"Starzy piją, żeby odreagować, młodzi biorą się za prochy". Kulisy pracy kierowców autobusów

Daria Różańska-Danisz
– Memy o nas powstają z prędkością światła. TVP robi nagonkę, że wszyscy kierowcy to narkomani. Niedługo ludzie zaczną nas atakować, a piją i ćpają w pracy tylko wyjątki. Trzeba też zapytać, dlaczego to robią – radzi kierowca, który jeszcze do niedawna – poza pracą w komunikacji – miał dwie inne fuchy. 

Zdjęcie poglądowe. Fot. Grzegorz Dąbrowski / Agencja Gazeta
– O kierowcach zawsze się mówiło, że to pijacy z czerwonymi nosami. Ale to były dawne czasy, teraz trochę się pozmieniało. Chociaż nadal po pracy niektórzy chodzą na kielicha – nie owija w bawełnę Mateusz, kierowca MZA z 12-letnim stażem.




Czasami obserwuje, jak koledzy jeszcze dobrze z zakładu nie wyjdą, a już "pstryk", "pstryk" i puszki otwierają. – Każdy ma swój sposób na "odstres". Mi pomaga żona – puszcza oko.

Stresu warszawscy autobusiarze mają teraz aż nadto. Nie dość, że są na medialnym świeczniku, ludzie są jakoś bardziej wrogo do nich nastawieni, to i bez zapowiedzi do autobusów ładują im się z kontrolą policjanci.

Kierowcy zarzekają się, że nie mają sobie nic do zarzucenia. I choć ich głowy są spokojne, a sumienia czyste, to jednak rodzą się małe paranoje. Kierowca Kuba docieka na przykład: "Stosuję lek antydepresyjny i nasenny. Czy mogę prowadzić autobus? Gdyby mi zrobili badania moczu, to wyszłoby, że zażywałem amfetaminę, bo ten lek ma podobny skład".


Dwa wypadki


Całe to zamieszanie nie wzięło się znikąd. Wszystko zaczęło się pod koniec czerwca. To był upalny czwartek. Z lotu ptaka wszystko wyglądało jakby ktoś porozrzucał zbudowany z klocków lego autobus i ludziki: strażaków, policjantów, zwykłych Kowalskich. Wszystko takie małe. Ale tragedia wyjątkowo wielka, a wyobraźnia budowniczego brutalna.

25 czerwca w Warszawie autobus spadł z wiaduktu.naTemat


Chwilę wcześniej autobus linii 186 – długa i trudna trasa – kiwają ze zrozumieniem kierowcy – sunie prawym pasem przez Most Grota-Roweckiego. Przy skręcie do zjazdu na Wisłostradę w kierunku Gdańska wpada na pierwszą barierkę i krawężnik, wystrzela w górę. Przerywa barierki i spada w dół.

Część pojazdu zawiesza się na betonowym nasypie mostu, przód rozkłada się na trawniku. Ginie 70-letnia kobieta. Kilkunastu rannych – w tym ciężarna 17-latka – trafia do szpitala. W sieci pojawiają się amatorskie filmy, na których w oczy rzuca się jedno: Tomasz U. nawet nie próbował hamować.

Wśród kierowców poruszenie – najczęściej przewija się teoria, że prowadzący autobus 186 zasłabł. On sam powie później, że urwał mu się film i tak naprawdę to niewiele pamięta. Jeszcze zanim w kabinie pojazdu znajdą amfetaminę, kierowca przyzna się, że ją wciągnął. Badania wykażą, że stężenie amfetaminy we krwi 27-latka ponad siedmiokrotnie przekraczało wielkość uznawaną za próg przestępczości (371 ng/ml).

Wypadek autobusu w Warszawie.naTemat


Jego narzeczona będzie próbowała go tłumaczyć, powie też dziennikarzom, że Tomek zgłaszał, że nie czuje się na siłach, żeby jechać w trasę. – Po wypadku nie pamiętał, że będziemy mieć kolejne dziecko – cytował ją "Wprost".

