Pomagał zmanipulować wybory w USA. Dzisiaj opowiada o największym przekręcie w historii

Karolina Pałys
Christopher Wylie nie mógł wybrać innego słowa na tytuł swojej książki. Polski wydawca z oczywistych względów nie mógł go przetłumaczyć. Nic nie szkodzi. Nawet jeśli poetyckie interpretacje niecenzuralnych słów nie są waszą specjalnością, to już po kilku stronach lektury będziecie dokładnie wiedzieli, co oznacza “Mindf*ck”.
Christopher Wylie - sygnalista, były pracownik Cambridge Analytica Fot. Wikimedia / Chatham House
“Mindf*ck” to stan, w jakim znalazły się mózgi milionów Amerykanów i setek tysięcy Brytyjczyków wystawionych na działanie “marketingu politycznego” firmy Cambridge Analytica. “Mindf*ck” to jednocześnie stan, w jakim bardzo szybko może znaleźć się każdy z nas. Bo przecież macie konto na Facebooku, prawda?

Christopher Wylie już nie ma. Po tym, jak zdecydował się ogłosić, że firma, dla której pracował, pomogła Donaldowi Trumpowi zwyciężyć w wyborach, a dane, które służyły jej za narzędzia, pozyskiwała właśnie z Facebooka, gigant z Cupertino skasował jego konto.


I choć ruch ten miał znacznie bardziej dalekosiężne konsekwencje, niż mogłoby się wydawać, likwidacja cyfrowej tożsamości to jeden z mniejszych problemów Wyliego.

Kanadyjczyk poszedł na wojnę z ludźmi, którzy z jednej strony mieli praktycznie nieograniczone środki finansowe, a z drugiej narzędzia, aby wpływać na decyzje podejmowane przez miliony osób na całym świecie.

W rozmowie z naTemat sygnalista Christopher Wylie tłumaczy, dlaczego zdecydował się napisać książkę pod tytułem: “Mindf*ck. Cambridge Analytica, czyli jak popsuć demokrację”, oraz dlaczego jako jedyny pracownik CA zdecydował się opowiedzieć o kulisach funkcjonowania firmy, która, jak twierdzi, wywróciła porządek świata do góry nogami.

Jak wygląda życie człowieka, który już nigdy nie będzie mógł sprawdzić Facebooka?

Można powiedzieć, że w porównaniu do innych sygnalistów, jak Edward Snowden czy Chelsea Manning, miałem szczęście. Owszem, straciłem dostęp do Facebooka i innych platform, które przy logowaniu wymagają połączenia z nim, ale w porównaniu z innymi to niewielka cena.

Nie wspominam o tym jednak dlatego, że brakuje mi mediów społecznościowych, ale po to, żeby pokazać, że Facebook jednym kliknięciem może wykasować twoją tożsamość, wykasować 10 lat twojego istnienia w sieci.

Pytanie brzmi, czy jakakolwiek firma powinna mieć możliwość “kasowania” ludzi, którzy ją krytykują? Pozbawiać ludzi dostępu do zasobów? Mój amerykański wydawca próbował reklamować książkę na Facebooku. Nie udało się, posty były blokowane.

Czy myślisz, że książka otworzy ludziom oczy na to, jak wielką władzę ma Facebook? Wywoła wystarczający efekt?

Książka na pewno wywarła efekt. Ludzie już są bardziej świadomi tego, że ich dane są dzisiejszym świecie niezwykle cenne, zarówno z punktu widzenia demokracji, jak i społeczeństwa. Czy coś się zmieniło w namacalnym sensie? Cóż, zmian w prawie nie zauważyłem.
Tłumaczem polskiego wydania ksiązki jest Michał Strąkow.Fot. materiały prasowe
Dochodzenia w sprawie CA jeszcze do niedawna cały czas się toczyły. Information Commissioner's Office [odpowiednik polskiego Urzędu Ochrony Danych Osobowych - red.] wydało niedawno raport na temat wpływu CA na wynik referendum w sprawie Brexitu. Wynika z niego, że był niewielki. ICO stwierdza również, że nie mieliście wystarczających narzędzi, aby wpłynąć na decyzję 230 milionów amerykańskich wyborców. Jak odnosisz się do tych wniosków?

