John Malkovich zagrał w filmie polskiego reżysera. To najbardziej niedoceniany twórca nad Wisłą

Bartosz Godziński
– Nie robię popularnego kina, ale nie mogę też generalizować. Znajduję się pod różnymi szerokościami geograficznymi i trafiam na ludzi, którzy są wielbicielami moich filmów – mówi naTemat Lech Majewski, reżyser "Doliny Bogów". Film w gwiazdorskiej obsadzie wchodzi na ekrany polskich kin już w piątek.
John Malkovich zagrał jedną z głównych ról w filmie Lecha Majewskiego "Dolina Bogów" - wcielił się w postać najbogatszego człowieka świata Fot. Materiały prasowe / Galapagos Films
W nowym obrazie Lecha Majewskiego ("Młyn i Krzyż", "Angelus", "Ogród rozkoszy ziemskich", "Wojaczek") wystąpili m.in. John Malkovich ("Niebezpieczne związki", "Nowy papież"), Josh Hartnett ("Pearl Harbor", "Helikopter w ogniu") i John Rhys-Davies ("Władca pierścieni", "Poszukiwacze zaginionej Arki"). Muzykę skomponował zdobywca Oscara Jan A.P. Kaczmarek, a kostiumy przygotowywała Eva Minge.

W tej niezwykle widowiskowej artystycznej wizji polskiego reżysera przeplatają się trzy linie narracyjne, pełne symboliki i pola do interpretacji. Wszystkie zbiegają się w tytułowej Dolinie Bogów - malowniczej i niezwykłej pustyni w stanie Utah zamieszkałej przez plemię Nawaho. Z reżyserem rozmawiam o tym, jak udało mu się nakręcić film w rezerwacie Indian, jak współpracuje się z takimi gwiazdami, a także co z przyszłorocznymi Oscarami? Lech Majewski jest bowiem członkiem Amerykańskiej Akademii Filmowej.
"Dolina Bogów” miała wejść do polskich kin w marcu, ale przez koronawirusa tak się nie stało. Będziemy mogli ją za to oglądać od piątku 21 sierpnia. To jeden z pierwszych "post-pandemicznych" filmów , które będziemy mogli obejrzeć na dużym ekranie. Chyba wreszcie poczuje pan "ulgę", że w końcu doczeka się kinowej premiery?


Na wiosnę miałem zaplanowaną całą serię premier. Bezpośrednio po polskiej - Tajwan, Korea Południowa, Japonia, a potem Nowy Jork i Los Angeles. To był cykl, który uległ atomizacji. Co kraj, to inne restrykcje na pokazy. Czegoś takiego jeszcze nie było w historii kina. Premiery są rozproszone w czasie i nikt nie wie, kiedy kina zaczną funkcjonować normalnie. Jedyne co jest pewne, to to, że platformy streamingowe pracują pełną parą i dlatego filmy będą profilowane pod premiery internetowe. To będzie też działać na język filmu, tak jak wtedy, gdy zaczęła nadawać telewizja.

Czy taka mała rewolucja będzie mieć dobre strony?

To na pewno nie jest dobra informacja dla kin. Pytanie też, czy spadła na nas jedna pandemia, czy cała seria, która się będzie jeszcze długo ciągnąć. Wciąż słyszymy o drugiej fali. Nikt tego nie jest w stanie przewidzieć. Trudno mi więc spekulować. Ja i tak nie robię filmów popularnych, chociaż, paradoksalnie trafiają one do widzów na całym świecie.
Fot. Materiały prasowe
Pański nowy film również był kręcony na całym świecie, w tym w tytułowej Dolnie Bogów w Stanach Zjednoczonych. Jak tam pan trafił?

Przygotowując swój film "Ewangelia według Harry’ego" w studiu Davida Lyncha poszukiwałem pustyni do zdjęć. Mój location scout, czyli osoba, która pokazuje plenery, zawiózł mnie do niezwykłej przestrzeni w zachodnich Stanach Zjednoczonych. Dolina Bogów jest świętą ziemią Indian - zamieszkałą przez duchy i przodków. To wyjątkowe miejsce położone jest dość wysoko - ok. 2000 m. n. p. m., a jednocześnie to dolina praoceanu pełna zadziwiających formacji skalnych mających kształty ludzi i zwierząt. Do tego panuje tam dosłownie zerowa cisza: słychać własny oddech i bicie serca.

