Ojciec o aborcji płodu z zespołem Edwardsa. "Gdyby syn umierał, nie byłoby tam obrońców życia"

Daria Różańska-Danisz
– Na własnej skórze przeżyliśmy, jak wygląda legalna aborcja w Polsce. Mamy pieniądze, różne znajomości. Ale nie wyobrażam sobie, co by było, gdybyśmy żyli w jakiejś wiosce na Podkarpaciu, mieli tylko rentę rolniczą. Ciągle myślę o ludziach, którzy nie są w stanie tego zrobić, o kobietach, które nawet nie dowiedzą się, że mają do tego prawo – mówi nam Dariusz Szczotkowski, prezes Stowarzyszenia Niskie Składki.
Dariusz Szczotkowski szczerze na Facebooku opisał, jak wyglądało wykonanie w Polsce legalnej aborcji. Fot. Screen z Facebooka
22 października Trybunał Konstytucyjny – pod przewodnictwem Julii Przyłębskiejzdecydował w sprawie dopuszczalności aborcji w przypadku ciężkiego i nieodwracającego upośledzenia płodu.

O to pod koniec roku wnioskowali do TK posłowie trzech klubów i kół poselskich – PiS, Konfederacji i PSL-Kukiz'15.

Czytaj także: Pod osłoną epidemii PiS przepycha barbarzyństwo. Oto co Kaczyński chce zrobić kobietom
Obowiązująca jeszcze ustawa daje prawo do przerwania ciąży w trzech sytuacjach: gdy ciąża jest ciężko uszkodzona, gdy powstała w wyniku gwałtu lub gdy zagraża zdrowiu i życiu kobiety.Fot. Łukasz Cynalewski / Agencja Gazeta


Wywołało to masowe protesty w całej Polsce. Wczoraj wieczorem w Warszawie kobiety ruszyły pod dom Jarosława Kaczyńskiego. Krzyczały: "Nie oddamy naszych praw"; "Zrozumcie prawica: to moja macica".




Opisał pan bardzo intymną historię o aborcji, której Kaja Godek i PiS chce zakazać. Dlaczego dzień przed wyrokiem Trybunału Konstytucyjnego, na czele którego stoi Julia Przyłębska, zdecydował się pan to zrobić?

Wczoraj rozmawialiśmy o tym z żoną. I stwierdziliśmy, że warto pokazać światu, co tak naprawdę się dzieje. Nawet, jeśli w Polsce ktoś ma prawo do aborcji, to nie jest ono respektowane. Uznaliśmy, że warto opowiedzieć o tym, co nas spotkało.

Myśmy chcieli tego dziecka. Nagle poinformowano nas, że ono może przeżyć w cierpieniu tylko siedem dni, że nie wyjdzie w ogóle ze szpitala. Od jednego z lekarzy usłyszeliśmy, że odkąd nastał arcybiskup Jędraszewski, to w Małopolsce nikt nie zrobi aborcji.

Publiczne opowiedzenie o aborcji wymagało od Was ogromnej odwagi. Żona się na to zgodziła?

Tak, to była nasza wspólna decyzja. Kiedy kładłem się spać, to zacząłem pisać tekst. Żona zrobiła to już w weekend. Spotkaliśmy się później i stwierdziliśmy, że chcemy o tym wreszcie powiedzieć. To nie jest wymysł i dyskusja medialna, która celebrytka zrobiła aborcję, tylko to ogromny problem, który dotyka nas wszystkich. To później z nami zostaje. Jest jeszcze poczucie wstydu i tabu.

Zajmuję się polityką i koledzy mówili: "żeby tylko nikt się nie dowiedział"; "dobrze, że poza województwo wyjechaliście". A przecież nie zrobiliśmy niczego złego. I musimy przestać się wstydzić.

Dowiedzieliście się, że płód ma zespół Edwardsa. Jak wyglądałoby życie z taką chorobą?

To nie byłoby życie, to byłaby wegetacja. Potrzebowałby maszyny do jedzenia, maszyny do oddychania, maszyny do wydalania się. Nie wyobrażam sobie tego dla swojego syna i dwuletniego brata, którego by miał.

W którym tygodniu zdecydowaliście się na aborcję?

Myśmy dowiedzieli się mniej więcej w szesnastym tygodniu o tym, że NT jest za wysokie, później wykonaliśmy amniopunkcję, która w stu procentach potwierdziła, że płód ma zespół Edwardsa.