Sprawa zaczęła schodzić z pierwszych stron gazet, ale na początku lipca znów doszło do wypadku. 25-latek prowadzący autobus linii 181 staranował cztery samochody osobowe, po czym uderzył w latarnię. Jedna osoba została ranna.

Kierowca był trzeźwy, ale wyniki badań pobranych z jego śliny wskazywały na obecność pochodnej mefedronu. On sam przyznał się policjantom, że ostatni raz narkotyk wziął cztery dni temu.

Wódeczka – tak, narkotyki – może młodzi


I teraz o kierowcach mówi się na mieście, że nie tylko piją, ale i ćpają. W sieci wysyp memów, od których autobusiarzom chce się bardziej płakać, niż śmiać.

Jest na przykład taki: zakapturzony typ spod ciemnej gwiazdy wciąga białą kreskę, a sytuację podsumowuje podpis: "przerwa śniadaniowa w warszawskim MZK". – W życiu nic poza piwkiem i wódeczką... Musiałem sobie przeczytać, jak w ogóle ta amfetamina działa, a w telewizji piszą, że kierowca to narkoman – irytuje się autobusiarz na wieść o tym, że TVP na pasku informacyjnym wszystkich kierowców wrzuciła do jednego worka.

– Za takich nas mają przez tych dwóch idiotów. Na każdego rzucili cień podejrzeń – irytuje się Kuba, kierowca z kilkunastoletnim stażem.

– A nie ma do tego podstaw? – dopytuję.
– Osobiście znam dwóch kierowców, którzy biorą. Jeden dawno wyleciał z pracy, drugi jak ma wolne, to coś tam czasem wącha. Niektórzy popalają trawkę. My starsi czasem pijemy, żeby po pracy odreagować, a młodzież się za prochy bierze – odpowiada.

Krzysztof, kierowca PKS Grodzisk, próbuje sobie przypomnieć, czy kiedyś miał w pracy do czynienia z narkotykami. – Jeździłem z takim jednym – już zwolnionym – na rozpoznanie trasy. I pamiętam, że pędził przez miasto prawie 80 km/h, a ludzie krzyczeli, żeby zwolnił, bo nie wiezie przecież worków kartofli. Nakręcony był, pobudzony. Nigdy tego nie zgłosiłem, bo nie miałam pewności, czy po narkotykach, a po drugie – donosicielstwo bez dowodów nie miało sensu – tłumaczy.

Z takiego samego założenia wyszedł Mateusz. Jego spojrzenie przykuły oczy kolegi. – Było widać, że albo kierowca jest zmęczony, albo coś brał. Ale człowiek milczy... Bo to przecież jego życie, jego sprawa. Co będę mówił, jak nie byłem na sto procent pewien? Później wyjdzie, że specjalnie to zrobiłem – opowiada. I zarzeka się, że za żadne skarby w pracy by się nie napił.

Krzysiek zadaje ważne pytanie: – Mówi się, że kierowcy piją… No i piją. Tylko, dlaczego to robią? Po pierwsze, żeby się odstresować. A młodzi kierowcy pobudzenia potrzebują, żeby móc pracować. Nie dziwię się tym, którzy wciągają amfetaminę, jeżdżąc prawdopodobnie po kilkanaście godzin na dobę.

Mogą to też robić z innego powodu: o ile kierowca jest  sprawdzany na obecność alkoholu, to pracodawca – bez obecności policji – nie może zbadać, czy brał on narkotyki.

– Tak stanowi konstytucja – puentuje jeden z kierowców. Teraz rozlegają się głosy, by zmienić prawo. A Arriva powtarza, że żaden ich kierowca nie wyjedzie na ulice Warszawy bez zrobienia narkotestu.


