"Dziś stawia się na celebrytów". Dziecięca gwiazda "Na dobre i na złe" o trudnym powrocie do gry

Michał Jośko
W roku 1999 pojawiła się w serialu "Na dobre i na złe", wcielając się w rolę Julki, adoptowanego dziecka Zofii oraz Jakuba Burskich, i z miejsca stała się najbardziej rozpoznawalną dziesięciolatką w Polsce. Jak potoczyły się dalsze losy Sary Müldner i dlaczego dziś nie pojawia się w kolejnych produkcjach? Jakie zmiany przeszedł w ostatnich latach świat filmów i seriali? Czy dostanie się na casting jest tak łatwe, jak mogłoby się wydawać? Tego wszystkiego dowiedziałem się w trakcie rozmowy z ową artystką.
Na planie serialu ''Trzy szalone zera'' Fot. archiwum własne
To, że ostatnimi laty nie widujemy pani zbyt często na ekranie, jest wynikiem...

... tego, że moje życie potoczyło się inaczej, niż sądziłam. Karierę zaczęłam jako sześciolatka od głównej roli w spektaklu telewizyjnym "Naparstek Pana Boga". Później wszystko kręciło się już samo: operator pracujący przy tej produkcji polecił mnie do kolejnego przedstawienia Teatru Telewizji, potem zaczęły zgłaszać się kolejne osoby proponujące nowe role albo udział w zdjęciach próbnych.

W pewnym momencie nie musiałam nawet chodzić na castingi – po prostu, ludzie ze środowiska wiedzieli jak gram, więc nie musiałam starać się o kolejne angaże. Dziś jest inaczej. Gram bardzo mało, choć nie z wyboru.


Wszystko zmieniło się, gdy zrobiłam maturę i zrezygnowałam z serialu "Na dobre i na złe". Wyjechałam do Paryża, do szkoły aktorskiej, do której dostałam się z pierwszą lokatą. Gdy skończyłam szkołę, wróciłam do Polski i musiałam zmierzyć się z "nową normalnością".

Oczywiście, wiedziałam, że branża aktorska jest nieprzewidywalna, że nigdy nie mamy stuprocentowego wpływu na to, jak potoczy się nasza kariera, jednak wydawało mi się, że ludzie mnie pamiętają, że wszystko wróci do normy i znów będę grać. Jednak było inaczej. Mogłam liczyć tylko na nieciekawe rólki w serialach, które niezbyt mnie interesowały.

Czytaj także: To najbardziej anty-netflixowy film Netflixa. Dawno nie widziałem czegoś tak dziwnego

Okazało się, że w ciągu kilku lat rynek się zmienił: coraz mniej istotny jest talent i dorobek aktorski, ich miejsce zajęła umiejętność promowania siebie. Dziś stawia się na celebrytów, którzy stali się rozpoznawalni dzięki pozowaniu na ściankach i regularnym pojawianiu się na portalach plotkarskich. Trochę smutne...
Na planie ''Naparstka Pana Boga'' z reżyserem Pawłem Łysakiem, Małgorzatą Pieńkowską i Aleksandrem IhnatowiczczemFot. archiwum własne
Dlaczego nie zaczęła pani działać w podobny sposób?

Nie krytykuję tych osób. Jeżeli ktoś to lubi, ma taki właśnie przepis na sukces, super. Jednak dla mnie to coś sztucznego, niekomfortowego i stresującego. Nie należę do osób, które potrafią zmuszać się do czegoś, co im nie odpowiada.

Koleżanki i koledzy po fachu zatrudniają menadżerów, czyli ludzi, którzy odpowiadają za ich promocję i wysyłają tam, gdzie wypada się pokazać. Jakiś czas temu postanowiłam spróbować i podjęłam współpracę z panią zajmującą się takimi właśnie rzeczami. Wszystko trwało jednak krótko – po dwóch miesiącach pojawiania się na imprezach dla celebrytów poddałam się. To nie mój żywioł.

Czułam się tam naprawdę źle, nie nadaję się do tego po prostu.
Zrezygnowałam z bywania na imprezach również dlatego, że taka strategia nie gwarantuje sukcesu. No, może bywa tak, kiedy ktoś jest zdeterminowany i poświęca temu mnóstwo czasu i wysiłku. W moim przypadku wszystko przełożyło się jedynie na kilka wywiadów i jakieś niezbyt konkretne propozycje, z których z różnych powodów nic nie wyszło.

