Cała Polska zastanawia się, dlaczego mamy tyle zgonów. Lekarz tłumaczy błędy, które popełniono

Katarzyna Zuchowicz
W 2020 roku było w Polsce o 67 tys. więcej zgonów niż w 2019. W trzeciej fali, która właśnie szaleje, statystyki też są coraz bardziej niepokojące. Dlaczego tak się dzieje? Dlaczego Polska znalazła się w czołówce zgonów? Polacy szukają odpowiedzi na wiele pytań. – Z jednej strony jest niewydolny system, z drugiej Polacy często nie zgłaszają się do lekarza – tłumaczy nam wirusolog.
W 2020 roku było o 67 tys. więcej zgonów niż w 2019. W trzeciej fali statystyki też są niepokojące. Fot. Jakub Orzechowski / Agencja Gazeta


Najbardziej znana na świecie statystyczna baza na temat danych dotyczących koronawirusa nie jest ostatnio dla Polski łaskawa. Polacy robią z niej zrzuty ekranu i zastanawiają się, dlaczego tak się dzieje.


Według statystyk Worldometres.Info, 24 marca Polska znalazła się na piątym miejscu na świecie, jeśli chodzi o dobową liczbę zgonów. 25 marca, na godzinę 12.00, z liczbą 520 zgonów była na drugim miejscu po Meksyku (579). Ale trzeba podkreślić – dane nie spłynęły jeszcze ze wszystkich krajów. Za nami znalazła się już jednak m.in. Rosja (393), Ukraina (362), czy Węgry (272). To "tylko" dobowe statystyki dotyczące zgonów związanych z COVID-19, ale nie pierwsze, które wywołują niepokój.

"Nadmiarowe zgony w 2020 roku: Polska przoduje w UE", "Śmiertelne żniwo COVID-19 w Polsce: jesteśmy w pierwszej czwórce Europy" – takie doniesienia w ostatnim czasie wielu Polakom dały do myślenia.

Rekordowe liczby zgonów

W styczniu zmroziły nas statystyki dotyczące 2020 roku. Dowiedzieliśmy się, że wzrost zgonów wyniósł prawie 17 proc. i zmarło najwięcej Polek i Polaków od II wojny światowej. Jak wynika z raportu Ministerstwa Zdrowia, odnotowano wtedy o 67 tys. zgonów więcej niż w 2019 roku. Więcej zgonów zanotowano szczególnie w listopadzie 2020 roku. Był też raport Eurostatu, z którego wynikało, odsetek nadmiarowych zgonów w czasie pandemii w porównaniu z latami 2016-2019 w Polsce wyniósł 23,5 proc. To wywołało kolejne emocje.

"Jesteśmy liderem w Europie. W liczbie zgonów" – grzmiał europoseł Bartosz Arłukowicz. "Tak sobie radzimy z pandemią" – podsumowała posłanka Izabela Leszczyna.
Dlaczego tak się dzieje? Co jest główną przyczyną takiej liczby zgonów?

– Odpowiedzi może być co najmniej kilka, a COVID-19 jest najprawdopodobniej tylko jedną z przyczyn. Drugą, o ile nie najważniejszą, jest to, że obserwujemy autentyczną zapaść polskiego systemu opieki zdrowotnej. On od dawna był niewydolny, a pandemia podkreśliła to do maksimum. To pokłosie zaniedbań ostatnich 20-30 lat i katastrofalnego niedofinansowania polskiego systemu opieki zdrowotnej – tłumaczy w rozmowie z naTemat wirusolog dr hab. Tomasz Dzieciątkowki z Warszawskiego Uniwersytetu Medycznego.

Podaje obrazowy i dosadny przykład: – To tak jak z kanalizacją. Szambo wybija. I wybiło. Ale kolejną przyczyną jest to, że Polacy często nie zgłaszają się do lekarza i wstyd to powiedzieć, ale nie wykazują absolutnie żadnego poczucia solidarności społecznej.

Pacjenci nie zgłaszają się do lekarzy

Wirusolog wskazuje na to, że coraz częściej z ciężkimi postaciami COVID-19 zgłaszają się osoby młode pomiędzy 30-50 rokiem życia. – Tu problem polega na tym, że w dużej mierze są to mężczyźni – zauważa.

Dlaczego jest to problem? – Mężczyźni, można powiedzieć, dzielą się na dwie grupy. Tacy, którzy umierają z powodu tego, co Anglicy nazywają "man's flu" i tacy, którzy uważają, że są nieśmiertelni i nie idą do lekarza, dopóki nie mają złamania otwartego z przemieszczeniem. Problem zgłaszania się z ciężkimi postaciami covidu dotyczy najczęściej tej drugiej grupy mężczyzn. To jest obserwowane. Mężczyźni w sile wieku stanowią w tej chwili gros pacjentów, którzy muszą być hospitalizowani, bo zgłaszają się za późno. Gdyby zgłaszali się wcześniej, najprawdopodobniej nie istniałaby potrzeba hospitalizacji – odpowiada wirusolog.

Na takie zaniedbanie lub lekceważenie ze strony pacjentów wskazywali też inni eksperci medyczni. Prof. Andrzej Matyja, prezes Naczelnej Rady Lekarskiej, wymienił właśnie lekceważenie pierwszych objawów koronawirusa jako jedną z przyczyn tak dużej liczby zgonów w Polsce.

– Zbyt dużo osób z COVID-19 leczy się w domu i przyjeżdża w takim stanie, który uniemożliwia uratowanie danego pacjenta. Niestety, w Polsce zawsze tak było. Polak wie lepiej. Ludzie liczą, że uda im się samemu wyleczyć – mówił w rozmowie z serwisem Medonet lekarz Bartosz Fiałek.

