedy był mały i Katarzyna z mężem dopiero zaczynali jego rehabilitację, nie wiedzieli nawet, czy będzie mówił.
Fot. materiały prasowe
– Ta historia uświadomiła mi, że przetrwałam, stanęłam na nogi, życie poszło dalej. Mam syna z niepełnosprawnością i do końca życia będę nieść ten ciężar. Ale wiem, że można dużo przeżyć i nie poddać się. Ostatnio syn miał napisać wypracowanie na temat: „Znamy siebie na tyle, na ile nas sprawdzono”. I to trochę tak ze mną jest. Przeszłam w życiu testy, które pokazały mi, że bardzo dużo mogę i że jest we mnie siła, z której wcześniej nie zdawałam sobie sprawy. Kolejny kamyczek zaczął się toczyć w czasie kryzysu uchodźczego. Katarzyna widziała w telewizji tonących ludzi, jako osoba wierząca nie mogła sobie z tym poradzić. W 2015 roku przez Białystok przeszła antyuchodźcza manifestacja organizowana przez ONR.

Rozpoczęła się na schodach największego w mieście kościoła – katedry na Rynku Kościuszki. Parę dni później, podczas kontrmanifestacji, Katarzyna po raz pierwszy wyszła z roli akademiczki. Już nie była grzeczną panią doktor, ekspertką, która w mediach obiektywnie komentuje rzeczywistość. Wskoczyła na ławkę, chwyciła megafon i wykrzyczała swoje poglądy – raczej w jej mieście niepopularne. Napisała jeszcze list otwarty do arcybiskupa, zebrała pod nim podpisy stu białostockich katolików. Wezwała go do zajęcia stanowiska w sprawie pochodu nacjonalistów. Nie dostała odpowiedzi. Rok później ONR-owcy pod wodzą Jacka Międlara znów przeszli ulicami miasta. W odpowiedzi Katarzyna zwołała ludzi na Facebooku i wspólnie zorganizowali marsz „Białystok wolny od nienawiści”. Przyszło czterysta osób, jak na Białystok– mnóstwo.

Kamyczek zamienił się w kamień. Bo tym razem, kiedy Katarzyna stanęła na podwyższeniu i odezwała się do tłumu, po raz pierwszy poczuła, że jest głosem wielu.
Ostatni, decydujący kamyczek: rok 2018, stulecie praw wyborczych kobiet. Przez te sto
lat tylko jedna kobieta kandydowała na prezydentkę Białegostoku. Dosyć tego!, pomyślała Katarzyna. Wcześniej przeprowadziła w domu konsultacje społeczne. Synowie się zgodzili, mąż też, chociaż nie krył zdziwienia. Dla niego polityka to bagno. Katarzyna powiedziała, że chce spróbować to zmienić.

Postawił jeden warunek: nie chce być osobą publiczną, występować przy jej boku. To dlatego w czasie kampanii prezydenckiej Katarzyny chodziły plotki, że samotnie wychowuje dwójkę dzieci. Odrzuciła propozycję współpracy z PO, wspólnie z miejskimi aktywistami założyła. Inicjatywę dla Białegostoku. Niezależni społecznicy byli przez zawodowych polityków traktowani z pobłażliwym uśmiechem – do pierwszych sondaży i debat.

Katarzyna dobrze pamięta tę największą, transmitowaną przez Tok.fm. Miała się odbyć w poniedziałek. W piątek mąż Katarzyny wylądował na stole operacyjnym – podczas reperowania szafki dźgnął się nożem i uszkodził nerwy w dłoni. Katarzyna na szpitalnym korytarzu negocjowała przez telefon z kandydatem SLD, aby zrezygnował na jej rzecz. Udało się – kandydat przeszedł na stronę Inicjatywy, rękę męża udało się uratować.

Na debatę pojechała obkuta, to jej akademickie przyzwyczajenie. Prowadząca zadawała
pytania tylko dwóm kandydatom – z PiS i PO – celowo chcąc ich spolaryzować. „To może teraz ja coś powiem – wtrąciła Katarzyna. – Bo widzę, że mnie, jako kobiecie, daje się mniej przestrzeni”. Dostała oklaski.

Inicjatywa dla Białegostoku jako jedyna miała parytet na liście. I suwak – jeśli na liście kobieta była jedynką, to mężczyzna dwójką, na przemian. Werbowaniem kandydatek na radne zajmowała się Katarzyna.

– Szłam do kobiety, o której wiedziałam, że jest mądra, wykształcona, publicznie daje sobie radę, ogarnia tysiąc pięćset rzeczy. Mówię: chodź na listę, będziesz świetną radną.
W odpowiedzi słyszałam: Co ty, ja? Daj spokój, nie nadaję się!

To był schemat, który powtarzał się niemal za każdym razem. Kto się zajmie moimi dziećmi? –pytały też potencjalne kandydatki.
Katarzyna Sztop-Rutkowskafot. Anna Bedyńska
To pokazało Katarzynie ile blokad mają w głowach kobiety, zresztą ona sama również. Bo Katarzyny są dwie. Jedna to czterdziestosześcioletnia doktor socjologii, która kandydowała na prezydentkę miasta, pewna siebie, z dużą wiedzą. Druga to Kasia w krótkiej spódniczce, lat siedem. Wszystko ją przeraża, a najbardziej myśl, że pobrudzi swoje białe rajstopki. W czasie kampanii, gdy zdarzały jej się chwile zwątpienia, przypomniała sobie o tej małej.– Robiłam sobie taką wizualizację: jedziemy we dwie samochodem i ona prowadzi – opowiada Katarzyna. – Mówiłam: Kasieńko malutka, miejsce za kierownicą jest dla mnie, ty jesteś za mała. Siadaj z tyłu, przypinam cię to fotelika i jedziemy. To mi pomagało, bo zdawałam sobie sprawę, że ta mała Kasia to patriarchalna kultura, która siedzi w mojej głowie. Właśnie przez nią kobiety rzadko decydują się na wejście do polityki. Widzą siebie oczami otoczenia: że kobieta powinna być przede wszystkim matką, dobrą córką, ma być zadbana i ładnie wyglądać. Ja tego nie chcę, chcę już patrzeć sama. Mam 46 lat i ciągle z tym walczę. To nie jest tak, że chciałabym tę Kasię ukatrupić, lubię tę dziewczęcą część w sobie. Ale chcę ją kontrolować. Kamyczki, o których ci opowiedziałam, wzmacniały mnie jako dorosłą kobietę i sprawiły, że łatwiej mi teraz małą Kasię w białych rajstopkach zaprosić na tylne siedzenie samochodu.

Bohaterami opisanych historii są absolwenci innowacyjnego programu rozwojowego dla osób działających na rzecz lokalnych środowisk – Liderzy Polsko-Amerykańskiej Fundacji Wolności, realizowanego przez Fundację Szkoła Liderów od 15 lat. Do pracy nad publikacją zaproszeni zostali absolwenci Polskiej Szkoły Reportażu oraz jej wykładowca Filip Springer. Książka ukazała się nakładem wydawnictwa Czytelnik.