"Dzięki temu, że zwodzę sam siebie, skuteczniej wyprowadzam na manowce”. Igor Brejdygant o "Rysie"
Scenarzysta, fotograf, reżyser i aktor, który został poczytnym pisarzem. Dziś, gdy bazujący na jego powieści serial "Rysa" święci triumfy w serwisie ipla.tv, a już 13 kwietnia będzie miał premierę telewizyjną na AXN, Igor Brejdygant opowie mi, jak rodzi się suspens, a także o tym, czy tworząc książkę, miał przed oczami twarz Julii Kijowskiej. Będzie też o problemach, z którymi zmaga się policja i o kondycji naszego kraju.
Jak walczyć z demonami, których twarze się zapomniało; zwłaszcza, że owych zmagań nie ułatwia konieczność mierzenia się z patriarchalnymi realiami świata służb mundurowych? Odpowiedź znajdzie każdy, kto sięgnie po tę rzadko spotykaną (zwłaszcza na rodzimym podwórku) hybrydę kryminału i thrillera psychologicznego.
Uprzedzam lojalnie: Igor Brejdygant jest mistrzem w dziedzinie mylenia tropów, tak więc warto przygotować się na pełną meandrów, naprawdę ostrych zakrętów i wertepów podróż. Nagrodą będzie dotarcie do punktu, w którym okazuje się – ku wielkiemu zaskoczeniu – że zabił...
... spokojnie, oczywiście nie zdradzę zakończenia (mogę jedynie zagwarantować: nie, nie był to lokaj), aby nie zepsuć intelektualnej uczty miłośnikom literatury naprawdę mrocznej i naprawdę wciągającej. Mamy tutaj bowiem do czynienia z jedną z tych książek, o których czytelnik nie zapomina naprawdę długo. I którą warto przeczytać nawet wówczas, gdy planujemy obejrzenie serialu.
No dobrze, książka: przeczytana, krótka recenzja: napisana. To chyba idealny moment na wykonanie telefonu do człowieka stojącego za "Rysą". Panie Igorze, porozmawiamy?
Fot. mat. prasowe
Cóż, to oczywiście mądre słowa, chociaż przypomnijmy przy okazji, że Leszek Miller, bo to jego ma pan na myśli, ma na koncie również inny, być może jeszcze trafniejszy bon mot z kategorii tych kultowych, czyli: "pan jest zerem, panie Ziobro" (śmiech).
No, ale przechodząc do owego kończenia – pewna brytyjska autorka stosuje metodę następującą, nie wiem, czy nie najlepszą z możliwych: otóż zabierając się do pisania książki, nie wie, jaki będzie finał. No, a jeżeli sam autor przemierza fabułę po omacku, to zaskoczy każdego, nawet najinteligentniejszego, czytelnika.
Ja aż tak odważny nie jestem. Owszem, czasami zakończenie jest nieco inne, niż założyłem na początku, staje się pastiszem planu pierwotnego, jednak zasadniczo trzymam się planu, bo wolę znać z góry odpowiedź na pytanie kluczowe, czyli "kto zabił"? Natomiast cała reszta, czyli środek historii, tworzy się stopniowo.
Jest pełna meandrów, nierzadko zaskakujących tak bardzo, że... wykolejam się na nich. Być może są w branży literackiej umysły tak wybitne, że potrafią zaplanować precyzyjnie każdy element książki, ale ja do takich Kasparowów nie należę. Ale dzięki temu, że zwodzę sam siebie, skuteczniej wyprowadzam na manowce – a przynajmniej mam taką nadzieję – również czytelnika.
Jest pan człowiekiem, który "od zawsze" kochał sztuki wizualne i myślał obrazem. To cecha, która ma wyłącznie plusy, czy może również utrudniać pisanie książek?
Myślenie obrazem, o którym pan wspomniał, towarzyszyło mi już w czasach chłopięcych, gdy czytając książki, automatycznie przerabiałem je w głowie na ruchome obrazy. Po latach okazało się, że mogę wykorzystać to podczas tworzenia tekstów. I to nie tylko scenariuszy – w końcu chodzi tu o przekładanie języka pisanego na język filmu – ale i książek, dzięki czemu moje powieści mają pewien charakterystyczny rys; mogę oferować czytelnikowi coś innego, niż koledzy i koleżanki po fachu.