Młodzi z Arrivy


Oba wypadki mają kilka elementów wspólnych: młodzi kierowcy byli zatrudnieni przez Arrivę, czyli jedną z prywatnych spółek, która pracuje dla stołecznego ZTM; nie mieli dużego doświadczenia i sięgnęli po narkotyki.

Do tej pory na ulicach Warszawy – bo już ratusz zawiesił współpracę z tą spółką – jeździły 142 autobusy Arrivy. Ta po raz drugi w 2018 roku wygrała przetarg miasta na ośmioletnią obsługę.

– Udało się, bo oferowała najtańsze wozokilometry. Żeby więc zarobiła cała śmietanka, to ktoś musiał dostać po łapach. A kto? Wiadomo, że kierowca – mówi Mateusz, zatrudniony w MZA, która w Warszawie uznawana jest za najlepszego pracodawcę.

Arriva za to nie cieszy się wśród kierowców dobrą opinią. Mówią, że płaci najgorzej i zatrudnia młodych, niedoświadczonych. A kiedy na rynku brakowało kierowców, stworzyła specjalny program. – Każdy, kto skończył 21 lat i chciał zostać kierowcą autobusu, a nie miał na kurs, który kosztuje parę dobrych tysięcy, mógł się zgłosić – słyszę. Potem przechodził szkolenie i "wypychali na miasto".

Ale nic za darmo. – Oni na dzień dobry finansowali kurs, a potem jakąś część się z tego oddawało. Kierowcy mieli gorsze stawki godzinowe, bo część kosztu prawa jazdy trzeba było zwrócić – mówi Krzysiek.

Jego kolega po fachu pyta: – Wie pani, ile kierowca po szkółce kierowców Arrivy zarabia za miesiąc pracy w nominale? Niewiele ponad 2 tysiące złotych – już po tych obniżkach, co im przez COVID-19 zrobili. Pizzę pójdzie wozić i dostanie 3 tysiące. Chore to. Dlatego ludzie robią na kilka etatów. I się wspomagają cholera wie czym.

Inni piszą, że więcej niż kierowca Arrivy, który bierze na siebie odpowiedzialność za życie czasem w setkach liczonych pasażerów, zarabia sprzedawca w Biedronce.

– A wiadomo jak to młodzi: kredyty, dzieci na utrzymaniu. Ja nie pochwalam tego, żeby ćpać – mówi Krzysiek i ze zrozumieniem ciągnie: – Proste pytanie: dlaczego się naćpali? Gdyby pracowali osiem godzin, to prawdopodobnie nie musieliby brać amfetaminy, ale jak robią po 14-15 albo i więcej, to wie pani…

Etat i dwie fuchy


– Każdy z moich kolegów robi albo nadgodziny, albo ma dodatkową pracę, czasami u innego przewoźnika, co jest niezgodne z prawem – słyszę. Wszystko przez niskie zarobki. Średnio kierowca w stolicy zarabia od 2,6 do 3,5 tys. zł netto. Wszystko zależy od spółki, stażu pracy i wyjeżdżonych godzin.
Komunikacja miejska podczas pandemii koronawirusa w Warszawie.Fot. Tomasz Pietrzyk / Agencja Gazeta
Damian ma kilka lat stażu w zawodzie. Wyliczył sobie, że przy 120 godzinach etatowych miesięcznie powinienem zarabiać 2 600 zł brutto. – Wychodzi 17 zł brutto na godzinę, a my na umowach mamy 11,50 zł brutto. I jak pytaliśmy dlaczego, to odpowiadali, że dlatego, że są związki zawodowe – narzeka.
Krzysztof
kierowca

Przy zarobkach rzędu 17,5 zł za godzinę brutto, przy tak dużej odpowiedzialności, to są raczej śmieszne pieniądze. Ci ludzie niestety biorą nadgodziny. Pracują po 11-12 godzin na dobę i często gęsto im te zmiany fruwają w powietrzu, czyli np. dziś pracują od rana do południa, jutro od popołudnia do rana.


