Lubię oglądać filmy, których nie rozumiem. Próba rozszyfrowania tego, "co autor miał na myśli", pozwala na pełne skupienie, gimnastykę mózgownicy i zapomnienie o bożym świecie. O ile oczywiście sam film jest na tyle frapujący, że nie wyłączymy go po 15 minutach. Wszystkie te cechy ma psychologiczny horror "Może pora z tym skończyć", który różni się zupełnie od innych filmów Netflixa.
Dziennikarz popkulturowy. Tylko otworzę oczy i już do komputera (i kto by pomyślał, że te miliony godzin spędzonych w internecie, kiedyś się przydadzą?). Zawsze zależy mi na tym, by moje artykuły stały się ciekawą anegdotą w rozmowach ze znajomymi i rozsiadły się na długo w głowie czytelnika. Mój żywioł to popkultura i zjawiska internetowe. Prywatnie: romantyk-pozytywista – jak Wokulski z „Lalki”.
Napisz do mnie:
bartosz.godzinski@natemat.pl
Na wstępie powinno się sprezentować czytelnikowi zarys fabuły, ale akurat w tym przypadku będzie to szalenie trudno. Teoretycznie akcja "Może pora z tym skończyć" opowiada o wizycie młodej dziewczyny (Jessie Buckley znana m.in. z "Czarnobyla") w domu rodziców (Toni Collette – "Hereditary", David Thewlis – "Fargo") niedawno poznanego chłopaka (Jesse Plemons – "Breaking Bad"). Całość przybiera jednak zupełnie nieoczekiwany obrót. Zarówno pod względem treści, jak i formy.
Być jak Charlie Kaufman
Do zrozumienia sedna filmu należy przede wszystkim rzucić okiem na CV reżysera. Charlie Kaufman może i nie ma na koncie zbyt wielu tytułów, w których był najważniejszą osobą na planie (wcześniej wyreżyserował tylko dwa filmy), ale był scenarzystą wielu uznanych i znanych dzieł. Przede wszystkim "Być jak John Malkovich" i "Zakochany bez pamięci", które eksplorują zawiłe meandry ludzkiej psychiki.
Nie trzeba być omnibusem, by odkryć, że filmowa podróż pary głównych bohaterów jest wędrówką po ludzkim umyśle. Czyim? O tym napiszę za chwilę. Jedyne, co wiemy o naszym mózgu, to fakt, że nie wiemy o nim prawie nic. I pewnie nigdy nie rozpracujemy go na wskroś. Każdy z nas jednak doskonale wie, jakie figle potrafi nam płatać. Jak zapominamy twarze i nazwiska, mamy omamy, jak coś nam się wydaje, a wcale nie takie jest, jak czasem do głowy przychodzą nam totalnie chore myśli, a sny to już w ogóle rzecz niesłychana, do niektórych aż wstyd się przyznać.
Film wcale nie jest o tym, o czym napisałem na początku. Jest ekranizacją pewnego strumienia świadomości. Nie sposób się we wszystkim połapać, tak i nie sposób w pełni zrozumieć innego człowieka. Wiemy natomiast, że w naszych głowach dzieją się niestworzone rzeczy – szczególnie, kiedy zaglądamy do wspomnień lub wstajemy rano i próbujemy sobie przypomnieć, co nam się śniło. O tym jest ten film. Jego fabuła jest zbyt skomplikowana lub bardziej brak w niej jasnej historii, a przesłanie niestety banalne. Dla niektórych może to być największą wadą, dla innych zaletą, bo podsuwa spore pole do interpretacji.
Zakochany bez pamięci w zdjęciach Łukasza Żala
Ten film jest naprawdę dziwny i niezrozumiały. Jakby kręcił go sam David Lynch. Brak w nim chronologii, jakichkolwiek wyjaśnień. Jest za to cała masa symboli, monologów, ślepych zaułków i zabawy, a raczej tortury z widzem, surrealistycznych scen, powykrzywianych twarzy, a także zapętlony, wiecznie otrzepujący się pies. Musimy dać się porwać obrazowi i po prostu czuć się zagubionym. Traktować seans jako niesamowite doświadczenie wejścia w czyjąś głowę, a nie kolejny film Netflixa dla zabicia czasu.