To bardzo selektywne spojrzenie na problem. Posłużę się analogią: załóżmy, że chcę uniknąć płacenia podatków. Zakładam w tym celu dwie firmy: jedną tu, drugą na Karaibach. W latach 60. z prawnego punktu widzenia nie byłby to problem. Dzisiaj dokładniej przyglądamy się temu, jak pieniądze krążą, kim są udziałowcy danych firm, kto jest w zarządzie, gdzie dana firma realnie prowadzi działalność i tak dalej.

Dlatego właśnie mam problem nie tyle z samym raportem, co z jego interpretacją. Nie da się ukryć, że AIQ, była spółką afiliowana przy SCL Group, k†óra z kolei była firmą-matką CA. Spółka ta, mająca siedzibę w Kanadzie, wykonała sporo pracy infrastrukturalnej na rzecz CA. Zapłata za tę pracę była jedną z najwyższych pozycji na liście wydatków kampanii “Vote Leave”.

Mimo że raport technicznie ma rację co do statusu CA, to jeśli spojrzymy na AIQ to dowiemy się, pracowali tam ci sami ludzie, którzy pracowali dla CA. Różnicą jest tu tylko i wyłącznie status prawny AIQ.

A co z danymi? Raport myli się co do ilości posiadanych przez was informacji? [CA miał rzekomo dysponować danymi 230 mln Amerykanów; charakterystyka każdej z osób zawierała ponad 500 pozycji, takich jak rodzaj osobowości, codzienne przyzwyczajenia, status materialny itp.].

Raport odnosi się jedynie do danych, które znajdowały się na skonfiskowanych serwerach, a to oczywiście nie wszystko. Channel 4 przeprowadził swoje dochodzenie w ramach którego udało im się odzyskać dane, o które wnioskował David Caroll. Okazało się, że to całkiem pokaźna ilość.

Federalna Komisja Handlu doszła do wniosku, że sztaby zgromadziły ogromną ilość danych pochodzących z Facebooka. I właśnie za to Facebook zapłacił 5 miliardów kary.

Raport jest więc interpretowany bardzo selektywnie, zwłaszcza przez brytyjskie prawicowe media, które robią wszystko, aby umniejszzyć znaczenia tej historii i przedstawić ją jako lewacką teorię spiskową.

Czy satysfakcjonują cię kary, które nałożono na podmioty zamieszane w sprawę? Wspomniane 5 miliardów dla Facebooka to dużo czy mało?

Kara nałożona na Facebooka to najwyższa w historii kara nałożona na przedsiębiorstwo z sektora nowych technologii. Problem w tym, że gdy została uregulowana, akcje Facebooka… wzrosły.

Patrząc na bilans przychodów i wydatków, 5 miliardów nie było kwotą, która mogłaby zmienić nastawienie inwestorów. Akcjonariusze dostali sygnał: Facebook może zapłacić najwyższą możliwą cenę, ale mu tak nic mu się nie stanie.

Kary to jedno. Inna sprawa to pociąganie platform społecznościowych do takiej samej odpowiedzialności, jaka ciąży na każdej innej firmie technologicznej. Budownictwo to też technologia. Budując dom, musisz przestrzegać dziesiątków zasad - brać pod uwagę, co się stanie, na przykład, gdy wybuchnie pożar.

Platformy nie muszą tego robić, nie muszą myśleć o bezpieczeństwie. Trzeba to zmienić, bo to sektor, jak każdy inny. Te firmy muszą stworzyć rozwiązania chroniące swoich użytkowników.

Ciągle jednak wydaje się nam jednak, że internet to taka pół-rzeczywistość. Danych nie widać, to w zasadzie co tu chronić?

Masz konto w banku, prawda? Czy pieniądze są dla ciebie czymś niematerialnym? Przecież dzisiaj nikt z nas nie ma worka złota, schowanego gdzieś tam w skarbcu, podpisanego naszym imieniem i nazwiskiem.

Pieniądze to dzisiaj tylko liczby. Mimo to, banki mają sztywne zasady, których muszą się trzymać, żeby tymi liczbami, czyli danymi, zarządzać. To dzięki tym obostrzeniom wiem, że moje pieniądze są bezpieczne, nie boję się, że ktoś mi ich nie odda.

Sieciom społecznościowym też powierzam swoje dane. Tu jednak pojawia się problem, bo to ja mam być za nie odpowiedzialnym. W innych przypadkach to tak nie działa: to bank musi stworzyć regulacje i ich przestrzegać. To inżynier musi upewnić się, że jak ludzie wejdą do budynku to podłoga się nie zarwie.