Wielu kierowców – zwłaszcza tych młodych – żeby przeżyć do 10. po pracy często przesiada się z autobusu do ubera czy bolta. – Jak się wjeżdża do zajezdni, to na każdym rogu pełno jest chłopaków, którzy dorabiają na taksówkach. Najprawdopodobniej jest tak, że przyjeżdżają do pracy i później dalej jadą uberem – mówi Mateusz.

Kuba dobrze wie, jak jest. Sam robił w trzech firmach naraz. – Odszedłem po paru latach, bo zarobki nie wystarczały na życie, a nadgodziny w większości były tylko dla "wybranych" – opowiada.

Taka robota, to była jazda bez trzymanki: kiedy w jednej pracy miał czas na odpoczynek, szedł do drugiej albo trzeciej. Wyrabiał kilkaset godzin miesięcznie, żeby uciułać pensję, za którą będzie w stanie w stolicy utrzymać siebie i partnerkę.

Dominik ma niewielki staż pracy, ale bardzo odpowiedzialne podejście. – Jest ciężko w tych czasach, nie powiem, że nie. Gdyby politycy żyli za pensję kierowcy, to zaraz zmieniliby przepisy prawne. Ci u góry, nie zdają sobie sprawy z tego, jak człowiek w takim przedziale zarobkowym, jak kierowca autobusu, musi sobie poradzić w życiu. Może politycy też mają odpowiedzialność za kraj, ale nie taką jak my – za życie innego człowieka – irytuje się.

Jazda bez przerwy


Jak brać odpowiedzialność za życie człowieka, jak się czasami ostatniej godziny pracy w ogóle nie pamięta? Jak być uprzejmym dla pasażera, kiedy spało się trzy godziny albo przez pół nocy jeździło z pełnym pęcherzem?

– Może ktoś pani pokaże karty pracy, grafiki, to pani zobaczy, ile się pracuje i jak się ma za to płacone – mówi Krzysiek.

Kierowcy boją się wysyłać jakiekolwiek dokumenty, ale wszyscy zgadzają się co do jednego: wszystko tylko na papierze ładnie wygląda.

– Na każdym kroku na kierowcach się oszczędza. Kiedyś były trzy zmiany, teraz mamy dwie brygady. I jeździmy o pół dawnej zmiany więcej. Zmiana potrafi trwać od 13:24 do 0:24, czyli prawie 11 godzin. Przy linii przyspieszonej, korkach i krótkim czasie na przejazd – to po takim dniu człowiek ćwiartkę naraz wychla – szczerze mówi Kuba.

– Zabrałbym panią na przejażdżkę na niektórych liniach, szczególnie nocnych, ale jakby pani nagrała tę prędkości, to z pracy by niejeden wyleciał. Ci co muszą jeździć komunikacją zbiorową już się przyzwyczaili, ale dla kogoś, kto tego nie robi, to może być hardkor – wrzuca kierowca.

I zasypuje mnie kolejnym pytaniem: – Pani wie, co to jest odcinka? To maksymalna prędkość pojazdu ograniczona elektronicznie przez producenta. I to i tak nie wystarczy, by być punktualnie. Oczywiście można jechać i wolniej z tym, że całą noc objeździ się bez przerw albo z kilkuminutową. Czyli nie da się być punktualnie na miejscu, nie przekraczając prędkości – zaznacza.

