Nawet w środku pandemii wszyscy sikają do morza. Na plaży nie znalazłam żadnego toi toi-a

List czytelniczki
Środek pandemii, nad polskim morzem dziki tłum, piwo leje się skrzynkami, dzieciaki popijają soki, zajadają lody. Od zabaw na piasku odrywa ich tylko pełen pęcherz: "siku, mamo, chce mi się siku". Dorośli są bardziej dyskretni – po prostu ładują się do wody i zanurzają do pasa. Trochę to rozumiem – ostatnio ponad pół godziny szukałam szaletu.
Zdjęcie poglądowe. Fot. Artur Kubasik / Agencja Gazeta
Nie po raz pierwszy nad polskim morzem przysłuchuję się takim oto dialogom:

– Idę się załatwić – szepcze znad ręcznika młoda kobieta.
Jej koleżanka zdaje się być realistką i zadaje bardzo konkretne pytanie: – Na wydmy czy do wody?

Ta pierwsza już za chwilę pewnym krokiem i to bez cienia wstydu zmierza w stronę wody. Hmmm, obrzydliwe, nie? I jak tu teraz ze spokojną głową wejść i się zanurzyć w Bałtyku? A jak nie daj Boże zachłysnę się albo zanurkuję i połknę te jej szczyny? Od razu w mojej głowie krążą takie pytania. Ostatnio pojawia się kolejne: a jak ona ma koronawirusa, czy mogłabym się w ten sposób zarazić? Czytałam gdzieś, że wirus przenosi się przez mocz i kał.


Ktoś mógłby złośliwie powiedzieć, że w Bałtyku pływają znacznie gorsze ustrojstwa, ale jednak "siki" znacznie bardziej przemawiają do mojej wyobraźni.

Od wielu lat mam zasadę: nie wchodzę do wody. Jestem konsekwentna: ani do jeziora, ani do morza. Czasami zamaczam tylko stopy, ale i tego wolę unikać.

Ale jednak siedząc w upalny dzień nad wodą, chłodzę się zimnymi napojami: woda, piwo. A pęcherz trzeba opóźnić. Nie, do wody nie pójdę. Na wydmy też nie. W zasięgu wzroku nie widzę toalety, nie widzę też żadnej knajpy.

Kiedyś w Kołobrzegu w lasku obok plaży były toi-toi-e. Za darmo można było z nich skorzystać. Teraz w środku pandemii – zapomnijcie. Przeszłam kilka kilometrów, żeby znaleźć jakiekolwiek miejsce, by się załatwić i umyć porządnie ręce. Nic. W restauracji mogłam skorzystać z toalety, ale za cenę butelki wody. Ostatecznie nie miałam wyjścia.

Dzień później w oczy rzucił mi się okrągły szalet – w lasku tuż przy wejściu na plażę. Ale uwaga, w kolejce do niego stało kilkanaście osób. Maseczkę miały może ze dwie czekające. A było to w dniu, kiedy w Polsce padł rekord zakażeń koronawirusem.

Stegna, środek lipca. Też toaletowa historia. Tym razem koleżanki z pracy. – Przeszłam całą Mierzeję Wiślaną i toalety nie znalazłam. Mogłam co najwyżej za siku zabulić majątek w knajpie. Może to z powodu koronawirusa zabrali z plaż toi-toie? – pyta znajoma.

Inna dodaje: – W Sopocie za jednorazowe skorzystanie z toalety trzeba zapłacić 4 złote.

Kogo na to stać? Wszyscy pójdą do morza. Może więc nasz rząd powinien pomyśleć, jak rozwiązać i tę kwestie?! Przecież jesteśmy w szczycie pandemii koronawirusa. A mądre głowy w mediach już w kwietniu alarmowały, że wirusem można zarazić się drogą kropelkową, przez pocałunek, mocz i kał.