O historii Polski opowiada jak mało kto. Sławomir Koper wraca z kolejną książką o Jagiellonach

Adam Nowiński
Sławomir Koper, bo to o nim mowa, wraca z kolejną książką historyczną. Jego "Jagiellonowie. Złoty wiek" to następna część z cyklu opisującego dynastie, które rządziły Polską. Ale nie jest to jakiś podręcznik z suchymi faktami i datami. To zupełnie inna i bardzo ciekawa forma opowiadania o historii.
Sławomir Koper, autor książki "Jagiellonowie. Złoty wiek" Fot. Dorota Prynda / materiały prasowe wyd. Bellona
Gdyby zapytać absolwentów szkół średnich, którego z przedmiotów nie lubili najbardziej, dość liczna część z nich odpowiedziałaby bez wahania, że historii. Dlaczego? Bo jest nudna, trzeba się uczyć dat i suchych faktów.

Wielu historyków z pewnością nie przeprowadzało takiego researchu. A szkoda. Uniknęliby wtedy wypuszczenia na rynek swoich opasłych tomiszczy z narracyjną pustką, którą zastępuje po prostu linia czasu.

Ale to nie znaczy, że wszystkie książki historyczne są nieciekawe. Czasami zdarzają się takie perełki, w których autor myśli o czytelniku i o tym, żeby go zaciekawić. I tak zrobił też Sławomir Koper, który napisał właśnie trzecią część swojego cyklu o dynastiach, które rządziły Polską. Tym razem autor zajął się Jagiellonami.

W "Jagiellonowie. Złoty wiek" Koper zastosował podobny zbieg, jak w przypadku poprzednich dwóch części. Opowiada o władcach i ważnych wydarzeniach podczas podróży z synem po Polsce i byłych ziemiach, które kiedyś wchodziły w skład naszego kraju.

I tak z książki historycznej tworzy nam się przewodnik turystyczno-krajoznawczy oraz kulinarny z wątkiem fabularnym z naszymi bohaterami, czyli Sławomirem Koprem i jego synem Grzegorzem.
Sławomir Koper
"Jagiellonowie. Złoty Wiek"

– Po co właściwie jedziemy do Lewoczy?
– Ładne miasto – odparłem. – Poza tym tam działy się ciekawe wydarzenia w epoce Jagiellonów.
– Na Słowacji? – powątpiewa syn.
Wzruszyłem ramionami, czasami Młodemu wszystko należało tłumaczyć łopatologicznie.
– To nie była jeszcze Słowacja – zacząłem.
– Tak, wiem – przerwał mi. – Wysoki kraj, czyli część Węgier. A dwie węgierskie stolice leżały na Słowacji. Westchnąłem.
Gryś miał świetną pamięć i doskonale pamięta naszą wizytę w Koszycach. Wtedy długo mu tłumaczyłem skomplikowane dzieje naszego południowego sąsiada.
– Słowacja nigdy nie była niepodległym krajem – zacząłem.
– Przez prawie tysiąc lat była częścią Węgier. I właśnie w Lewoczy odbyło się wiosną 1494 roku ważne spotkanie władców jagiellońskich. Omawiali sprawy wspólnej polityki.
– Niedawno ze sobą walczyli, a teraz wzięli się za dyskusję – zauważył syn. – Czyli wszystko pozostał w rodzinie.
– Polityka zawsze jest polityką – odparłem. – Toczyli wojny, ale teraz przyszedł czas na narady w sprawach, które interesowały wszystkich. Natomiast miasto jest bardzo ładne, zobaczysz, że spodoba ci się.

Dzięki temu zabiegowi fakty historyczne przestają nudzić, są częścią fabuły, chociaż ta dzieje się we współczesności. Od Kopra dostajemy jak na tacy nie tylko smaczki dotyczące życia ostatnich Jagiellonów, ale także ciekawostki związane z miejscami, które odwiedza wraz z synem. Co najważniejsze, są one historycznie związane z przedstawianą przez niego dynastią.
Sławomir Koper
"Jagiellonowie. Złoty Wiek"

Faktycznie, rezydencja polskich władców w Piotrkowie bardziej przypomina wieżę obronną niż zamek czy pałac.

