Janusz Panasewicz: "Gdy obserwuję pewne rzeczy, przypominają mi się lata 80."

Michał Jośko
Co w ostatnich miesiącach porabiał zespół Lady Pank? Otóż pracował intensywnie nad nową płytą, która ujrzy światło dzienne w przyszłą wiosnę. Jednak dziś ta ekipa postanowiła wyjść ze studia nagraniowego i zaczęła znów grać koncerty; pierwsze od chwili, gdy światem zawładnął koronawirus. Czy jest ogień? Zapytajmy o to Janusza Panasewicza. Przy okazji porozmawiamy także o tym, czy rokendrola można grać na trzeźwo, czy młodzi artyści imprezują równie hardkorowo, co gwiazdy (oraz żołnierze) w latach 80. No a skoro jesteśmy w klimatach aktualno-wspominkowych, dowiemy się, czy współczesna Polska przypomina PRL, czyli państwo, w którym władze proponowały gwiazdom estrady tajną współpracę, cenzurowały muzykę i wpływały na to, jakie piosenki mogą trafiać na antenę radiowej Trójki.
Janusz Panasewicz Fot. M.Pańszczyk/ Serwis Rock House
Jakie lęki towarzyszyły rozpoczęciu trasy "Strach się bać"?

Na pewno baliśmy się dekoncentracji. Wiadomo, paromiesięczna przerwa w koncertowaniu sprawia, że człowiek wypada z rytmu, musi rozkręcać się od nowa… Na szczęście gdy tylko wyszliśmy na scenę po raz pierwszy – na początku sierpnia, w Ostródzie – wszystko poszło znakomicie. Byliśmy stęsknieni fanów, oni nas, tak więc ogień pojawił się momentalnie.

Przestraszyliśmy się przed tym występem: przyjeżdżamy do amfiteatru, a na widowni pustki, maksymalnie pięćdziesiąt osób. Pomyśleliśmy, że zaliczymy jakąś bolesną porażkę frekwencyjną. Dopiero po chwili okazało się, że chodzi o obostrzenia związane z pandemią koronawirusa – każdy widz musiał przy wejściu podpisać oświadczenie, dezynfekować się, założyć maseczkę, dlatego to wszystko szło bardzo powoli, ludzie stali w czterystumetrowej kolejce. Ale cóż, takie życie. Do wszystkiego można się przyzwyczaić, człowiek zniesie rozmaite niedogodności. Liczy się wyłącznie to, że koncerty znów się odbywają.


Tak więc nie ma co narzekać; ważne, że znów można wychodzić na scenę. Przed nami jeszcze sporo występów, trasa kończy się 27 września, tak więc trzymajmy kciuki za to, żeby coś jej nie przerwało, bo sytuacja zmienia się dynamicznie. Na razie nic nie zapowiada katastrofy; ludzie kupują bilety, no a podczas koncertów zachowują się karnie – zachowują dystans, noszą maseczki…
Zespół Lady PankFot. M.Pańszczyk/ Serwis Rock House
Nie wpływa to negatywnie na wspomniany wcześniej ogień? Nie zrobiło się drętwo? Zwłaszcza, że na scenie gra zespół, który zrezygnował już z rokendrolowych szaleństw, które były jego znakiem rozpoznawczym…

W żadnym wypadku! Jest naprawdę spontanicznie, żadnej drętwej atmosfery. Gdy zaczynamy grać, zawsze dajemy z siebie wszystko, to rzecz, która nie zmieniła się od niemal czterech dekad. A to, że daliśmy sobie spokój z owymi szaleństwami, jest akurat plusem.

Gdy człowiek był młody, mógł imprezować naprawdę dziko, po czym grać po trzy koncerty dziennie, bo organizm regenerował się naprawdę szybko. Dzięki temu, że zwolniliśmy tempo życia, ciągle dajemy radę. W ubiegłym roku zdarzało się, że występowaliśmy dwa razy dziennie i jakoś nie opadaliśmy z sił.

Czy PRAWDZIWEGO rokendrola można grać na trzeźwo?