Narracja, jaką kreuje Dolina Krzemowa brzmi jednak tak: używasz tych produktów na własną odpowiedzialność - jak nie chcesz, to nie musisz.

A teraz przełóżmy to na inną branżę: to twoje zadanie, żeby przed wejściem do samolotu sprawdzić, czy jest bezpieczny. Przecież jak nie chcesz, to nie musisz latać. Czy zaakceptowaliśmy takie rozwiązanie? Nie, bo jako zwykły konsument nie masz żadnej mocy, żeby zweryfikować takie skomplikowane kwestie. Po to są władze, regulacje, przepisy.

Ludzie nie muszą posiadać wiedzy na temat tego, jak działają platformy społecznościowe. To ich właściciele powinni zadbać o to, aby dane były bezpieczne, aby ludzie byli bezpieczni, a ich prywatność chroniona.

Czy mógłbyś oszacować szkody, wyrządzone przez CA?

Wyjaśnijmy jedną rzecz: w wyborach na prezydenta USA wygrywasz, jeśli zdobędziesz więcej głosów. Nawet jeśli wyprzedzisz konkurenta o 1 procent to i tak dostajesz 100 procent prezydentury.

Rolą CA było znalezienie tego właśnie procenta-dwóch: osób, które zaangażują się w proces wyborczy, zaraz po tym, jak zostaną zmanipulowani, dołączą do radykalnych prawicowych grup.

W wyniku tych działań do władzy doszedł człowiek, który nadużywa władzy w ogromnym stopniu, przez którego tyle osób umiera dzisiaj na koronawirusa. W USA rządzi człowiek przez którego na meksykańskiej granicy dzieci trzymane są w klatkach… CA przyczyniła się do wyboru Trumpa na prezydenta.

W przypadku Brexitu: fundusze Vote Leave szły na działania AIQ. Jeśli dodamy do tego, jak niewielką przewagą ta strona wygrała referendum, to ten dodatkowy procent, który sprawił że UK opuściło Unię, miał gigantyczne znaczenie.

Dodajmy, że finansowanie AIQ było nielegalne. Mamy więc ruch, który zmienił konstytucję państwa i który cały czas działał na nielegalnych przesłankach, dopuścił się oszustwa wyborczego.

Spójrzmy na to w ten sposób: jeśli sportowiec zostanie przyłapany na doping, nie dostaje medalu. Nie ważne, ile czego sobie wstrzyknął - zostaje zdyskwalifikowany. Jeśli oszukujesz w referendum, wygrywasz Brexit.

W moim odczuciu, niestety, dzisiaj nie wystarczy już, że udowodnisz przestępstwo. Ludzie tylko wzruszą ramionami i powiedzą: “Cóż, mleko się wylało”. Nawet, jeśli konsekwencją jest Brexit.

Na ilu wyborców udało się wam wpłynąć? Rozumiem, że ta jednoprocentowa przewaga to tylko analogia. Na ludzi działają jednak liczby. Inaczej spojrzą na sprawę, gdy okaże się, że CA miała wpływ na 40 proc. głosów, a nie 1 proc.

Wpływ CA nie był bez znaczenia. W przypadku kampanii o Brexit, internet był bombardowany miliardami reklam. Miliardami. Tymi reklamami zarządzało właśnie wspomniane AIQ i to dlatego właśnie do nich popłynęła większość pieniędzy na kampanię.

Załóżmy jednak na potrzeby dyskusji, że CA miało rzeczywiście marginalny wpływ na wynik. Pytanie, czy w takiej sytuacji politycy mogą nie przestrzegać prawa? W przypadku Brexitu, ludzie którzy nie przestrzegali prawa, siedzą teraz na Downing Street. To niemoralne.

W którym momencie zaczęłam postrzegać sprawy w ten sposób? Przez pewien czas sam byłeś częścią tej skorumpowanej machiny.

Kiedy zacząłem pracę dla SCL, Cambridge Analytica jeszcze nie istniała. Naszymi klientami było brytyjskie ministerstwo obrony, departament stanu USA, NATO.

