To ostatni film Chadwicka Bosemana. "Ma Rainey: Matka bluesa" jest popisem aktorskiego geniuszu

Ola Gersz
Dawno nie widziałam takiego aktorskiego kunsztu, jaki zaprezentowali Viola Davis i Chadwick Boseman w dramacie "Ma Rainey: Matka bluesa. Po seansie filmu Netflixa nominowanego do pięciu Oscarów serce ściska jeszcze większy żal, że gwiazdor "Czarnej Pantery" odszedł tak wcześnie – mógł zaoferować światu kina jeszcze tak wiele.
"Ma Rainey: Matka Bluesa" to ostatni film Chadwicka Bosemana Fot. Netflix
Chadwick Boseman, uwielbiany przez fanów Marvela jako Czarna Pantera, zmarł 28 sierpnia ubiegłego roku w wieku 43 lat. Aktor przegrał trwającą cztery lata walkę z rakiem jelita grubego i pozostawił po sobie miliony opłakujących go fanów na całym świecie. "Wakanda, forever!" – powtarzaliśmy, wykonując gest znany z "Czarnej Pantery".


Jednak Boseman był znacznie lepszym aktorem, niż zaprezentował to w MCU. Owszem, jako T'Challa był bardzo dobry, ale Boseman potrafił być znakomity, co pokazał chociażby w dwóch biografiach: "42 – Prawdziwa historia amerykańskiej legendy", w której wcielił się w gwiazdę baseballu Jackiego Robinsona oraz "Get on Up", w której zagrał słynnego muzyka Jamesa Browna.
Nie każdy spodziewał się jednak po Bosemanie aż takiej erupcji aktorskiego talentu, jaką widzimy w filmie Netflixa "Ma Rainey: Matka bluesa". Owszem, wiedzieliśmy, że to aktor zdolny, który zgasł, zanim mógł zaprezentować cały swój potencjał i który miał przed swoją długą, wspaniałą karierę.

Oglądając muzyczny dramat w reżyserii George'a C. Wolfe'a ma się jednak wrażenie, jakby Boseman – świadomy bliskiego końca – poszedł na całość, bo nie miał już nic do stracenia. Efekt? Ostatnia rola Chadwicka Bosemana to zarazem jego rola najwybitniejsza. Dodajmy do tego wyśmienity aktorski popis damy amerykańskiego kina, laureatki Oscara Violi Davis, a wyjdzie nam film, który aktorsko jest majstersztykiem.

Blues w Chicago

"Ma Rainey: Matka bluesa" skupia się na tytułowej Ma Rainey, jednej z pierwszych gwiazd bluesa w Stanach Zjednoczonych. Jest 2 lipca 1927. Królowa tego muzycznego gatunku, dominująca i budząca postrach swojego otoczenia diwa, przybywa wraz ze swoim zespołem, siostrzeńcem i protegowaną do studia nagraniowego w Chicago, gdzie ma nagrać swój album.

Od początku nic nie idzie zgodnie z planem. Ma Rainey (Viola Davis) nie dość, że się spóźnia i ma stłuczkę samochodową, to – według białych producentów – stroi fochy, a według siebie i swoich czarnoskórych muzyków – nie daje sobie wejść na głowę, co w dobie rasowej dyskryminacji jest smutną rzeczywistością.

Rasowe napięcia wyraźnie wybrzmiewają podczas tej muzycznej sesji w skwarny, lipcowy dzień. Na powierzchnię wypływają również konflikty między muzykami. Tworzą się dwa wyraźne obozy. W jednym z nich jest Ma Rainey, za którą murem stoją członkowie jej zespołu: rozsądny i głęboko wierzący Cutler (Colman Domingo), pełen życiowej mądrości Toledo (Glynn Turman) i stoicki Slow Drag (Michael Potts).
Fot. Netflix
Drugi tworzy Levee (Chadwick Boseman), młody, ambitny i zdolny trębacz. Młodość, arogancja, naiwność i nowoczesność Leveego kontrastują z doświadczeniem, tradycjonalizmem i zdrowym rozsądkiem jego starszych towarzyszy oraz Ma Rainey, kobiety w średnim wieku, która przeżyła już w swoim życiu wiele i która – jaka sama mówi – dała radę przetrwać tylko dzięki miłości do bluesa.

W ten upalny dzień te różnice buzują, niczym wulkaniczna lawa. Spory dotyczące wyboru muzycznej aranżacji, obecność sensualnej i uwodzącej Dussie Mae (Taylour Paige), jąkanie nastoletniego Sylvestra (Dusan Brown), nieporozumienia z producentami (Jeremy Shamos i Jonny Coyne), buta Leveego, silna ręka Ma Rainey – wszystko to prowadzi do burzliwego finału. Coś wisi w powietrzu.

Teatr czy film?