– Pamiętajmy, że zwłaszcza w dobie COVID-19 nie należy leczyć się w domu. Jeżeli czujemy się źle, mamy pierwsze objawy, zgłaszamy się do lekarza. Przynajmniej najpierw staramy się o telewizytę. Jeśli teleporada nie wystarczy, lekarz powie: proszę przyjść. Spośród osób, które trafiają pod respirator, i to nie tylko z powodu COVID-19, ok. 50 proc. może tego nie przetrwać. O tym też należy pamiętać, by do lekarza zgłaszać się wcześniej. By jak najdalej uciec od konieczności wentylacji mechanicznej – podkreśla dr Dzieciątkowski.

Lekarz o mentalności pacjentów

Wirusolog przyznaje, że w ten sposób sami trochę podnosimy statystyki zgonów. Oczywiście z jednej strony może się to wiązać z trudnościami w dostępie do lekarzy, z wizytą w przychodni, czy odwołanymi nie z naszej winy zabiegami, które nie są związany z covidem. Do tego trzeba dołączyć brak lekarzy, gdyż część przesuwana jest do walki z covidem. Czy z dostępem do łóżek na innych oddziałach niż covidowe, których w wielu szpitalach po prostu dziś nie ma. Mnóstwo pacjentów ma dziś z tym problem.

– Ale jest również problem mentalnościowy w przekonaniu pacjentów. To podświadoma, irracjonalna niechęć do wizyty u lekarza, bo mamy pandemię, bo się zakażę COVID-19. Nie dotyczy to tylko Polski. Ludzie często boją się chodzić do lekarza, bo boją się zakażenia. W związku z tym odwlekają wizyty, nawet najbardziej poważne, tak długo, jak tylko mogą. W niektórych przypadkach może się to skończyć źle. To podkreślają zwłaszcza onkolodzy – zauważa lekarz.

Dr Dzieciątkowski wskazuje na dane z ub. roku, gdy okazało się, że o ok. 50 proc. spadła liczba zawałów. – Nie oznacza to, że mniej ludzi ma zwał, ale ci ludzie nie zgłaszają się do lekarza. O mniej więcej 30 proc. wzrosła też liczba resuscytacji pozaszpitalnych, w karetce. Czyli zespół ratowniczy musi liczyć się z tym, że będzie miał ciężką postać zawału, bo pacjent nie zgłosił się do lekarza.

Jest też jeszcze jedna kwestia: – Pewna część pacjentów, która ma lekkie objawy Covidu nie zgłasza się do lekarza, gdyż boi się izolacji z powodu pracy. Jeśli zostanie wysłana na kwarantannę, to w tym czasie nie będzie mogła zarabiać. W ten sposób ludzie wpływają i na potencjalnie zwiększenie liczby zakażeń. A zatem z jednej strony winny jest niewydolny system, który od dawna robi bokami. Z drugiej, wstyd powiedzieć, ludzie zwłaszcza w Polsce i zwłaszcza w trakcie pandemii, nie okazują solidarności społecznej. Ze zwiększoną liczba zakażeń związana jest zaś zwiększona liczba zgonów.

Niewydolny system

Wróćmy jednak do systemu. – Dzieje się tak dlatego, że dostęp do ochrony zdrowia już przed pandemią był ograniczony, a zaraza tylko to unaoczniła, potwierdziła. Czyli mamy do czynienia z ograniczeniem dostępności, a nawet zwiększeniem tego ograniczenia, które obserwowaliśmy wcześnie – mówił w rozmowie z Medonet.pl o przyczynach wysokiej umieralności dr Bartosz Fiałek. – To, co się dzieje, to kolejny dowód na niewydolność systemu – podkreśla dr Dzieciątkowski.
dr hab. Tomasz Dzieciątkowki

– Już na wiosnę ubiegłego roku prognozy ECDC mówiły, że scenariusz żadnego państwa z UE nie wytrzyma powtórki wariantu lombardzkiego. Nie były to żadne tajemnice. Osobiście tłumaczyłem ten dokument. Każde Ministerstwo Zdrowia kraju UE go otrzymało. Nie mówię, że na to co mamy teraz, można było się przygotować, ale można było poczynić pewne kroki, żeby do tego nie dopuścić i przygotować na kolejne fale.

– Dobrym rozwiązaniem było wprowadzenie przez rząd lockdownu w marcu, kwietniu i maju zeszłego roku. Ludzie zachowywali się wtedy bardzo odpowiedzialnie. Komuś jednak coś się stało i uznał na podstawie wypłaszczenia krzywej, że wygraliśmy z pandemią. A nie, że kupiliśmy czas, który należało wykorzystać na przygotowanie dalszych scenariuszy – zauważa.

Wirusolog uważa, że dziś tak naprawdę w Polsce mamy drugą falę, a nie trzecią, bo pierwszej właściwie nie było. – Przyszły wybory, zaczęto upolityczniać pandemię. Usłyszeliśmy bajki, że koronawirus jest w odwrocie, że ktoś się nie zaszczepi „bo nie”, że koronawirus w szkołach czy kościołach nie zakaża. Problem polega na tym, że wtedy wprowadzane były rozluźnienia, obostrzenia, ludzie przestali wierzyć w przekaz rządowy. A potem przestali wierzyć w ogóle – zauważa.
Czytaj także: Tak źle jeszcze nie było. To najbardziej pesymistyczny raport MZ od początku pandemii w Polsce