Stworzyła "generator wypowiedzi szefa MEN". Mówi, na kogo rząd zrzuci winę za epidemię w szkołach

Anna Dryjańska
– Wszystko jest na zasadzie "jakoś to będzie". Ucierpią na tym uczniowie, ich rodziny i nauczyciele – mówi Iga Kazimierczyk, prezeska fundacji Przestrzeń dla Edukacji. Ostrzega, że rząd nie przygotował szkół na epidemię, a winę za rozprzestrzenianie się koronawirusa i ewentualne tragedie MEN zamierza zrzucić na dyrektorów, którzy dostali wymagania niemożliwe do spełnienia.
Dariusz Piontkowski, minister edukacji narodowej w rządzie PiS. Wcześniej tę funkcję pełniła Anna Zalewska. fot. Dawid Żuchowicz / Agencja Gazeta
Anna Dryjańska: Stworzyła pani generator wypowiedzi ministra Piontkowskiego dotyczący powrotu uczniów do szkół podczas epidemii koronawirusa. Skąd ten pomysł i czy bardzo musiała się pani napracować?

Iga Kazimierczyk: Ależ skąd, to było 5 minut i po sprawie. A pomysł wziął się stąd: że minister edukacji, gdy już wrócił do pracy na 2 tygodnie przed rozpoczęciem roku szkolnego, za każdym razem mówi praktycznie to samo: spycha winę i radzenie sobie z sytuacją zagrożenia pandemią w szkołach na samorządy, nie dając im jasnych wytycznych jak zachować bezpieczeństwo.


W zasadzie wszystko ogranicza się do mycia rąk, wietrzenia, trzymania dystansu. Bez zapewnienia dodatkowych środków finansowych na bieżącą pomoc, bez programu testowania nauczycieli, bez możliwości stworzenia dyrektorowi takiego wzorca organizacji pracy, jaki jest dla placówki odpowiedni. To bardzo frustrujące. Wszystko jest na zasadzie “jakoś to będzie”. Ucierpią na tym uczniowie, ich rodziny i nauczyciele. Rodziny?

Tak, bo chodzi nie tylko o rodziców. Dzieci mają też babcie, dziadków i innych starszych krewnych szczególnie narażonych na ciężki przebieg koronawirusa. I to na nich przeniosą chorobę, jeśli ich szkoła z powodu fasadowych procedur stanie się ogniskiem epidemii.

Zaraz, zaraz: przecież są jakieś procedury dla szkół. Rozsuwanie ławek, naprzemienne przerwy, dezynfekowanie miejsc, gdzie stykają się uczennice i uczniowie z różnych klas…

No właśnie: jakieś procedury. Szkoda tylko, że niedostosowane do warunków, które panują w wielu polskich szkołach. Część z nich jest niemożliwa do zastosowania w wielu placówkach i wiemy to już teraz. Na przykład wymóg, by uczniowie wymijali się na korytarzu w odstępie 1,5 metra. A korytarze najczęściej są wąskie i fizycznie nie ma takiej opcji, by ten odstęp zachować. Podobnie w wielu klasach nie jest możliwe rozsunięcie ławek na żądaną odległość, bo klasa ma takie wymiary, jakie ma.

Kolejny przykład: dezynfekcja. Jak minister Piontkowski wyobraża sobie nieustanne dezynfekowanie toalet? Przecież korzystają z nich równolegle uczniowie różnych klas i roczników, a w większych szkołach już teraz przez toaletami tworzą się kolejki. Problem jest szczególnie nasilony tam, gdzie z powodu likwidacji gimnazjów do jednego budynku wtłoczono podwójne roczniki licealistów. I jak ma to w praktyce wyglądać? Najpierw z toalety korzysta Janek z II B, dezynfekcja, potem Mateusz z III A, dezynfekcja, potem Adam z IV C i tak dalej? Przecież to absurd. Podobnie na stołówkach.

Minister Piontkowski mówi, że tego typu zastrzeżenia są motywowane politycznie.

To, co mówi szef MEN, jest jednocześnie śmieszne i straszne. Od marca było wiadomo, że jesienią przyjdzie druga fala epidemii. Już na przełomie maja i czerwca rząd mógł przedstawić pierwsze systemowe rozwiązania. Tymczasem na kilka dni przed nowym rokiem szkolnym pan minister głośno zastanawia się na konferencji prasowej, czy dzieci w szkole powinny nosić maseczki, czy też nie.