"Ma Rainey: Matka bluesa" jest oparta na sztuce teatralnej Augusta Wilsona pod tym samym tytułem. I to widać, co dla ludzi, którzy teatru wcale nie kochają, może być przeszkodą w polubieniu filmu George'a C. Wolfe'a. Dlaczego?

Teatr rządzi się własnymi prawami, a filmowi trudno jest je przeskoczyć. Mimo początkowej sekwencji w lesie rodem z kryminalnego thrillera, szybko akcja przenosi się do zamkniętej przestrzeni i tam już pozostaje. Scena, studio nagraniowe, sala prób, fragment ulicy – akcja "Ma Rainey: Matki bluesa" ma określony czas i miejsce, poza które nie wychodzi. Ale to nie jedyny teatralny aspekt tej filmowej adaptacji, która przypomina stylistycznie "Płoty", za które Davis dostała w 2016 roku Oscara.

Głównymi bohaterami filmu Netflixa, którego producentem jest Denzel Washington, nie są wcale Ma Rainey i Levee, dwie silne osobowości, które ścierają się w dusznym studio nagraniowym w Chicago. Są nimi muzyka i opowieść. O roli bluesa w historii o jego gwieździe nie trzeba chyba wiele mówić – film wibruje muzyką, jest hołdem i dla tego muzycznego gatunku, i dla całej czarnej kultury.
Fot. Netflix
Ale to opowieści, słowa spajają "Ma Rainey: Matkę Bluesa" tak samo jak muzyczne dźwięki. Bohaterowie, jeśli nie grają i śpiewają, to rozmawiają, opowiadają, mówią. Słowa wychodzą z ust aktorów, niczym melodia z ich instrumentów. To w dialogach i monologach słyszymy urywki z historii ich żyć, ich doświadczeń i traum. To dzięki nim Ma Rainey zyskuje bardziej ludzką i wrażliwą twarz, a Levee – bardziej demoniczną, mroczną i skrzywdzoną.

Aktorski geniusz Bosemana i Davis

Film Wolfe'a mimo swojej statyczności jest dynamiczny, przesiąknięty dźwiękiem, kolorem i zapachem (pot aż czuć w powietrzu). Jest barwnym obrazem muzycznego świata lat 20. – świata nierównego, niesprawiedliwego i okrutnego, ale jednocześnie pełnego życia i energii.

"Ma Rainey: Matka bluesa" nie byłaby aż tak udanym filmem, gdyby nie wspomniane już role Violi Davis i Chadwicka Bosemana. Davis jest już aktorską instytucją. Trzykrotnie nominowana do Oscara (w tym za pierwszoplanową rolę Ma Rainey), zdobywczyni statuetki za "Płoty" przyzwyczaiła widzów do niebotycznie wysokiego poziomu aktorskiego talentu.
Fot. Netflix
Tutaj Davis przechodzi jednak sama siebie. Aktorka gra całą sobą – ciałem, gestem, twarzą. Jest ociężała, niezgrabna, spocona, momentami karykaturalna. Aktorka jest ucharakteryzowana nie do poznania i na naszych oczach staje się Królową Bluesa.

Kiedy śpiewa (nie słyszymy głosu Davis, ale wokalistki Maxayn Lewis), staje się żywym bluesem. Ocieka seksem, jest sensualna, zmysłowa. Jednocześnie w relacjach z otoczeniem jest władcza, nieprzyjemna, apodyktyczna. Davis oddaje te wszystkie cechy Ma Rainey, tworząc z niej postać silnej, fascynującej kobiety, którą nie da się wbić w żadne ramy.

Z kolei Levee Bosemana to przeciwieństwo Ma Rainey. Aktor gra swojego młodego trębacza w sposób niezwykle dynamiczny. Levee nie może ustać w jednym miejscu: siada, kładzie się, chodzi w kółko, kopie drzwi, gestykuluje.
Czytaj także: Film warty każdego Oscara. "Nomadland" to kameralne arcydzieło o współczesnych nomadach [RECENZJA]
Jest zarówno antypatyczny, jak i przyciągający. Raz to "głupi" gówniarz", który grzeszy naiwnością i brakiem rozsądku, a za chwilę mroczny, demoniczny człowiek z przeszłością, nad którym biorą górę silne emocje.

Tegoroczne Oscary to zaciekła walka aktorek, a Viola Davis musi ją wygrać z równie znakomitymi Carey Mulligan, Andrą Day, Frances McDormand i Vanessą Kirby. Jednak Bosseman – mimo świetnych ról Anthony'ego Hopkinsa, Gary'ego Oldmana, Riza Ahmeda i Stevena Yeuna – zdaje się mieć złotą statuetkę w kieszeni. I będzie to piękne uhonorowanego jego zbyt krótkiej kariery – ale jakże zasłużone.