Gmach miał jednak pełnić funkcje użytkowe i reprezentacyjne, a w jego pobliżu powstały budynki na obrady posłów i senatorów. To zapewne wyjaśnia decyzję wyboru formy architektonicznej dla piotrkowskiej rezydencji.
Wieża górowała nad okolicą, podkreślając nadrzędną rolę władcy.

Uprawnienia króla mogły być mocno ograniczone, ale nikt nie odmawiał mu splendoru. Niebawem zresztą uznano, że polski parlament składa się z trzech stanów: króla, senatorów i posłów, czyli władca traktowany był jako oddzielny, jednoosobowy stan sejmujący.



Jak już wspomniałem, książka nie przynudza, a z historii wyciąga co ciekawsze wątki. Ogromną wartością dodaną są barwne opisy miejsc oraz zabytków, jak również... lokalnej kuchni.

Jeśli więc ktoś chciałby przeżyć przygodę z historią w tle, to może śmiało chwytać za książkę Sławomira Kopra i ruszać jego śladami tropem ostatnich Jagiellonów.

***

Nam tymczasem udało się porozmawiać z autorem o książce i nie tylko.

Czy myślał pan kiedyś o karierze w handlu? Bo pana sposób "sprzedaży" faktów historycznych czytelnikowi jest niezwykły!
Nie, jestem historykiem i niech tak pozostanie. Chcę tylko pisać ciekawe książki, a handlują nimi inni.(śmiech)

Skąd pomysł, żeby była to opowieść z podróży ojca z synem przeplatana historią Jagiellonów?
To konsekwencja dwóch wcześniejszych pozycji z tego cyklu: "Piastów. Wędrówek po Polsce pierwszej dynastii" i "Jagiellonów. Schyłku średniowiecza". Kiedyś sporo podróżowałem po Polsce śladami naszej historii z synem i zapis tych podróży przelewam na papier. Oczywiście jest to odpowiednio przetworzone, ale dialogi pozostają niemal w oryginale. I wszystkie miejsca, jakie odwiedziliśmy.

Skąd u pana to zamiłowanie akurat do tej królewskiej dynastii? Przecież nie do końca jest ona rodzima? No przynajmniej nie tak, jak Piastowie...
Skoro byli Piastowie, to musieli być też Jagiellonowie. A chociaż byli litewskiego pochodzenia, to dobrze zasłużyli się dla Polski. Nie bez powodu Władysław Jagiełło uważany jest przez Litwinów za zdrajcę sprawy narodowej.

Jeśli dobrze liczę, to na banknotach jest remis: 3 do 3 między Piastami a Jagiellonami. Czy słusznie? Nie jest tak, że Jagiellonowie bardziej przysłużyli się Polsce?
W każdej dynastii byli ludzie wybitni, ale też miernoty. U Piastów miernot było więcej, ale oni na polskim tronie zasiadali znacznie dłużej. A na Mazowszu i Śląsku panowali odpowiednio do 1526 i 1675 roku. Jednak tamtejsze książątka raczej na banknoty nie trafią i bardzo dobrze.

Zaczyna pan swoją książkę od czasów panowania Jana Olbrachta. Trzeba przyznać, że mimo tylu dzieci Kazimierz Jagiellończyk potrafił je dobrze obdzielić tytułami.
Taka polityka dynastyczna. Dobrze, że najmniej rozgarniętym synem, Władysławem Jagiellończykiem obdarzył Czechów i Węgrów. To był wyjątkowo marny władca i nie bez powodu nazywano go rex – bene, czyli król – dobrze.

Niektóre z nich nie były jednak zdolnymi władcami jak Aleksander Jagiełło, ale pan jednak podkreśla, żeby nie oceniać polskich władców w takich kategoriach. Dlaczego?
Aleksander Jagiellończyk być może orłem umysłowym nie był, ale za to znakomicie dobierał sobie doradców. A to świadczy o klasie monarchy. Brytyjska królowa Wiktoria też nie był mistrzynią intelektu, ale premierami za jej rządów byli Palmerston i Disraeli. I uczynili z Wielkiej Brytanii największą potęgę ówczesnego świata.