Przecież to absurd i nieodpowiedzialność. Bo rząd nie jest przygotowany do czegoś, do czego od miesięcy mógł się przygotować. I naraża życie i zdrowie uczniów i ich rodzin. Nie zapominajmy bowiem, że wśród dzieci też są osoby o obniżonej odporności. I nie muszą być obłożnie chore, by być w grupie ryzyka. Epidemia koronawirusa nie jest winą PiS–u. Jeszcze rok temu nikomu nie śniło się, że wkrótce nowym elementem stroju będą maseczki i przyłbice.

Oczywiście, że władza nie mogła przewidzieć pandemii. Ale gdy już się dowiedziała, mogła zachować się odpowiedzialnie i zacząć się przygotowywać. Miała na to pół roku. A zamiast tego wysyłane są ogólnikowe, sprzeczne komunikaty na kilkadziesiąt godzin przed pierwszym dzwonkiem. Ale nie chodzi tylko o chaotyczne działania w ostatnim momencie. Obecna kryzysowa sytuacja jest efektem innych zaniedbań ekipy rządzącej – reformy edukacji, która zlikwidowała gimnazja.

Co ma likwidacja gimnazjów do koronawirusa?

Pieniądze oraz najcenniejsze zasoby: ludzi i czas. Od wprowadzenia reformy staramy się przeciwdziałać jej skutkom, takim jak podwójny rocznik w liceach i pogorszenie warunków nauki, przeładowanie materiałem w szkołach, odejściami nauczycieli z zawodu.

Rząd wbrew woli znacznej części rodziców, którzy poparli wniosek o referendum w sprawie reformy edukacji, zmusił samorządy do przerzucania dzieciaków z budynku do budynku, bo tak (pomijając kwestię zmiany podstawy programowej), można podsumować tę całą reformę. Zrzucił też na samorządy duże wydatki: koszty remontów, dostosowania i wyposażenia nowych pomieszczeń etc.

Ale szkoły leżą w gestii samorządów.

Tak, tyle że za każdym zadaniem, które rząd zleca samorządowi, powinny pójść pieniądze na jego realizację. A tu nie poszły. W przypadku likwidacji gimnazjów i przekształcenia szkół podstawowych i średnich, powinny być przeznaczone na to odpowiednie środki. A tak się nie stało. Samorządy usłyszały, że mają sobie radzić same. I w dyskusji o tym, jak organizować oświatę od września, słyszymy cały czas to samo.

Rozumiem, ale jaki to ma związek z epidemią?

Taki, że samorządy musiały wbić zęby w ścianę, by znaleźć pieniądze na zmiany, które wcale nie były potrzebne, bo nie były poparte żadnymi badaniami naukowymi, tylko interesem politycznym i partyjnym. Zresztą sami eksperci MEN – minister Maciej Kopeć czy prof. Andrzej Waśko mówili, że cel reformy jest polityczny.

W konsekwencji urzędnicy samorządowi musieli ścinać w zakresie wydatków na oświatę co się da, oszczędzać na wszystkim. I teraz, gdy przyszła prawdziwa potrzeba zmiany trybu nauczania, związana z zagrożeniem epidemicznym, to tych pieniędzy nie ma. A te setki milionów złotych bardzo by się przydały na sprzęt i zabezpieczenia, a także lokalne programy wsparcia, na szkolenia, pomoc psychologiczno – pedagogiczną dla uczniów, wsparcie dla rodziców.

Ale tych pieniędzy już nie ma. Zostały utopione w przesuwaniu dzieci z budynku do budynku. Na dodatek na te niepotrzebne ruchy zostały zmarnowane – i nadal są marnowane – czas i energia. One też bardzo by się przydały do ochrony uczniów i ich rodzin przed koronawirusem i niepewnością, która z tego wynika. Rozumiem tę argumentację, ale mleko się rozlało. Stan faktyczny jest taki, że PiS tę kosztowną zmianę przeforsował, a powrotu do gimnazjów na razie nie ma. Co w tej sytuacji mógłby zrobić minister Piontkowski?

Są dwie rzeczy, które od miesięcy podpowiadają eksperci z dziedziny edukacji. Pierwsza to korekta i okrojenie podstawy programowej, czyli tego, co nauczyciele muszą przekazać uczniom podczas lekcji. Od czasu wprowadzenia reformy Anny Zalewskiej nauczyciele alarmowali, że wymaga się od nich niemożliwego: zmieszczenia się z bardzo obszerną podstawą programową w zbyt małej liczbie godzin przypadającej na dany przedmiot.

