Pandemia zniszczyła moją miłość do świąt. Zamiast słuchać "Last Christmas", boję się o rodziców
Jestem maniaczką świąt, ale w tym roku nie czuję świątecznej magii. Bardzo chcę, ale nie mogę. Nie mogę, bo moje całe ciało zapełnił strach i nie ma już w nim miejsca na święta. Czego się boję? Cholernego koronawirusa, śmierci, samotności.
Jednak o jednej rzeczy muszę napisać. Rok 2020 zrobił coś, co wydawało mi się niemożliwe. Gdyby ktoś powiedział mi jeszcze rok temu, że kiedyś nie będę ekscytowała się Bożym Narodzeniem i nie poczuję świątecznej magii, chyba bym go wyśmiała albo wysłała na leczenie psychiatryczne. Tymczasem to się właśnie stało.
Pandemiczne święta
Tutaj potrzebny jest kontekst. Otóż jestem świąteczną maniaczką. Od dziecka. Każdy zna na pewno przynajmniej jedną taką osobę. Taką, która kupuje prezenty już w listopadzie, słucha na okrągło świątecznych hitów, piecze 20 blach pierniczków, dekoruje całe mieszkanie lampkami i ogląda bożonarodzeniowe filmy do porzygu. Właśnie taka jestem. Albo byłam.
Jeszcze chwilę temu wydawało mi się, że jest normalnie (chociaż to słowo powinno zostać wykreślone ze słownika w 2020 roku i w ogóle raz na zawsze). Z powodu ogólnej melancholii mój świąteczny szał zaczął się nawet jeszcze wcześniej. Wiecie, eskapizm i te sprawy. Prezenty i dekoracje zamówiłam przez internet na początku listopada, zrobiłam listę filmów do odhaczenia, choinka już od kilku dni stoi i świeci.
Niby wszystko jest ok. Lampki błyszczą w oknie, świąteczny sweter i t-shirt z Wham! w świątecznej stylizacji noszę na zmianę podczas pracy zdalnej, kupiłam kalendarz adwentowy z czekoladkami. Spotify gra świąteczną muzykę od rana do nocy, pachnie świeczka o zapachu cynamonu.
Niby normalnie, ale jest inaczej. Bo po prostu tej świątecznej magii – która jest we mnie od dzieciństwa – nie czuję. Bardzo chcę, ale nie mogę.
Świąteczny strach
Nie mogę, bo moje całe ciało zapełnił strach i nie ma już w nim miejsca na święta. Czego się boję? Cholernego koronawirusa. Drżę o moich rodziców. Każdego dnia, w każdej godzinie. O rodzeństwo, babcię, przyjaciół. Wszystkich.
Boję się, że tuż przed świętami ktoś z moich bliskich zachoruje, a zamiast wdychania zapachu wigilijnych przysmaków w udekorowanej jadalni w moim domu rodzinnym będzie respirator w szpitalnej, przepełnionej sali. Boję się najgorszego, boję się śmierci, straty i żałoby. Boję się samotności w święta, co może wydawać się śmieszne w porównaniu z poprzednim, ale jest realne i przytłaczające.
W odczuwaniu magicznej magii nie pomaga świadomość, że setki ludzi spędzą święta właśnie w ten sposób, który mnie przeraża. W szpitalach, kostnicach, przy telefonie w oczekiwaniu na wiadomość od lekarza, w samochodzie na szpitalnym parkingu, w samotności. To Boże Narodzenie dla wielu nie będzie radosne, ale bolesne, przykre i śmiertelne.
Dlatego nie czuję tej magii, chociaż za wszelką cenę próbują ją wskrzesić. Jestem w tym aż śmieszna, przyznaję. Na silę oglądam świąteczne filmy na Netflix, jem pierniki i słucham Mariah Carey. Na siłę się uśmiecham, na siłę się cieszę. Ale to fałsz i pustka.
Chyba się poddam i dam sobie przyzwolenie na smutne święta. Bo przecież smutne wcale nie oznacza, że gorsze – smutek i strach nie są złe, tylko ludzkie. Chyba czas skończyć ze świątecznym terrorem radości.
Wyłączę Mariah Carey, włączę Joni Mitchell, dam sobie spokój z hurra-radosnymi filmami. Jak będę chciała płakać, to popłaczę, jak będę miała dosyć lampek, to je zgaszę. Może paradoksalnie to będzie zalążek świątecznej magii – prawdziwe emocje, nie sztuczność.
Mam tylko cichą nadzieję, że i ja, i my wszyscy poczujemy chociaż trochę radości i spokoju w te święta oraz że spędzimy je z bliskimi, którzy przez tę pandemię są nam jeszcze bliżsi. Że lęk odpuści, a wirus da sobie spokój chociaż na trzy świąteczne dni. Bo przecież nie szkodzi pomarzyć.