Badania nad którymi pracowałem polegały na zwalczaniu ekstremizmu. ISIS w tym czasie rosła w siłę. Wojsko uświadomiło sobie, że terroryści radykalizują ludzi w internecie, że werbują ich w sieci. Wobec tego, zrozumienie jak działają platformy społecznościowe stało się kwestią bezpieczeństwa narodowego.

Od tego zaczynałem i nie miałem z tymi działaniami żadnego problemu moralnego. Nasze działania celowały w ISIS, w Boko Haram, w grupy, które odrąbują ludziom głowy. Jeśli masz do czynienia z grupami przestępczymi, nie ma mowy o “naruszaniu prywatności” - pozyskiwanie danych czy manipulacja - to usprawiedliwione działania, zwłaszcza, że mamy tu wybór pomiędzy wysłaniem drona i zabiciem kilku członków organizacji, albo zastosowaniem technik, dzięki którym ich organizacja przestaje się rozrastać.

Kiedy twoja firma zaczęła “zmieniać profil”?

W pewnym momencie mój szef, Alexander Nix, zapoznał się ze Stevem Bannonem [założyciel portalu Breitbart.com, doradca polityczny, członek Rady Bezpieczeństwa Narodowego w administracji Donalda Trumpa - red.] , który z kolei był zainteresowany naszą technologią.

Problem w tym, że gdy pracujesz na kontrakcie wojskowym nie możesz tak po prostu sprzedać opracowanej przez siebie technologii temu, kto da więcej.

Oczywiście, jeśli bardzo chcesz, znajdziesz odpowiednią lukę w prawie. Nie możesz sprzedać technologii, ale możesz sprzedać firmę, tak aby jej nowy właściciel mógł korzystać z twojej technologii. I tak było w tym przypadku: moją dywizję kupił amerykański miliarder [Robert Mercer - red.].

Dlaczego Bannon miałby zainteresować się technologią wojskową?

Zauważył podobieństwa. Kogo rekrutuje ISIS? Niezamężnych mężczyzn, z pretensjami do świata, którzy swój gniew rozładowują w sieci. Jedyne czego potrzebują, to racjonalizacja swoich działań. Podobnie, jak członkowie alt-prawicy.

Obie te grupy mówią językiem roszczeń, są przekonane, że ktoś celowo pozbawia ich prawa do posiadania określonych dóbr. Ich członkowie są neurotyczni, podatni na lęki, akceptują teorie spiskowe i mniej racjonalne rozwiązania określonych problemów.

ISIS nie rekrutuje odwołując się do wyższych wartości. Nie mówi: “Dołącz do nas, jeśli kochasz Boga, chcesz wieść życie w prawdzie i zabijać niewiernych”. Islam przecież nie pozwala mordować.

Zamiast tego, ISIS odwołuje się więc do innych wartości. W swoim przekazie podkreśla prawdziwe męstwo, poczucie szacunku. Zachęca, abyś wyobraził sobie jak to jest patrzeć z góry na tych, którzy cię krzywdzą, jak to jest być prawdziwym mężczyzną.

Tę samą narrację przyjęła CA, targetując ten sam typ osobowości. CA wykorzystywała te same narzędzia do selekcjonowania podatnych osób, z tą różnicą, że tym razem praktyki te miały na celu przeciągnięcie ich na stronę alt-prawicy.

W pewnym momencie zorientowaliśmy się - ja i inne osoby pracujące dla CA - że Bannon sprowadza ludzi, którzy głosili teorie bliskie rasizmowi naukowemu i nie kryli swoich uprzedzeń. Wtedy wiedzieliśmy, że działań organizacji nie da się usprawiedliwić.

Problem w tym, że nie mogliśmy po prostu poskarżyć się do HR- u i powiedzieć: “Hej, rada nadzorcza łamie prawo”. Zdecydowałem się więc odejść. Kilka osób poszło w moje ślady.

Pojawienie się Banona nie wzbudziło w tobie wcześniej podejrzeń?

Pamiętaj, że poznałem go zanim stał się “tym” Stevem Bannonem. Nie miał jeszcze takiej reputacji.

Mercerowie, rodzina, która wykupiła CA, wyłożyła na działania biznesu 20 milionów dolarów. Nagle więc ta relatywnie mała firma powiększyła się o dziesiątki pracowników. To byli ludzie pracujący wcześniej na Ukrainie przy wyborach. W biurze zaczęło pojawiać się również sporo osób ze wschodu, które bardzo interesowały się tym, co robimy.