Czy są jakiekolwiek minusy? Już nie, choć do pewnego momentu owo uporczywe myślenie obrazem było może nieco uciążliwe. Wie pan, opowiadając historie, trzymałem się kurczowo reguł obowiązujących w przypadku ciągu montażowego. Jednak w pewnym momencie zorientowałem się, że nie muszę tego robić, przecież powieść rządzi się swoimi prawami.
Do dziś często słyszę pytanie o to, czy swoje książki traktuję jako gotowe materiały na scenariusze, które od razu mogę sprzedać ludziom tworzącym filmy i seriale. Nie, nie myślę w ten sposób. Moje opowieści są "filmowe"? Cóż, nie robię tego z premedytacją; po prostu – piszę tak, jak umiem i jak lubię opowiadać o świecie.
Siedząc przy klawiaturze, oczyma wyobraźni widzę poszczególne sceny. Z jednym wyjątkiem: nie ma tam konkretnych twarzy. Widocznie jestem jak technologia 3D, która zasadniczo hula już naprawdę świetnie, ale z ludzkimi twarzami wciąż ma spore problemy.
Szok i niedowierzanie! Przecież pisarze, których powieści przeniesiono na ekran, w wywiadach prasowych bardzo często odnoszą się do osób odtwarzających główne postaci. Mówią: "jest wręcz idealnie, bo pisząc tę książkę, przed oczami miałem właśnie twarz aktorki X/ aktora Y".
Nie należę do tych pisarzy. Po części chodzi o fakt, że znam branżę filmową od podszewki i mam pełną świadomość tego, iż osoba, która stworzyła czy to książkę, na której oparto film albo serial, czy też scenariusz, ma naprawdę znikomy wpływ na obsadę aktorską. To rzeczy, o których decydują producent i reżyser. Ba, w przypadku rzeczy komercyjnych, wysokobudżetowych nawet ten drugi nie ma zbyt wiele do powiedzenia.
Więc w trakcie tworzenia powieści wolę nie myśleć o konkretnych osobach, które miałyby zagrać dane postaci, dzięki czemu unikam rozczarowań. Proszę sobie wyobrazić, co byłoby, gdybym zafiksował się na tym, że w "Szadzi" koniecznie musi zagrać Julia Kijowska, a w "Rysie" Ola Popławska – dla niewtajemniczonego widza dodam, że stało się odwrotnie – przecież później, widząc je na ekranie, odczuwałbym nieprzyjemny dysonans. Siłą rzeczy pojawiłoby się jakieś tam niezadowolenie, być może frustracja.
Zdecydowanie wolę miłe zaskoczenia; wie pan, te momenty, w których oglądam daną produkcję i podziwiam, jak wiele dana osobowość artystyczna – bo przecież nie tylko o twarze tu chodzi – dołożyła do postaci, którą wymyśliłem sobie i wykreowałem przy pomocy liter.
To wartość dodana, która zawsze mnie cieszy, bo do tej pory nie było żadnej "skuchy", przynajmniej w przypadku ról pierwszoplanowych. Jakieś tam drobne irytacje dotyczyły wyłącznie obsady drugo- albo trzecioplanowej, gdzie czasami pojawiały się osoby – zaangażowane na szybko, bez odpowiedniego pomyślunku – które nie za bardzo mi leżały.
Porozmawiajmy o osobie, której i twarzy, i osobowości użyczyła Julia Kijowska, czyli o komisarz Monice Brzozowskiej. Nie dość, że cierpi na amnezję, to jeszcze była narkomanką zamkniętą w szpitalu psychiatrycznym... Jak często osoby, które przeczytały pańską książkę, bądź też obejrzały serialową "Rysę", dziwią się, że do czynnej służby mogła wrócić taka właśnie postać? Czyżby problemy kadrowe policji były aż tak wielkie?
No właśnie, często słyszę, że przesadziłem, że to zgrzyt, który nie mógłby wydarzyć się naprawdę. Jednak osoby, które wypowiadają się w ten sposób, nie biorą poprawki na pewne kwestie. Po pierwsze: komisarz Brzozowska została zatrudniona z polecenia. A umówmy się – to praktyka bardzo powszechna; nawet w krajach, w których policja jest dyspozycyjna znacznie mniej od naszej.