Dodatkowy wymiar temu miejscu nadaje podróż wraz z przewodnikiem z plemienia Nawaho. Biały człowiek nie dostrzega tych rzeczy co oni. Indianie ciągle spotykają tam swoich przodków, a także swoje dzieci, które się jeszcze nie narodziły. Coś niezwykłego, jak oni traktują siebie jako ogniwo łańcucha pokoleń i pewnej siły życiowej, która jest nam dana na kilkadziesiąt lat życia.

Gdybym nie znał ich mitologii, to pomyślałbym, że ich szaman rozpoczynający zaśpiew leczący czyjeś dolegliwości lub obchodzący świętą górę z czterech stron, zatykając z każdej strony w jej stoku patyk, aby góra nie uciekła, jest czymś absurdalnym. Zdobyłem się jednak na odwagę i zapytałem, po co to robi, przecież góry się nie ruszają. Szaman zapytał mnie, gdzie mieszkam, odpowiedziałem, że w Los Angeles, a on popatrzył na mnie z politowaniem i powiedział: "I co, tam góry się nie ruszają?". Przypominam sobie jego słowa za każdym razem, gdy w Los Angeles jest trzęsieni ziemi.

Jakie było nastawienie do pana, jako Europejczyka na świętej ziemi Indian? Wiadomo, jaka łączy nas historia...

Oni nie godzą się na udział w filmach. Najpierw musiałem być zaakceptowany przez ich wodza. Stwierdził, że "mam dobrą energię" i pomógł nam w realizacji. Byłem też w ich domach - hoganach, w których żyją bez dostępu do bieżącej wody i elektryczności. Prowadzą surowy tryb życia na pustkowiu, a są przecież otoczeni największym bogactwem pobliskiej Doliny Krzemowej i blichtrem Las Vegas. Tworzy to niesamowity kontrast z ich biedą oraz jednoczesnym bogactwem życia wewnętrznego.
Fot. Materiały prasowe
W "Dolinie Bogów" występują nie tylko rdzenni mieszkańcy Ameryki, ale i ścisła czołówka hollywoodzkich aktorów. Czytałem wywiady, w których zawsze mówi pan o tym tak bez emocji, tymczasem gwiazdy grają główne role, a nie zaliczają gościnne występy. Czym pan ich przyciąga?

W dużej mierze znają moją twórczość, cenią ją i sami się do mnie zgłaszają, bo chcą uczestniczyć w czymś, co będę kreował. Można powiedzieć, że jestem w szczęśliwym położeniu, że nie muszę specjalnie zabiegać o ich względy lub walczyć finansowo. Na przykład Josh Hartnett został aktorem, a przygotowuje się do reżyserowania, ponieważ spore wrażenie wywarł na nim "Basquiat – Taniec ze śmiercią"- film, który narodził się w mojej głowie. Napisałem historię Basquiata i umożliwiłem Julianowi Schnablowi debiut reżyserski. Tam też mieliśmy plejadę gwiazd: na przykład Andy'ego Warhola grał David Bowie.

Tak, lista sław jest długa, Christopher Walken, Willem Dafoe, Gary Oldman, Courtney Love, Benicio del Toro,...

Benicio znalazłem go w Los Angeles na początku jego kariery. Wcześniej grał epizodyczne, niewielkie role np. w filmie o Bondzie "Licencja na zabijanie". Wiedziałem, że będzie idealny do postaci Benny'ego, wzorowanej na postaci asystenta Basquiata, Vincenta Gallo. Debiutował u mnie też Viggo Mortensen, czyli Aragorn z "Władcy Pierścieni". Te znajomości procentują. Kiedy na zaproszenie uniwersytetu Canterbury poleciałem do Nowej Zelandii, zobaczyłem wspaniałe formacje chmur. Zapragnąłem, by znalazły się w moim filmie "Młyn i krzyż" - Vigo zadzwonił do Petera Jacksona, aby mi w tym pomógł i tak nowozelandzkie chmury trafiły do filmu.