Wracając jeszcze do tematyki banknotów, to teraz planowane jest stworzenie banknotu 1000 złotowego i mówi się o tym, żeby widniała na niej ostać kobiety. Królowa Jadwiga czy królowa Bona? Która z nich najbardziej na to zasłużyła?
Hmm, dobre pytanie. Osobiście uważam, że obie i najchętniej widziałbym banknot z obiema władczyniami. Jedna na awers, druga na rewers. Ale to niemożliwe, zatem pewnie będzie Jadwiga. Jako święta ma większe szanse, a Bona nigdy nie miała u nas dobrej prasy. Zapewne dlatego, że umysłowo przerastała otaczających ją mężczyzn.

Czytając Pana książkę, nie da się nie dojść do konkluzji, że Jagiellonom brakowało dwóch rzeczy: szczęścia i czasu. Tego pierwszego brakowało często w kluczowych bitwach czy wydarzeniach, które wpływały na losy dynastii. Z kolei tego drugiego potrzebowali z kolei bardziej zdolni z rodziny, którzy umierali w bardzo młodym wieku...
Czasami mieli problemy na własne życzenie. Nikt nie kazał Janowi Olbrachtowi zarazić się syfilisem, który zmiótł go z tego świata w wieku lat 41. Gdyby natomiast Bona będąc w ciąży, nie brała udziału w polowaniu w Niepołomicach, to Zygmunt August miałby młodszego brata i zapewne dynastia by nie wygasła.

Ale to jest tylko gdybanie, a fakty są takie, że Jagiellonowie rzeczywiście nie mieli tyle szczęścia jak choćby ich rywale, Habsburgowie. Szkoda, gdyż dzieje Polski potoczyłyby się zupełnie inaczej i na tronie nie zasiedliby Wazowie, co uważam za wyjątkową porażkę.

W "Jagiellonach..." pojawiają się nie tylko fakty historyczne oraz przebogate opisy miejsc związanych z tą dynastią. Opisuje pan także w książce swoje kulinarne doznania! Skąd takie "makłowiczowskie" zacięcie?
Zawsze ceniłem dobrą kuchnię, a mój syn również. Najwyraźniej wrażliwe podniebienie odziedziczył po mnie. (śmiech)Dlaczego zatem nie dzielić się swoimi opiniami z czytelnikami? Zresztą najlepsze dyskusje prowadziliśmy przy stole w kolejnych restauracjach. Jak wiadomo, należy zaspokoić głód, a dopiero potem rozmawiać o historii lub kontemplować zabytki.

Ale gotuje pan?
Uwielbiam i chyba nieźle mi to wychodzi. Ale nie lubię szablonowych przepisów i wolę dodawać coś od siebie. Np. sos tzatziki zrobiony wg mojego prywatnego pomysłu jest podobno znakomity (opinie otoczenia), chociaż zapewne zawodowy kucharz zemdlałby na widok jego składu.

Podobnie jak spaghetti, gdzie surowy makaron wrzucam do sosu i dopiero podpiekam na patelni na bardzo wolnym ogniu. Też osobisty wynalazek. A zrazy zawijane z suszonymi śliwkami i grzybami? Przecież nawet w tak prozaicznej potrawie jak zupa grzybowa może kryć się cała symfonia smaków. Kto nie eksperymentuje w kuchni, to znaczy, że nie lubi gotować. Ja lubię.

Gdzie teraz kolejna podróż? Jaka będzie pana kolejna opowieść?
Za rok w tym cyklu powinna pojawić się książka o nielubianych przeze mnie Wazach. Ale zacznę od Stefana Batorego, którego akurat uwielbiam. Dużo będziemy podróżować po Inflantach, czyli terenach dzisiejszej Łotwy i Estonii. Tam kiedyś też była Rzeczpospolita.

Materiał zrealizowany we współpracy z wydawnictwem Bellona.