To tak jak z samorządami, o których przed chwilą rozmawiałyśmy. Władze lokalne dostały od rządu kosztowne zadania, ale nie dostały pieniędzy. Tu nauczyciele dostali obowiązek realizacji przepełnionej podstawy programowej, ale nie dostali na to wystarczającej ilości czasu. Ten problem nie jest niestety nowy. Galopują więc czasem z podstawą "po łebkach", a korzyść dla uczniów jest żadna.

Dostosowanie podstawy programowej do rzeczywistości pomogłoby lepiej zorganizować nauczanie w czasie epidemii, gdy szkoły muszą postawić na elastyczne sposoby nauczania. Poza tym MEN powinien wziąć pod uwagę, że zmiana warunków nauki oznacza inne efekty. Podstawa programowa powinna być dostosowana również do tego. Taka zmiana byłaby łatwa i praktycznie – jak mawiała Anna Zalewska – bezkosztowa.

A druga rzecz, którą może zrobić MEN?

To rozwiązanie palącego problemu, jakim jest zanikanie pomocy psychologiczno–pedagogicznej dla uczniów w polskich szkołach. Przypomnę, że szkoła ma także zadania wychowawcze. Jej obowiązkiem jest nie tylko nauczyć Zosię ułamków, ale i pomóc jej, jeśli będzie przeżywać trudności osobiste. Brak tej pomocy jest jeszcze bardziej palącym problemem podczas pandemii.

Obecna sytuacja to stres nie tylko dla dorosłych, ale i dzieci. Tymczasem z narracji władzy o szkole znika uczeń i jego problemy. Mówi się o podstawie programowej, o dezynfekowaniu klamek, ale już nie o tym, by zapewnić dzieciom profesjonalną pomoc psychologiczną. I o tym też do znudzenia mówią ekspertki i eksperci.

A ministerstwo?

A ministerstwo nic. Za Anny Zalewskiej MEN przynajmniej pozorował jakieś konsultacje publiczne. Potem odsyłał do wymaganego prawem raportu z konsultacji, którego wnioski można było podsumować "dziękujemy, ale nie skorzystamy", ale udawano czasem, że czekają na propozycje specjalistów.

Teraz już urzędnicy MEN nawet nie udają. Coraz częściej mam wrażenie, że o problemach, z jakimi w związku z COVID–19 stoi szkoła, minister Piontkowski dowiaduje się z pytań dziennikarzy na konferencjach prasowych. A przecież od niego zależy los milionów ludzi: 4,5 mln uczniów, 0,5 mln nauczycieli, a także ich bliskich.

Chodzą plotki, że minister Piontkowski podobnie jak minister zdrowia tuż przed jesienną falą epidemii ma się podać do dymisji.

Takie pogłoski krążą już od kilku tygodni. Nie zdziwiłabym się takim rozwojem wypadków. To by zresztą tłumaczyło, dlaczego od jakiegoś czasu szef MEN unika podejmowania systemowych decyzji, a zamiast tego tworzy na poczekaniu jakieś wyrywkowe rekomendacje. Jednak nawet jeśli planuje wkrótce podać się do dymisji, to powinien przyłożyć się do systemowego przygotowania szkół. Nazwisko ma się tylko jedno.

Mówi pani o kompleksowych rozwiązaniach. Czy naprawdę da się – jak pisał dziennikarz Jakub Medek na Twitterze – stworzyć zerojedynkowe scenariusze dla szkół? Jeżeli uczeń może mieć koronawirusa, robimy X, jeśli nauczycielka wylądowała na kwarantannie robimy Y, jeśli zagrożenie epidemiczne w regionie wzrosło do danego poziomu to Z? Przecież szkoły są różne: inne będą potrzeby i możliwości placówki na wsi, a inne molocha w dużym mieście.

Już istnieją algorytmy dla różnego typu szkół. Warszawa opracowała własne rekomendacje na okoliczność wdrożenia scenariusza B – czyli nauczania hybrydowego i C – zdalnego. Gotowe scenariusze postępowania byłyby nieocenioną pomocą dla dyrektorów i pomagałyby minimalizować czas konieczny na każdorazowe planowanie, pozostawiając więcej przestrzeni na ochronę zdrowia, życia i rodziny, czyli tego, o czym ten rząd tak lubi mówić.

Teraz dyrektor ma związane ręce – zgodnie z ostatnimi wytycznymi musi czekać na decyzję sanepidu, a czas ucieka. A wraz z jego upływem wirus będzie się rozprzestrzeniał. Sprowadźmy to na poziom konkretów. Wyobraźmy sobie, że jestem dyrektorką szkoły. Widzę na korytarzu ucznia, który nagle źle się poczuł. Ma gorączkę, kaszel, boli go gardło. Nie wiem czy to przeziębienie, grypa, czy koronawirus. Nawet lekarz bez odpowiedniego testu nie będzie tego wiedział. Co mam zrobić?