Zaczynaliśmy nabierać podejrzeń. W USA prowadziliśmy badania fokusowe. Obserwowałem więc, jak wyselekcjonowani przez nas, poddani na określone treści samotni mężczyźni najpierw byli bombardowaniu radykalnymi komunikatami, a potem wracali do nas, po trzech miesiącach, z zupełnie innymi, skrajnymi poglądami, niż na początku.

Wszystko zaczynało układać się w całość.

Jak zareagowały władze CA, kiedy zdecydowałeś się odejść?

Alexander Nix [dyrektor generalny CA] chciał nas zatrzymać za wszelką cenę. Mówił, że nie mamy pojęcia do czego ci ludzie są zdolni.

Po tym jak odszedłem, byłem śledzony: ktoś potrząsał moje śmieci, chodził za mną krok w krok. Prawnicy bombardowali mnie pozwami. Dla wielu, którzy zdecydowali się zostać, taka perspektywa była zbyt przerażająca. Zostali zastraszeni. Bali się gróźb.

Czy obawiałeś się o swoje życie?

Powiem tyle: w pewnym momencie wyjechałem z kraju nikomu o tym nie mówiąc.

Co pomogło ci przetrwać?

Nie wiem. Wydaje mi się, że gdy dzieje się coś tak ekstremalnego po prostu działasz. Nie zastanawiasz się nad sytuacją, nie analizujesz. Po prostu działasz.

Jak udało ci się zatrzymać machinę sądową? Jakim cudem prawnicy nie puścili cię z torbami?

Podpisałem “Deed of Confidentiality”. To coś na kształt NDA [umowy o poufności - red.], ale jeszcze bardziej radykalnej. Oczywiście, później skomplikowało to mój status jako sygnalisty bo teoretycznie nie mogłem nawet powiedzieć, że pracowałem w CA. Miałem jednak szczęście do prawników, pomagali mi pro bono, doradzali. Pracowałem z ludźmi, którzy pomagali Snowdenowi i Manning.

Kiedy zdecydowałeś, że chcesz nagłośnić to, co dzieje się w CA?

Po roku walk w sądzie pojechałem do USA. Rozmawiałem z Facebookiem. Problem w tym, że oni o wszystkim wiedzieli. Aplikacje, z których korzystała CA przeszły przez ich dział Compliance. Niektóre osoby, które wcześniej tworzyły aplikacje agregujące dane z Facebooka, zostały tam później zatrudnione.

Facebook nie miał więc powodów do narzekań: mieli reklamodawców, którzy płacą grube pieniądze, mieli badaczy, którzy pracowali nad usprawnieniem targetowania. Czego chcieć więcej

Skontaktowałem się więc ze znajomymi z Białego Domu. Odpowiedź jaką otrzymałem brzmiała mniej więcej tak: “Wszyscy wiedzą kim jest Donald Trump. To szemrany biznesmen, nic dziwnego, że współpracuje z najbardziej szemraną firmą na rynku. Ale przecież nie ma szans w starciu z Clinton”.

Otrzymałem jasny komunikat: siedź cicho, ruszanie tej sprawy przyniesie więcej złego niż dobrego.

Czy nie masz poczucia, że mogłeś zrobić więcej, być bardziej przekonującym?

Miałem mocne dowody. Ludzie Obamy wiedzieli sporo o tym, co dzieje się w obozie Trumpa, o jego kontaktach z Rosją, o jego ciemnych interesach. Wszyscy wierzyli jednak, że Hillary jest pewniakiem i te rzeczy nie będą miały znaczenia, gdy wygra. “To nic takiego” - mówili.

Niby wiedziałem, że to wszystko działo się naprawdę, ale, myślałem, może rzeczywiście lepiej nie ruszać? I wtedy Trump wygrał wybory, wydarzył się Brexit i sporo osób zaczęło się interesować kulisami kampanii.

Czy miałeś momenty zawahania? Chwile, kiedy myślałeś: “Po co się męczyć, to nie moja sprawa”?

Nikt inny, z osób które odeszły ze mną, nie zdobył się aby mówić głośno o sprawie. Dla mnie to było zbyt ważne. Jeśli ja bym tego nie zrobił, sprawa nigdy by się nie wydała.

Artykuł powstał we wspólpracy z wydawnictwem Insignis.