Można, choć to naprawdę niełatwe (śmiech). Jakiś czas temu poczułem, że alkohol wywołuje jakieś problemy z kondycją, śpiewaniem… Tak więc zdecydowałem się na radykalne posunięcie – zostałem stuprocentowym abstynentem. Czuję się z tym naprawdę świetnie, okazało się, że jednak można tak żyć. No i grać naprawdę dobrą muzykę, bez zadyszki.

Czy człowiek nazywany polskim Mickiem Jaggerem stosował jakieś sekretne sposoby na regenerację organizmu po naprawdę szalonym balowaniu?

Zawsze starałem się stosować do mądrej porady Zbyszka Wodeckiego, który mawiał, że sprawą absolutnie kluczową jest sen. Naprawdę wiem, czym jest potężny kac; wiem też, że nie ma co kombinować z jakimiś cudownymi patentami, bo i tak nie działają. Bywało, że człowiek poszalał i położył się do łóżka, z którego musiał wstać po dwóch, trzech godzinach – w takich sytuacjach nie uratuje nas jakikolwiek wspomagacz. Tak więc: spać, spać i jeszcze raz spać.

Zresztą do owej zasady stosuję się i dziś, gdy nie tykam alkoholu. Po koncercie uciekam do pokoju hotelowego, coś tam jeszcze obejrzę albo przeczytam, po czym zasypiam. Przecież to najwspanialsza z metod regeneracji i umysłu, i ciała, włączając w to struny głosowe.

Jakieś inne patenty na zachowanie wiecznej młodości? Może Janusz Panasewicz jest po prostu wampirem?

Pochodzę z Mazur, a więc może te niespożyte pokłady energii mam wpisane w geny? Ale, wracając do tematu koncertowania, absolutnie kluczowe jest to, żeby człowiek wychodzący na scenę bawił się na niej naprawdę dobrze. Na szczęście Janek Borysewicz pisze piosenki, które porywają nie tylko widownię, ale i mnie. Mogę śpiewać je w nieskończoność, a i tak za każdym razem mam z tego niesamowitą frajdę.

No i rzecz kolejna: mam nastoletnie dzieciaki, Bruno i Juliusz skończyli właśnie szóstą klasę. Żeby mieć z nimi naprawdę dobry kontakt, po prostu musiałem odmłodnieć. Chociaż, żeby nie było, nie zdziecinniałem (śmiech)! Z jednej strony: żeby ich skumać, przestawiłem się na inny sposób myślenia, no i poznaję słownictwo młodzieżowe, choć różnie mi to wychodzi… Z drugiej: musiałem stać się też znacznie bardziej aktywny fizycznie, gram z nimi w piłkę, jeżdżę na rowerze.

Rozmawiam z ojcem totalnie wyluzowanym, rockowo-liberalnym?

Powiedzmy, że umiarkowanie liberalnym. Choć to matka chłopaków pełni rolę "tej surowszej", nie jestem rodzicem wyluzowanym całkowicie. Swoboda? OK, jak najbardziej! Zakazy? Jak najmniej. Jednak zawsze staram się podpytać, gdzie synowie idą, co mają zamiar robić, z kim się spotykają. Nie mówimy tutaj o jakichś ostrych przesłuchaniach, nie oczekuję szczegółowych zeznań, po prostu interesuję się ich życiem.

No i próbuję przekazać im jedną z moich zasad: to, co zrobić trzeba – nieważne, czy chodzi o odrobienie lekcji, czy nagranie piosenki – najlepiej zrobić od razu, nie ociągając się. Dzięki temu skończymy szybciej, będziemy mieli czas na inne przyjemności. Na razie metody wychowawcze działają, a co z tego wyjdzie, zobaczymy.
Janusz PanasewiczFot. M.Pańszczyk/ Serwis Rock House
Chciałem podpytać o współczesnych młodych artystów – "umieją w rokendrole"?

Z tego, co widzę, nie żyją na krawędzi. Naprawdę daleko im do szaleństw, które ma na koncie Lady Pank. Może chodzi o to, że dziś ludzie w ogóle znacznie częściej myślą o zdrowiu? Pamiętam sytuacje sprzed lat: gdy odbywał się jakiś festiwal, czekałeś za sceną, aż skończy się ostatni z występów, po czym wszystkie zespoły zaczynały wspólne imprezowanie. Dzięki temu byliśmy mocno zżyci m. in. z Dżemem, Republiką i TSA, tak więc człowiek chciał wspólnie poszaleć, napić się, pogadać.