W teorii kierowcy powinni mieć limitowany czas pracy, ale w praktyce najczęściej jeżdżą bez przerwy. Chociaż ustawa gwarantuje im 30 minut odpoczynku, jeśli prowadzą autobus 6 lub 8 godzin i 45 minut, kiedy przekroczą 8 godzin. Ale przez opóźnienia w korkach, nie starcza im czasami czasu na przerwę.
Zdjęcie poglądowe.Fot. Jędrzej Nowicki / Agencja Gazeta
Mateusz wskazuje na absurd: czasami w jednej minucie trzeba być na trzech przystankach. – Weźmy linię 109. O 13:01 muszę być na Ciołka, Monte Cassino i Fort Wola. To mało realne – zaznacza. – Jeśli jestem opóźniony i na kraniec przyjeżdżam po czasie odjazdu, to wiadomo, że chcę mieć przerwę. Wtedy człowiek naciska do buta, ile mu tylko autobus pozwala – opowiada.

W MZA nie ma kar za opóźnienia, ale są za szybsze przybycie na miejsce. U innych przewoźników jest inaczej: – Kiedy przyjadę na pętlę z opóźnieniem, to zostanie na mnie nałożona kara finansowa.

W niektórych firmach pracownicy do pensji dostają premię. – Tylko wtedy, gdy nie podpadnę – śmieje się Mateusz. I wylicza: – Mogę podpaść, jak będę miał kolizję, potrącenie z mojej winy, kiedy strącę lusterko, źle przejadę przez myjnie – a żona dopowiada jeszcze zwolnienie lekarskie.

Albo siku, albo papieros


– Wie pani, że na Dworcu Centralnym jest jedna toaleta dla 20 autobusów nocnych, które podjeżdżają w tym samym czasie? Kiedy jeden robi kupę, to dziesięciu się nie wysika – pisze Kuba.

A wiadomo, że załatwieniem potrzeby fizjologicznej w trasie jest problem. – Jak pracujesz przy biurku, to odejdziesz i zrobisz pauzę. A ja co stanę na środku ulicy i powiem do pasażerów: "przepraszam, gdzie na przystanku się wysikam?" Zaraz kamery i telefony pójdą w ruch – opowiada Mateusz.

Zresztą wyjście do toalety w pracy kierowcy autobusu miejskiego to też czysta kalkulacja. I często zwyczajnie się nie opłaca. – Jeśli jestem opóźniony o –7, a już dawno jestem po odjeździe, i jeszcze muszę iść do toalety na Górczewską czy na Centralnym, to odjadę – 20. Czyli trzymam i jadę dalej. Jeśli się wyrobię, to może na Chomiczówce pójdę. Czasami pół nocy trzymam siku, że aż mnie pęcherz boli – szczerze przyznaje kierowca MZA.  

Wielu kierowców mówi wprost, że równie palącym problemem, jest w tej branży kolesiostwo. – Co najbardziej cieszy kierowcę? Jak może drugiego podjebać – wypala Kuba.

Pytam, jakie z tego będzie miał profity. – Donosi, ale później taki korzysta. Lepsze i spokojniejsze linie, zmiany bliżej domu. Jak zachla, to odrobi w inny dzień. Wiele można mówić – rozwija.


Jakim prawem są korki?


A to za zimno, a to za gorąco, a to jedzie za szybko, a to za wolno. Dlaczego stoi w korku? Dlaczego klima nie chodzi, jak na zewnątrz 40 stopni? Dlaczego nie sprzeda mi biletu? Dlaczego biletomat się zaciął? Dlaczego bezdomny w autobusie siedzi i w dodatku śmierdzi?

– Pasażerowie są brutalni, oni zawzięcie dochodzą swoich praw. Jak ktoś śmierdzi... to mają pretensje do kierowcy. A mnie nie jest wolno nawet z kabiny wyjść – rozkłada ręce Krzysiek. On jeździ nocami, kiedy towarzystwo bywa mocno podpite, a i agresywne.
Krzysztof

Często gęsto od dyspozytora się słyszy: niech pan coś z tym zrobi. Co mam zrobić? Wyjść i pobić pasażera? W tej chwili jest monitoring, wiadomo, jak to wygląda. Były takie sytuacje, że kierowcy zostali pobici. A policja nie chce przyjeżdżać, straż miejska twierdzi, że nie ma uprawnień. Mnie tak mało płacą, że ja się z nikim bić nie będę.