Cóż, w ogóle jestem osobą, która nie ma zbyt wielkiej siły przebicia. Wiem, że powinnam być bardziej przebojowa, że w tej branży po prostu trzeba nieustannie o sobie przypominać. Jednak dla mnie takie zachowania są po prostu niezręczne, nie lubię się narzucać. Fajnie byłoby, gdyby ktoś zaproponował mi dobrą rolę, bo przecież mam doświadczenie i spory dorobek aktorski. Wiem, że to myślenie idealistyczne, może trochę naiwne...
Serial ''Palce Lizać'', z Jadwigą Jankowską-CieślakFot. archiwum własne
Nie da się, o tak, zacząć chodzić na więcej castingów?

To nie tak łatwe, jak mogłoby się wydawać. Castingi stały się niedostępne, nie można – ot tak – pojawiać się na tylu, na ilu by się chciało. Wiadomości o nich przekazywane są w dosyć hermetycznym gronie. Wie pan, jak wygląda moja średnia? Jeden casting rocznie. Proszę więc wyobrazić sobie, jakie są szanse na to, że dostanę rolę.

Gdy chodzi się na wiele castingów – mam np. koleżankę, która miewała nawet trzy tygodniowo – to można przyjąć, że jeżeli jeden nie pójdzie idealnie, nie będzie tragedii, są przecież kolejne.

Jeśli natomiast ma się jeden rocznie, to jest ta jedyna okazja, jedyny moment, kiedy można pokazać swoje możliwości, a to nie zawsze się udaje. Wystarczy gorszy dzień albo to, że się za bardzo chce i koniec. Dodajmy, że wiele castingów organizuje się pro forma, bo i tak wiadomo z góry, kto zagra.
Sesja zdjęciowa Sary MüldnerFot. archiwum własne
Na co poświęca pani owe 364 dni pomiędzy kolejnymi przesłuchaniami?

Mam wiele pasji i naprawdę się nie nudzę. Uwielbiam oglądać seriale i filmy w oryginale po angielsku, francusku i hiszpańsku. Zajmuję się też pisaniem, czyli czymś, co kocham "od zawsze". Mam mnóstwo pomysłów, które notuję, ponieważ jednak, delikatnie mówiąc, nie jestem zbyt pracowita, nigdy niczego nie kończę.

Najpierw bardzo długo motywuję się do tego, żeby w ogóle zasiąść do pisania. Później moja niecierpliwość sprawia, że przeskakuję od jednej koncepcji do drugiej; zaczynam coś i nie kończę, bo mam już zupełnie nowy pomysł.

Gdy złapię odpowiedni "flow", przez moment działam jak w amoku. Jednak gdy tylko przerwę, mam problem, aby wrócić do tego, co rozpoczęłam. Zaczynam myśleć: "zrobię to jutro. A może pojutrze, albo za tydzień". Po prostu patologiczna prokrastynacja (śmiech).
Z ukochaną suczką ChanelFot. archiwum własne
Jest pani córką aktorki oraz rzeźbiarza. Pani dziadek był również znanym rzeźbiarzem, natomiast prababcia malarką. Czy osoba wychowana w rodzinie o tak wielkich tradycjach artystycznych marzyła kiedykolwiek o zajęciu się czymś innym, niż sztuka?

Tak, ale nigdy nie ''zamiast'', lecz "oprócz". Najważniejsze zawsze są aktorstwo i pisanie. Jednak fascynuję się mnóstwem rzeczy. Od czasu do czasu, jako freelancer, zajmuję się tłumaczeniami, również poezji. Przychodzi mi to z łatwością, choć nie jest szczególnie emocjonujące. Fajnie, gdyby pewnego dnia udało mi się połączyć tłumaczenia z pasją do filmu i zająć się opracowywaniem napisów do filmów i seriali.

Interesuje mnie też filozofia, którą zresztą studiowałam przez rok na Sorbonie. Lubię myśleć, analizować, rozważać sprawy pod różnymi aspektami. Może kiedyś jeszcze wrócę do tych studiów. Lubię czytać prace związane z psychologią. Umiem obserwować ludzi i zazwyczaj wyciągam właściwe wnioski. Zdarza się zresztą, że koleżanki proszą mnie o rady, bo wiedzą, że potrafię przeanalizować ich problemy w sposób obiektywny.

Jest też taka rzecz, którą chciałabym się kiedyś zająć – praca jako dyrektor castingu. Mam zdolność widzenia potencjału w aktorach. Zdarzało się, że oglądałam zagraniczny serial czy film i zwracałam uwagę na jakąś nieznaną osobę, która grała niewielką rólkę. Pomyślałam wtedy: "ta dziewczyna ma X-factor, ta dziewczyna będzie gwiazdą". Po latach okazywało się, że miałam rację. O takich osobach mówię – oczywiście żartem – że je odkryłam. Może to moja przyszłość?
Sara Müldner prywatnieFot. archiwum własne