Dzisiaj podobne rzeczy mają jeszcze miejsce w świecie rapu, natomiast rockmeni działają tak: kończysz swoje granie, po czym jedziesz do hotelu albo domu. To rozpasanie, z którym "od zawsze" kojarzy się granie rockowe, zanika. No ale taki mamy świat; coraz bardziej skupiamy się na sobie, szkoda nam czasu na integrowanie się z innymi. Zaznaczam, że to jedynie moje spostrzeżenia, bo może o czymś po prostu nie wiem. Może wciąż odbywają się szalone imprezy w stylu lat 80., tylko nikt mnie tam nie zaprasza (śmiech)?

Porozmawiajmy o Lady Pank dawnym i dzisiejszym, bazując na wymaganiach wpisanych w rider techniczny…

Och, jeżeli mamy cofnąć się do czasów zamierzchłych, to przede wszystkim nikt nie słyszał o czymś takim, jak rider. Nie można było zażyczyć sobie jakichś konkretnych trunków, które czekałyby w garderobie. Wszystko trzeba było wozić ze sobą (śmiech).

W ogóle jest tak, że naprawdę daleko nam do zespołu jakoś tam specjalnie wymagającego. Nie kaprysimy, bo zagraliśmy tysiące koncertów w warunkach tak ekstremalnych, że gdy opowiadam o tym młodszym kolegom po fachu, opadają im szczęki. Człowiek przyjeżdżał do jakiejś mieściny i cieszył się, jeżeli na zapleczu tamtejszego domu kultury miał do dyspozycji jakieś pomieszczenie, nawet obskurne. A w nim: blaszana miska z wodą, kostka mydła i ręcznik – na cały zespół! Ot, wszystkie wygody. Toaleta? Była wręcz luksusem!

Młodzieniec, który do Lady Pank trafił jeszcze podczas odbywania zasadniczej służby wojskowej, był w szoku, zaczynając imprezowanie z rockmenami, czy jednak to żołnierze szaleli ostrzej?

W trakcie służby śpiewałem w zespole artystycznym "Desant", składającym się głównie z wykształconych muzyków, którzy musieli po prostu odbębnić te dwa lata w kamaszach, występowały z nami też dziewczyny uprawiające balet. A więc wiodłem życie inne, niż statystyczny żołnierz, nie zaliczałem jakichś popijaw na poligonie (śmiech). Na pewno nie narzekaliśmy na nudę, było rozpasanie i balangi, nasze życie było naprawdę wesołe. Oczywiście pomijając momenty dyskusji bolesnych i poważnych, w końcu wszystko to zbiegło się w czasie ze stanem wojennym…

A przeskok do zupełnie innego świata? Gdy Andrzej Mogielnicki i Janek Borysewicz zaprosili mnie do Lady Pank, wszystko przebiegło naprawdę gładko – wylądowałem w towarzystwie, w którym również nie można było narzekać na nudę; wciąż było naprawdę wesoło i spontanicznie.

Pozostając w tematyce rozrywkowej: w jaki sposób Lady Pank radziło sobie z najbardziej rozpalonymi fankami? Bo tych, podejrzewam, nie brakowało…

Rzeczywiście, nazwijmy to tak: odczuwaliśmy z ich strony zainteresowanie. Zdarzały się najrozmaitsze akcje, ataku można było spodziewać się o każdej porze dnia i nocy. Pamiętam sytuacje w stylu: budzę się rano, idę na śniadanie, a pod drzwiami pokoju hotelowego kłębią się fanki, które nie poszły do szkoły, licząc na to, że będą mogły ze mną poprzebywać.

Jednak wracając do pytania – każdy z członków zespołu był w związku, no i na koncerty jeździliśmy z naszymi dziewczynami. W zdecydowanej większości przypadków ich widok skutecznie odstraszał najbardziej namolne, gotowe na wszystko, fanki.

A czy zespół był uwodzony także przez władze komunistyczne? Pojawiały się kuszące propozycje z ich strony?