Teraz słucham debaty w Trybunale Konstytucyjnym, gdzie mówi się o usuwaniu ciąż z zespołem Turnera, Downa, ale nikt nie mówi o dzieciach z zespołami Edwardsa czy Patau.

Podejrzewam, że gdyby okazało się, że nasze dziecko ma zespół Downa, to byśmy rozmawiali, co zrobić i zdecydowalibyśmy się na nieprzerywanie takiej ciąży. Z zespołem Downa da się żyć, obecna medycyna na to pozwala, rehabilitacja, nasze dochody również. Ale wnioskodawcy nie rozumieją, że nie mówimy tylko o zespole Downa.

Kaja Godek, która jest też matką dziecka z zespołem Downa, o wszystkich, którzy decydują się na aborcję, mówi "mordercy".

Kaja Godek nie jest obrońcą życia, a obrońcą porodu. Potem już nic ich nie interesuje.
Tu nie chodzi tylko o prawo do aborcji, ale o cywilizowane prawo do aborcji.

Pisał pan, że już po tym, jak podjęliście decyzję o aborcji, zaczęło się prawdziwe piekło. Lekarki włączały pana żonie dźwięk bijącego serca dziecka.

Tak, najprawdopodobniej z nerwów żona dostała silnych ataków bólu brzucha. Pojechaliśmy do szpitala, przyjęto nas na ginekologię, powiedzieliśmy, jaka jest sytuacja, że jesteśmy pewni, iż płód ma zespół Edwardsa i że będzie terminacja tej ciąży.

Ale jeszcze pani ginekolog na dyżurze puszczała żonie KTG, mówiła do niej: "tu dzieciątko ma to, wszystko jest dobrze". A myśmy już wiedzieli, że to dziecko cierpi. Żonę ukrywano na sali, żeby inni nie widzieli. Czuliśmy się z tym strasznie.

Pamiętam do dziś ruszające się na USG rączki. Widać było pewne deformacje tego ciała. Na własnej skórze przeżyliśmy, jak wygląda legalna aborcja w Polsce. Myśmy później o tym rozmawiali. Mamy pieniądze, różne znajomości. Ale nie wyobrażam sobie, co by było gdybyśmy żyli w jakiejś wiosce na Podkarpaciu, mieli tylko rentę rolniczą. Ciągle myślę o ludziach, którzy nie są w stanie tego zrobić, o kobietach, które nawet nie dowiedzą się, że mają do tego prawo.

Proszę powiedzieć, jak w Waszym przypadku wyglądało to krok po kroku?

Żona ma dobrego ginekologa, więc on zbadał NT. Mówił, jakie ma podejrzenia. NT wychodzi prawie 5, dlatego wysyła nas na badania z krwi. Już psychicznie jest słabo. Decydujemy się na amniopunkcję, która ma w stu procentach potwierdzić, że jest to zespół Edwardsa. Wypisują skierowanie do komisji bioetycznej, która orzeka na podstawie dokumentu.

Jesteśmy odsyłani od drzwi do drzwi. Trwa więc procedura potwierdzenia tego, co zostało już potwierdzone. Później pani zapomina nam wysłać decyzję. Jedziemy do szpitala, tam okazuje się, że wszystkie położne mają klauzulę sumienia. I nikt nie zrobi aborcji.

W końcu znajduje się dwóch mądrych lekarzy, którzy mówią, że postarają się na sobotę – jak nikogo nie będzie – znaleźć kogoś, kto to zrobi. Ale decyzyjna osoba – nawet nie lekarz – mówi, że się na to nie zgodzi. Nie, bo nie.

Co dalej?

Zacząłem dzwonić do znajomych. Przenieśliśmy się do szpitalu na Śląsku, gdzie zaczynają nas po ludzku traktować. Mówią nam tam wprost, że do nich trafiają dziewczyny z Podkarpacia. I oni wiedzą, co mają zrobić, rozumieją naszą decyzję.

Pytamy się, czy chcą przejąć szczątki na badania medyczne. Słyszymy, że nie ma takiej możliwości. I kolejna sprawa, czy chcemy wykonać pogrzeb. Nie chcemy, chcemy zapomnieć.

Ale później dowiadujemy się, że miasto i tak zrobiło pogrzeb, nadało dziecku imię Jakub i wskazało nam miejsce pochówku. Ten list odebrała moja żona, kiedy była na L4 po tym, co się wydarzyło. Pracowała w firmie, która importowała sprzęt dla dzieci.

Od razu do mnie zadzwoniła, wyszedłem z siebie, chciałem się z nimi skontaktować, ale sam jestem urzędnikiem i wiem jedno: człowiek, który to napisał, musiał tak postąpić, bo takie mamy w Polsce prawo.