A jak pracuje się z Johnem Malkovichem? Znajduje się naprawdę na samym szczycie. Jest zmanierowany i gwiazdorzy, czy słuchał się bez problemów pańskich poleceń?

Ostrzegano mnie, że będzie trudny i konfliktowy. Volker Schlöndorff, który go bardzo dobrze zna, polecał mi przygotowanie się do konfrontacji, a John okazał się skupionym i wrażliwym człowiekiem. O jego licznych talentach wszyscy oczywiście wiedzą. Wykonywał wszystko o co go poprosiłem, każdą myśl, która przeszła mi przez głowę, dodając przy tym "Yes, sir".
Fot. Materiały prasowe
A nie pan wrażenia, że w Polsce jest pan niedoceniany?

Nie robię popularnego kina, ale nie mogę też generalizować. Znajduję się pod różnymi szerokościami geograficznymi i trafiam na ludzi, którzy są wielbicielami moich filmów. Parę lat temu byłem gościem honorowym na festiwalu w Kolumbii. Wszyscy młodzi filmowcy z różnych zakątków Ameryki Południowej, których tam wtedy byli, znali moją twórczość na pamięć. Mieli tak precyzyjne i szczegółowe pytania dotyczące moich filmów, że aż byłem zdumiony. Może Polacy żyją czymś innym niż ja w swoich filmach.

Pomimo tego, nie opuszcza pan Polski na stałe, tylko ciągle tu powraca i kręci zdjęcia do swoich międzynarodowych filmów. A chyba w Hollywood byłoby wygodniej? Co pana tu trzyma?

Przede wszystkim fakt, że jestem Polakiem. Nie powiedziałbym, że w USA łatwiej się kreci filmy. Szczególnie przy moim osobistym podejściu do kina. W naszym kraju istnieje Polski Instytut Sztuki Filmowej, czy takie wytwórnie jak wrocławska CeTA - inicjatywy bardzo pomocne w mojej estetyce. Świat docenia właśnie takie filmy, które bardzo trudno jest zrobić w Hollywood. Tam stawia się przede wszystkim na gatunki oraz wyraźną narrację komercyjną, ale to też się zmienia. Cała kinematografia się zmienia, a Fabryka Snów zaczyna "tolerować" tzw. autorów.
Fot. Materiały prasowe
Jest pan również członkiem Amerykańskiej Akademii Filmowej, która przyznaje Oscary. Jak to wygląda od środka? Ogląda pan wszystkie filmy, które wyszły w ciągu roku?

To byłoby naprawdę karkołomne zadanie. Na początku członkowie Akademii zgłaszają swoje typy, są też filmy, które automatycznie wchodzą na listę - to te, które miały premierę kinową w Stanach. Nawet jeśli było ich 400 w ciągu roku. Następnie występują wewnętrzne selekcje, po których na placu boju pozostaje kilkadziesiąt tytułów. To wśród nich wybieramy, komu wręczyć Oscara.

Dużą rolę przy selekcji odgrywa reklama i układy, czyli w sumie pieniądz decyduje pomiędzy którymi filmami będzie toczyć się walka. Z wyjątkiem kategorii filmu zagranicznego, do której przedostają się produkcje wygrywające wcześniej festiwale. Pieniądze jednak i tu są potrzebne.

Czy gala w ogóle odbędzie się w przyszłym roku?

Na razie jest przesunięta na kwiecień, a zawsze była na przełomie lutego i marca. Mówi się nawet o czerwcu. Pierwszy raz dopuszczone będą też filmy bez kinowych premier. Jest wiele wysokobudżetowych produkcji, które nie trafiły na ekrany przez pandemię. Więc nawet tak tradycyjna i "skostniała" Akademia ugięła się przed koronawirusem.