Wiem, że w latach 80. byli i artyści, którzy pokornie godzili się na zmianę tekstów swoich piosenek, aby przypodobać się cenzorom, i tacy, którzy współpracowali z władzami. Jeżeli chodzi o Lady Pank, może i pojawiły się jakieś tam zachęty w stylu: "przestańcie grać na koncertach ten utwór, a w tamtym zmieńcie nieco tekst. Jeżeli tak zrobicie, gwarantujemy, że będzie was często słychać w radiu". Jednak mieliśmy to gdzieś, robiliśmy swoje i… dali nam święty spokój. A w radiu i tak nas grano.

Wydaje mi się, że władze, obserwując to, co wyczynialiśmy podczas koncertów, miały nas za ekipę niezłych świrów. Nie wiedziały, jak rozmawiać z takimi wariatami. Kto normalny składałby propozycje tajnej współpracy nienormalnym kolesiom, którzy w każdym momencie mogą wykonać jakąś szaloną akcję (śmiech)?
Zamiast zadawać kolejne pytanie, zacytuję po prostu fragment materiałów prasowych: "Dziś, w dobie niekończących się zawirowań na polskiej scenie politycznej, słowa jednego z największych przebojów Lady Pank, »Strach się bać«, znowu zyskały na znaczeniu".

Nie sądziłem, że po roku 1989 będę musiał rozmawiać o podobnych sprawach, jednak jestem obywatelem, którego pewne rzeczy naprawdę bolą. Owszem, dziś nie dochodzi do sytuacji aż tak drastycznych, co kilkadziesiąt lat temu, gdy na koncerty Lady Pank wjeżdżały oddziały milicji i ZOMO, atakując pałami i gazem łzawiącym. Miejmy nadzieję, że podobne rzeczy już się nie powtórzą.

Ale gdy obserwuję pewne rzeczy, takie jak np. nie tak dawna sytuacja z Trójką i piosenką Kazika, przypominają mi się lata 80.; przecież wtedy komuniści używali rozmaitych sposobów na to, aby nasza muzyka zniknęła z anteny tej samej rozgłośni radiowej. W ten sposób zdjęto z niej piosenkę "Mniej niż zero", uznaną za zbyt niebezpieczną w czasie, gdy zabito Grzegorza Przemyka. No a skoro o radiu mowa, dodam jeszcze jedno: nigdy nie było też propozycji płacenia jakimkolwiek dziennikarzom za to, aby trafić na listę przebojów.

Wyobraźmy sobie sytuację następującą: na koncercie Lady Pank, pod samą sceną, pojawia się jakiś znany polityk o poglądach – nazwijmy to – radykalnych. Sądzisz, że mógłby usłyszeć słowo "wypierdalać", wypływające z ust Jana Borysewicza?

Niezbyt dobrze pamiętam kontekst sytuacji z roku 2004, do której nawiązujesz. Kojarzę tylko, że Janka zirytowało zachowanie jakichś notabli, którzy kręcili się w jakiejś dziwnej strefie ustawionej pomiędzy naszymi fanami a sceną, dekoncentrując nas. No i, nazwijmy to tak: Janek wyprosił ich stamtąd w mało delikatny sposób (śmiech).

Wiem, że na nasze występy przychodzą bardzo różni ludzie, włączając w to postaci naprawdę znane. Jednak nie widać ich przy barierkach; o tym, że byli, dowiadujemy się czasami już po koncercie, z mediów społecznościowych. Mówiąc szczerze, nie wiem, jak zachowałbym się w sytuacji, o której wspomniałeś w pytaniu i nie mogę zagwarantować, że zdołałbym się ugryźć w język (śmiech).

No ale mówiąc poważniej: Polska i tak jest cholernie mocno podzielona, a więc nie chcę segregować naszej widowni na lepszą i gorszą. Czy gdybym mógł, zabroniłbym wstępu na koncert Lady Pank komukolwiek? Nie. Moim obowiązkiem jest wyjście na scenę i przekazanie pewnych emocji oraz stanu ducha wszystkim, którzy chcą mnie słuchać, niezależnie od ich poglądów. Mogę tylko łudzić się, że dzięki naszej muzyce każdy może stać się choć odrobinę lepszym człowiekiem, nawet jeżeli przysłał go sam diabeł.