Nie jest to takie trudne, kiedy kadry wychodzą spod rąk Łukasza Żala – autora zdjęć do m.in. "Idy" i "Zimnej wojny". Polak doskonale operuje światłem, cieniem i kolorem – budując atmosferę grozy, a finałowa sekwencja to istny majstersztyk. Dodatkowo całość oglądamy w telewizyjnym formacie 4:3, co zmusza widza na koncentrowaniu się tylko na tym, co chce nam pokazać operator, nie na bujaniu w obłokach.
"Może pora z tym skończyć" ma doskonałą obsadę, zdjęcia i odważny koncept, ale raczej nie stanie się współczesnym klasykiem. Podobał mi się, ale nie trafi na moją wirtualną półkę z ulubionymi filmami. Charlie Kaufman trochę przesadził z przerostem formy nad treścią. Jednak nawet wśród ambitnych i autorskich dzieł jak "Roma" i "Irlandczyk", tak art-house'owy, ponad dwugodzinny, ciężki psychologiczny horror jest anomalią w portfolio Netflixa.
O czym jest "Może pora z tym skończyć"? [SPOILERY]
Na koniec zostawiam karkołomną próbę wyjaśnienia, czy warto tracić tyle czasu na tak przekombinowany film. Warto, bo stajemy się nie tylko odbiorcami, ale i jego twórcami. To w naszych głowach jest składamy do kupy i tylko od nas zależy, o czym tak właściwie opowiadał. Kaufman nigdy nam tego nie zdradzi, który zresztą podobno lubi czytać fanowskie teorie w sieci. Oto kilka z nich.
Najłatwiej zrobić zwariowany film i na koniec pokazać scenę przebudzenia głównego bohatera. "Może pora z tym skończyć" może być zapisem snu. Świadczy o tym realizm magiczny obecny na każdym kroku filmu. Wszelkie cuda są akceptowalne przez postacie, tak jak w czasie snu nie podważamy logiki niektórych wydarzeń. Główna bohaterka próbuje cały czas wrócić do domu, ale ciągle coś jej w tym przeszkadza – szczególnie jej chłopak, który ciągle zmienia plany. No typowy scenariusz irytującego snu.
Możemy też odbierać film jako obraz mózgu człowieka z demencją lub Alzheimerem. Główna bohaterka raz nazywa się Lucy, Louisa, Lucia, a nawet Ames. Raz jest fizykiem kwantowym, raz malarką. Często też w niewyjaśniony sposób zmieniają jej ubrania, a rodzice głównego bohatera raz są starzy, raz młodzi. Nielinearna fabuła też oddaje utratę poczucia czasu i ogólne zagubienie we własnej głowie i wspomnieniach. Osoby z taką przypadłością nie rozpoznają bliskich i mają problemy z przypomnieniem sobie ważnych rzeczy. Tak możemy gdybać nad filmem na jego najbardziej zewnętrznej powłoce.
Jeśli wejdziemy głębiej, to wtedy zaczyna się zabawa i każdy będzie to sobie tłumaczył inaczej. Jak dla mnie, film pokazuje słynne "całe życie przeleciało mi przed oczami", przemijanie i utracone marzenia. Obserwujemy ostatnie obrazy w mózgu przewijającego się przez cały film woźnego. Chciał być wielkim naukowcem, stąd scena otrzymania Nagrody Nobla wprost z "Pięknego umysłu". Zakochał się kiedyś w dziewczynie, ale już zapomniał jej imienia lub nigdy nie poznał. Możliwe, że sam pogrzebał swoją karierę? Jest to pokazane w baletowej scenie, kiedy woźny zabija Jake'a.
Możliwe, że film oglądamy z dwóch perspektyw, co sugerują ciepłe i zimne barwy. Może woźny był porywaczem i zaglądamy też do umysłu kobiety. Uwięził ją w piwnicy z podrapanymi drzwiami, bo był takim dziwakiem, że nie mógł jej w inny sposób zdobyć? Stąd też sporo dialogów o trudnościach w byciu kobietą czy przywołanie piosenki "Baby, It's Cold Outside" o przymusowym seksie? Może chce już przestać myśleć o traumie? A może woźny ją sobie wymyślił, bo tak wielbił musicale? I zdecydował, że nie chce dalej żyć w samotności. To wyjaśniałoby również tytuł filmu.