Ma pani skontaktować się z sanepidem i czekać na jego decyzję co robić. Tyle że do sanepidu bardzo trudno się dodzwonić, a w tym czasie uczeń zaraża innych uczniów.

Nie mogę powiedzieć: wszyscy do domu, uczymy się zdalnie do czasu, gdy Marek dostanie wynik testu?

No właśnie nie. Zgodę na zdalne lub hybrydowe nauczanie musi wydać sanepid. A i to nie wystarcza, jak dowodzi przykład Zakopanego. Najpierw dostali zgodę telefoniczną na to, by zacząć naukę w formie hybrydowej, a w szkole pojawić się w komplecie 28 września, a potem interweniował rząd, który faktycznie tego zakazał.

To kto będzie odpowiadał za ewentualne ogniska epidemiczne, zakażenia i zgony, które pojawią się w związku z rządowym nakazem stacjonarnej nauki od 1 września? Rząd?

Myślę, że ścieżka szukania winnych będzie krótka, ale nie będzie prowadzić do autorów tej decyzji. Na pierwszy ogień pójdą dyrektorzy szkół, w których doszło do zakażeń. Przeprowadzane będą drobiazgowe kontrole czy dyrektorzy pilnowali przestrzegania odstępów na korytarzu, dezynfekcji stołówki i toalet i tak dalej…

Ale przecież są szkoły, które mają za wąskie korytarze, o których już teraz wiadomo, że tego wymogu nie spełnią.

Zgaduję, że wtedy na celowniku znajdzie się samorząd.

Ale co mieli zrobić? Poszerzyć korytarz kosztem sal, w których trzeba rozsunąć ławki?

Nie wiem, co mam pani powiedzieć. Nie jest to ani logiczne, ani sprawiedliwe, ale na tym polega brak odpowiedzialności i spychologia. Ostatnim w łańcuchu szukania winnych będzie sanepid. Przecież MEN nie wskaże na siebie.

Wie pani, co to oznacza? Że dyrektorzy i nauczyciele będą zajęci produkowaniem sterty papierów, które w razie czego będą podkładkami, że nie dopuścili się zaniedbań. Czas, który mogliby poświęcić na uczenie i wychowywanie dzieci, spędzą na papierologii.

Zamiast korzystać z gotowych scenariuszy, każda szkoła, w której pojawi się problem, będzie musiała wymyślać swoje sposoby na kryzys. Dyrektorzy już czują kłopoty, proszą o możliwość nauki zdalnej lub hybrydowej. Ale jak na razie lokalne stacje sanepid hurtowo udzielają odpowiedzi "nie ma takiej potrzeby".

Dlaczego?

Przypuszczam, że rządowi skończyły się pieniądze na zasiłki opiekuńcze dla rodziców, dlatego nakazuje wszystkim przyjść do szkoły. Zasiłki będą wypłacane tylko tym rodzicom, których dzieci chodzą do placówek pracujących hybrydowo lub zdalnie. A co będzie potem? Pomyśli się później.

Minister Piontkowski podkreśla, że wiele problemów, o które pytają go dziennikarze, dotyczy dużych szkół, bo w mniejszych ośrodkach zorganizowanie wielu rzeczy jest łatwiejsze. Co pani na to?

Duże szkoły są w dużych miastach a działania sugerowane przez ministra wyglądają na takie, które są tworzone z myślą o małych ośrodkach. Tam rzeczywiście łatwiej jest modyfikować długość lekcji, czy organizować zajęcia na zewnątrz.

Dzieci i uczniowie w systemie uczą się jednak w placówkach mikroskopijnych, małych, średnich i wielkich i rekomendacje resortu powinny być przygotowane z myślą o każdym dziecku, które jest w tym systemie. Dorośli są winni dzieciom zapewnienie bezpiecznych warunków do nauki a wytyczne MEN nie mogą ignorować żadnej grupy uczniów ze względu na miejsce zamieszkania.

Napisz do autorki: anna.dryjanska[at]natemat.pl


Przeczytaj też:

Kuriozalne słowa na konferencji w MEN. Dyrektorka szkoły zdradziła "sposób" na koronawirusa
"Jest pan lepszy od nas?". Minister tłumaczy, dlaczego nie zakrył ust i nosa w lokalu wyborczym
Minister edukacji mówi nieprawdę. Oto co jest w raporcie, na który się powołuje