Jaki jest odzew po pana wpisie?

Pisało do mnie wielu mężczyzn, którym ktoś wmówił, że oni nie są ojcami, że są mordercami, bo pomogli w aborcji. Napisał do mnie też ktoś, kto odszedł z Fundacji Prawo do Życia. Ta osoba zaznaczyła, że myślała, iż walczy z zabijaniem dzieci z Downem za pomocą obcęg. W Polsce się kłamie na temat aborcji.

Widzimy obrazki zdeformowanych płodów, oblepione furgonetki.

Obiecuję, że jak kiedyś spotkam taką furgonetkę, to osobiście ją zniszczę. Wiem, że to wbrew własności prywatnej, którą jako liberał popieram, ale to dezinformacja ludzi i działanie na ich szkodę.

Obrońcy życia nazwaliby pana mordercą. Co by im pan odpowiedział?

Nie interesuje mnie to. Mam żonę, dziecko, wspaniałych rodziców, przyjaciół, babcie, które z nami to wszystko przeszły. Mam gdzieś zdanie pani Godek, która na ludzkiej tragedii buduje swój kapitał polityczny i finansowy.

Bardzo jej współczuję, że samotnie wychowuje dziecko. Może więc zajęłaby się edukacją mężczyzn, żeby zostawali z kobietami, które rodzą chore dzieci?

Fundacje pro-life walczą o poród, ale później wycofują się rakiem. I to rodzina sama zostaje z ciężko chorym dzieckiem, często bez pomocy państwa.

No właśnie. Wiem, że nikt nie zostałby przy nas. A jeszcze taka świadomość, że zajmowałby całą aparaturę na intensywnej terapii, a gdyby przyjechało dziecko z wypadku, to lekarz nie mógłby go uratować. Aparaturę zajmowałby chory i zdeformowany człowiek, który i tak umrze.


TK właśnie skazał kobiety m.in. donoszenie ciężko uszkodzonej ciąży. Co byście zrobili, gdyby teraz przyszło Wam stanąć przed takim samym dylematem jak przeszło rok temu?


Wie pani, na Słowację mamy 70 kilometrów. Wiemy też, że są zakusy na daleko idącą zmianę. Gdybyśmy wyjechali na Słowację w ciąży, a wrócili bez, to i tak by nas zamknęli.

Dojdziecie kiedyś do siebie, zapomnicie?

Myślę, że to zostanie z nami na zawsze. W dyskusjach mówi się płód, myśmy spodziewali się dziecka, czekaliśmy na nie.

Okrutne, że o aborcji mówi się teraz jako o temacie zastępczym. To tragedia rodzin, setek ludzi rocznie. Nie wiem, dlaczego mamy pokutować za system i z tego powodu, że coś im nie idzie, naszym kosztem muszą sobie zrobić medialną nagonkę

Co powiedziałby dziś pan Kai Godek i wszystkim posłom, którzy w grudniu wnioskowali do TK ws. aborcji? Dopięli swego.

11 mężczyzn z Konfederacji plus większość mężczyzn z PiS. Powiedziałbym im, że nie zamierzam decydować o tym, czy oni chcą dokonać aborcji. Nie chcą, nie muszą tego robić. Ale powinni dać prawo tym, którzy myślą inaczej i znaleźli się w trudnej sytuacji.

Nie wiem w ogóle, czy bez emocji byłbym w stanie rozmawiać z panią Kają Godek. Boję się, że nasz dwuletni syn przez całą tę narrację będzie niedługo słuchać, że jego matka jest morderczynią. Już rozmawiałem z żoną, jeśli oni dziś uchwalą to prawo, to pojedziemy jutro do Warszawy

Protestować przed TK?

Tak, nie chcę, żeby ktoś musiał przechodzić przez takie piekło i to jeszcze w gorszych okolicznościach, kiedy zmienią prawo aborcyjne.

Jakie emocje wzbudziło w panu dzisiejsze orzeczenie Trybunału?

Wzbudziło to we mnie gniew, ale i gotowość do działania. Jesteśmy zdeterminowani, ponieważ nie chcemy stąd wyjeżdżać, ale coraz bardziej się nad tym zastanawiamy. I to w poszukiwaniu normalności, a nie z powodów ekonomicznych.

Coraz mniej chce się tu żyć i to nie tylko ze względu na orzeczenie TK, ale i stosunek do mniejszości czy przeróżnych grup zawodowych.