Wygląda niepozornie, ale to jeden z najlepszych filmów 2020 roku. Właśnie wleciał na na Netflixa

Bartosz Godziński
Przez pandemię rok 2020 nie przyniósł nam zbyt wielu filmów. Jednak wśród tych, które doczekały się premiery, "Proces Siódemki z Chicago" plasuje się bardzo wysoko na liście tych najlepszych. To dramat sądowy i... jeśli już się krzywisz, to nie masz racji. Film w reżyserii Aarona Sorkina dostarcza bowiem tylu emocji, co nocna przechadzka po lesie. Bez latarki.
"Proces siódemki z Chicago" został oparty na prawdziwych wydarzeniach Fot. Netflix
"Proces Siódemki z Chicago" trafił do kin (w Polsce 2 października), ale nie na taką skalę jak początkowo zakładano. Jednak teraz twórcy będą mogli startować w oscarowym wyścigu, a moim zdaniem mają sporą szansę na zdobycie kilku nominacji. Studio Paramount Pictures sprzedało prawo do dystrybucji Netflixowi, dzięki czemu od 16 października możemy go oglądać online i samemu się o tym przekonać. Jeśli masz ochotę zobaczyć dziś wieczorem nowy, naprawdę dobry film, to lepszej opcji nie widzę.
Fot. Netflix
Aaron Sorkin zasłynął jako scenarzysta takich przebojów jak "The Social Network" (dostał za niego Oscara), "Steve Jobs", "Moneyball", "Ludzie honoru", czy seriali jak "Prezydencki poker" i "Newsroom". Tym razem to on zasiadł w fotelu reżysera (w 2007 miał to zrobić sam Steven Spielberg, ale wszystko się posypało przez Strajk Scenarzystów). Swój scenariusz oparł na prawdziwych i bardzo aktualnych wydarzeniach sprzed 50 lat.

Ósemka, która stała się Siódemką z Chicago

Tytułowy proces odbył się po pewnym "incydencie" z 1968 roku w Chicago. Pokojowe protesty przeciwko wojnie w Wietnamie zamieniły się w krwawe starcie z policją i Gwardią Narodową. O zmowę i wszczęcie zamieszek oskarżono ośmiu liderów organizacji o różnych poglądach, ale wspólnym celu. Ich proces okazał się jednym z najgłośniejszych w historii.


Jeśli słyszysz o tych wydarzeniach pierwszy raz, to nie jesteś jedyny. Również o nich wcześniej nie miałem pojęcia, ale dzięki temu film ogląda się z jeszcze większą uwagą i zaciekawieniem. Aż do samego końca, którego nie da się przewidzieć (odradzam czytanie czegokolwiek przed). Finał jest iście hollywoodzki i choć wzruszający, to po części fikcyjny. Nie zmienia to faktu, że główni bohaterowie, wyroki i ogólny, skandaliczny przebieg, to gorzka lekcja z historii amerykańskiego sądownictwa - i to tej mniej chwalebnej części.
Fot. Netflix
Pewnie czytając o ósemce oskarżonych pomyślałeś, że popełniłem literówkę. Otóż nie. Początkowo proces określano mianem "Ósemki z Chicago". Na ławie oskarżonych zasiadał Bobby Seale (w tej roli Yahya Abdul-Mateen II). Jeden z założycieli Czarnych Panter nie miał jednak nic wspólnego z protestami. Nawet go wtedy tam nie było. Proces jednak od początku był polityczny. Po wielu dniach został od niego odsunięty przez sędziego Juliusa Hoffmana. Wcześniej ten sam sędzia kazał go... zakneblować i przywiązać do krzesła. Po naciskach ze strony obrońców ("To już nie jest sala sądowa, ale sala tortur") poszedł po rozum do głowy. Nie często to mu się zdarzało.

Poruszenie wątku rasizmu i nierównego traktowania czarnoskórych wobec prawa to nie jedyny aktualny temat. "Proces Siódemki z Chicago" jest na czasie również pod względem działań aktywistów - szczególnie tych lewicowych. Nie ma miesiąca byśmy nie słyszeli o nowych protestach, akcjach ulicznych, bojkotach - w Polsce i na całym świecie. Mniej lub bardziej podobających się szerszemu społeczeństwu. Film odpowiada na pytanie, czy walka z systemem i władzą zawsze ma sens, czy każdy jej rodzaj jest usprawiedliwiony i czy warto tak zaciekle bronić swoich ideałów.
Fot. Netflix

Oscarowe kreacje i scenariusz, który nie pozwala się nudzić


Arcydziełem kina, ale i dramatu sądowego, jest film "Dwunastu gniewnych ludzi" z 1957 roku. Udowadnia, że można zamknąć kilku aktorów w ciasnym pokoju i zrobić z tego szalenie wciągającą produkcję. "Proces Siódemki z Chicago" nie toczy się tylko na sali sądowej, ale pokazane są też retrospekcje i urywki z protestów (również zapisy dokumentalne tych prawdziwych). Jednak to właśnie sceny "batalistyczne" pomiędzy obrońcami, oskarżonymi i sędzią najbardziej podnoszą ciśnienie.

Frank Langella w roli sędziego Hoffmana stworzył kreację, przy której arcyłotrowie z Jamesa Bonda to pluszowe misie. Przez cały seans mamy ochotę rozszarpać go na strzępy. Na ekranie widzimy plejadę gwiazd (Eddie Redmayne, Joseph Gordon-Levitt, Michael Keaton), ale i tak moim ulubieńcem pozostanie Sacha Baron Cohen. Ten aktor to geniusz i tutaj po raz kolejny to udowodnił. Na ekranie jest też totalnie podobny do swojego pierwowzoru - współtwórcy Yippies, Abbiego Hoffmana.
Fot. Netflix
Aaron Sorkin dobrze się czuje w tematach społeczno-politycznych, więc nie miałem wątpliwości, że odnajdzie się i w tej historii. Jego scenariusz i dialogi (i, z tego co czytałem, dużo kuriozalnych tekstów faktycznie padła na tej sali sądowej) zostały świetnie napisane, dzięki czemu wszystko na ekranie chodzi jak doskonale naoliwiona maszyna. Nie nudziłem się ani przez chwilę, a to przecież nie jest reguła w procesach sądowych.

Film ciągle wyzwala wachlarz emocji. Wzniosłe przemowy przerywane są komediowymi wstawkami, śmiech przeradza się w łzy - bezradności i wściekłości. Ciągle siedzimy jak na szpilkach. "Proces Siódemki z Chicago" jest nakręcony w starym, dobrym hollywoodzkim stylu, ale z bardzo nowoczesnym wydźwiękiem. Nie wszyscy to będą w stanie przełknąć, ale też nie każdemu ten film miał się podobać.