Nie można zapominać, że mówimy tutaj o instytucji naprawdę mocno zhierarchizowanej, gdzie rekomendacja wysoko postawionego funkcjonariusza, a w tym wypadku całej grupy takich funkcjonariuszy, jest święta i może dokonywać prawdziwych cudów. Jeżeli weźmiemy pod uwagę ów fakt, okaże się, że ta zawdzięczana dobrym "plecom" mundurowa kariera Moniki naprawdę nie była rzeczą awykonalną.
Rzecz druga: nie odkrywam Ameryki, mówiąc, że praca w policji – oczywiście nie tylko polskiej – jest bardzo stresująca, w konsekwencji naprawdę wielu funkcjonariuszy zmaga się czy to z problemami psychicznymi, czy też uzależnieniami od środków odurzających; no albo i z jednym, i z drugim.
Oczywiście w Polsce chodzi głównie o problemy z alkoholem, czyli najpopularniejszym w naszym kraju narkotykiem, jednak w tym środowisku nadużywa się naprawdę różnych substancji. Tak więc zakładanie, że wszyscy funkcjonariusze mają czyste kartoteki, nie korzystali z pomocy psychiatrów, a do tego żyją tak higienicznie, że unikają nawet kawy, jest bardzo naiwne. Niestety, rzeczywistość wygląda zupełnie inaczej.
Dobrzy policjanci z "Rysy" zmagają się z nie tylko z własnymi słabościami, przecież żyją w świecie pełnym morderców i pedofili, zepsutych do szpiku kości ludzi ze świecznika; polityków i duchownych... Dziś rozmawiam z kimś, kto pisze również zaangażowane społeczno-politycznie felietony – proszę powiedzieć, jak często obserwując to, co dzieje się wokół nas, w głowie pojawia się myśl: "czasami prawda jest dziwniejsza od fikcji"?
Rzeczywiście, w tym kraju dzieją się rzeczy, które filozofom się nie śniły. Tak szczęśliwie bądź nieszczęśliwie się składa, że mam osobowość osiołka Kłapouchego z "Kubusia Puchatka": zawsze przewiduję najczarniejsze z możliwych scenariuszy, tak więc żadne sytuacje, z którymi mamy do czynienia obecnie – nawet te najbardziej szokujące i przerażające – nie są dla mnie jakimś wielkim zaskoczeniem. Przecież każdy, kto przyglądał się rodzimej polityce w latach 2006 i 2007, mógł z łatwością domyślić się, do czego zmierza i czego może dokonać nasza alt-prawica.
Nie jestem ani socjologiem, ani psychologiem społecznym, tak więc nie wiem, dlaczego nasze społeczeństwo przeoczyło tamten komunikat i w efekcie podczas kolejnych wyborów zagłosowało w taki właśnie sposób. Dla mnie wszystko było naprawdę przejrzyste, a ów niepokój zawarłem w kontynuacji "Rysy", czyli w "Układzie". Tworząc tę powieść, przewidywałem odległą o dwa lata przyszłość, która to wizja – niestety – ziściła się. Mamy słabnące państwo przeżarte układami i, jak się obawiam, zależnością od mało przychylnego sąsiada zza wschodniej granicy.
Tak, rozmawia pan z kimś, dla kogo kondycja Polski jest czymś niezmiernie istotnym. Dlatego staram się mówić o pewnych rzeczach, używając różnych środków przekazu – bo niezależnie od tego, czy chodzi o felietony publikowane w portalu Koduj24.pl, czy powieści albo scenariusze, motywacje i cele zawsze są takie same. Chodzi o, być może nieco rozpaczliwe, komentowanie rzeczywistości, tudzież uświadamianie czytelnikom, z czym właśnie mierzy się nasz kraj i ku czemu może zmierzać.
Jeżeli zdołam otworzyć oczy komukolwiek, jeżeli dzięki mojej twórczości – nawet jeżeli jest to fikcja literacka – ktokolwiek uświadomi sobie, że Polska znalazła się w ślepej uliczce, będę naprawdę szczęśliwy, bo jeszcze wciąż można zawrócić. Nie chcę tutaj używać górnolotnego słowa "misja", ale na pewno tym, co również napędza mnie do pracy, jest poczucie pewnej odpowiedzialności za losy kraju i świata. To chyba coś, co powinno towarzyszyć każdemu pisarzowi. No, a świat generalnie powinien czytać książki. Nie że jakoś specjalnie moje. Wszystkie, bo dzięki nim ludzie stają się lepsi, mądrzejsi.
Materiał powstał we współpracy z W.A.B.