Mateusz ostatnio przerażony przyjechał do zajezdni. "Boże, co się stało" – pomyślał widząc przed sobą policję, ZTM, ruch nadzoru. Popatrzył w lusterka, czy żaden bezdomny nie został na tyłach.

– Oni do mnie, że dostali zgłoszenie, że jestem pijany. "O rany" – pomyślałem sobie i u wszystkich musiałem dmuchać. Okazuje się, że fałszywy alarm. Ale pasażer ma prawo zgłosić, że kierowca zachowuje się niewłaściwie – mówi.

Chociaż niektóre skargi są absurdalne. – "Nie mogłam czytać książki, bo kierowca tak szarpał, że mi się litery zamazywały" – czasami pasażerowie wymyślają takie bzdury, że człowiek nie wie, co im odpisać. Kiedyś przyszła na mnie skarga, że pani się przez mnie do pracy spóźniła, bo stałem w gigantycznym korku. Na to się przymyka oko, są to nieuzasadnione skargi. Ale nerwy są, bo przecież jestem wzywany. Muszę odpisać, czasami nawet nie wiem co. No mam przeprosić, że stałem w korku? Co mam odpisać? – pyta mnie Mateusz.


Prokurator i kilka tysięcy żyć


Damian przed każdą trasą prosi świętego Krzysztofa, żeby wziął go w opiekę. Zanim ruszy, zawsze rękę podniesie i krzyżyk machnie. Wie, że prowadząc autobus, ma w swoich rękach czasem nawet kilka tysięcy żyć.

– Firmy nie zdają sobie sprawy z tego, że największa odpowiedzialność zrzucana jest na kierowców. Jak będzie wypadek, to odpowiadam ja, a nie jakiś kierownik regionalny czy dyrektor. Oni będą się tłumaczyć na górze, a my przed sądem, w policji. To nie oni pójdą do więzienia, tylko my. Góra umywa ręce – wyrzuca z siebie Damian.
Zdjęcie poglądowe.Fot. Jędrzej Nowicki / Agencja Gazeta
Najbardziej – jak wielu kierowców – boi się wypadku. Chociaż stara się nie dopuszczać nawet do siebie takiej myśli w trakcie jazdy, bo to go nakręca i stresuje. – Nigdy nie wiadomo, czy nie trafi się jakiś ancymon, świeżo po zdaniu prawa jazdy i z samochodem od tatusia, który ma dużą pojemnością silnika… I co z tego, że my będziemy jechać poprawnie, jak on w nas uderzy... i wypadek – rysuje czarny scenariusz.

Każdy z kierowców nie dość, że ze zmęczeniem, musi walczyć ze swoim lękiem. – Nie daj Chrystusie Panie, żeby ktoś sobie złamał palec w autobusie. A sporo jest osób, które stwierdzą, że dorobią sobie do renty, emerytury i powiedzą, że coś im się naprawdę stało. I zaczyna się jazda na kierowcę – nie ma wątpliwości Krzysiek.

Mateusz zawsze sobie wyobraża, że za jego autobusem jeździ "cichy prokurator". To pozwala mu trzyma się zasad. – Bo jak coś się stanie, to pierwszy winny jest kierowca – mówi.
 
– Czym się różni praca kierowcy od pracy lekarza na ostrym dyżurze? – pyta Krzysiek.
Nie zdążę jeszcze otworzyć buzi, a on już wykłada: – Lekarz nie ma żadnej odpowiedzialności, ponieważ zawsze może się powołać na tzw. błąd w sztuce. Kierowca nie może mieć błędu w sztuce. Jeśli go popełni, to znaczy, że idzie siedzieć. Przychodzi prokurator – i jaki on by nie był – to tego kierowcę należy od razu – za przeproszeniem – upierdzielić.

Imiona bohaterów tekstu zostały zmienione.