Kabareciarze powinni się od niego uczyć. Film Bo Burnhama to nie stand-up, a tragikomiczna sztuka

Zuzanna Tomaszewicz
Po napisach końcowych długo nie mogłam pozbierać się z podłogi. Emocje, które towarzyszyły mi w trakcie oglądania "Bo Burnham: Inside", mogę porównać do wznoszącej się, a następnie opadającej fali, i abarot. Nie widziałam dotąd bardziej przejmującego w swojej śmieszności obrazu tamtego dość feralnego i klaustrofobicznego 2020 roku. Tu nie ma miejsca na scenariuszowe lenistwo i żarty w stylu "przychodzi baba do lekarza".
"Bo Burnham: Inside" nie tylko bawi, ale skłania nas do większej refleksji nad ostatnim rokiem. Fot. kadr z filmu "Bo Burnham: Inside"
Nie zrozumcie mnie źle, w zdaniu nie bez powodu stawia się śmiech obok zdrowia. Głupawe żarty każdemu są potrzebne, ale nie sztuką jest opowiedzieć kawał dla samego kawału. Finezją jest natomiast zrobienie tego tak, aby żart niósł ze sobą coś więcej niż ulotne rozbawienie, aby stał się nośnikiem idącej za nim głębszej myśli.

Od razu po seansie "Inside'u" Bo Burnhama zamieściłam w mediach społecznościowych krótki wpis, który wynikał z czystej potrzeby oddania uczuć, które zostały ze mną po obejrzeniu filmu. Pozwolę zacytować sobie jego niewielki fragment, żeby nie musieć go parafrazować: "U Burnhama śmiech jest mechanizmem obronnym i jak gdyby lekiem przeciwbólowym na ból ósemki (coś tam pomoże, ale jednak zęba prędzej czy później powinno się wyrwać)".
Nie bez przyczyny porównałam ten pozornie komediowy (acz prawdziwie zabawny) film do dolegliwości zębowych. Wszystkich z nas w ten lub inny sposób dotknęła pandemia. Oczywiście Burnham żartuje sobie z izolacji, FaceTime'a z rodzicami i flirtowania na odległość, ale nie poprzestaje na samym żartowaniu, ponieważ dodaje do tych względnie normalnych czynności szczyptę tragizmu. Leczy nas śmiechem, ale jednocześnie nie kwestionuje bolesnej rzeczywistości.


Tragikomedia nie kończy się na samym covidzie, staje się też polityczno-społecznym komentarzem dotyczącym między innymi kapitalizmu o twarzy Jeffa Bezosa, bezsensowności internetu czy nieuchronności twórczego wypalenia.
Fot. kadr z filmu "Bo Burnham: Inside"

Robert Pickering Bo Burnham zaczynał swoją karierę od Youtube'a, gdzie jako nastolatek zamieszczał serie nagrań, na których grał na instumentach i śpiewał podszyte komedią piosenki. Później przeniósł się na scenę teatrów i barów, a następnie zaczął coraz częściej gościć w serialach i filmach (ostatnia jego rola to ta z oscarowej "Obiecującej. Młodej. Kobiety").

Pół żartem, pół serio

Zamknięty w czterech ścianach Bo Burnham – niczym Tommy Wiseau – jest dla swojego filmu nie tylko aktorem, ale i scenarzystą, oświetleniowcem, operatorem, reżyserem i montażystą. W "Inside" mamy zatem skecze oraz świadomie wykorzystane kadry zza kulis. Takie zestawienie fikcji z faktycznym stanem rzeczy czyni z jego dzieła opowieść i o artyście, i o zwykłym człowieku.

Pierwsza połowa filmu jawi się widzom jako seria barwnych skeczy o ironicznym zabarwieniu, chociaż już teraz można napomknąć, że to sprytna zmyłka. W tej części z pozoru błahe piosenki (bo to na nich opiera się cały "Inside") kończą się mniejszą lub większą puentą, która działa podobnie jak ukłucie szpilką – ból jest mały, ale to wciąż ból.

Przykładem takiego utworu jest choćby kawałek "White Woman's Instagram", w którym Bo parodiuje dziewczyny z Instagrama i śpiewa tekst składający się z haseł typu "łapacz snów kupiony w Urban Outfitters" lub "jakiś przypadkowy cytat z 'Władcy Pierścieni' błędnie przypisany Martinowi Lutherowi Kingowi".
Fot. kadr z filmu "Bo Burnham: Inside"
Tak prezentuje prawdziwe oblicze internetu, w którym ludzie rzadko kiedy pokazują swoją prawdziwą twarz, chowając się za fikcyjną kreacją samego siebie. Kluczowym momentem piosenki, który może niektórym umknąć w dźwiękach chwytliwego bitu, jest zaśpiewany przez niego wpis dziewczyny z utęsknieniem zwracającej się do zmarłej mamy. Na końcu chwila smutku i zadumy z powrotem zamienia się w "awokado" i inne bzdurne rzeczy nic niemówiące o człowieku.

W Bo Burnhamie wiele jest z takowej "dziewczyny z Instagrama". Z zewnątrz zabawny gość, wewnątrz osoba zmagająca się z życiowymi problemami. Twórca sam komunikuje poprzez swój film, iż przed pandemią zmagał się ze stanami depresyjnymi, a gdy myślał, że już się z nimi uporał, nagle koronawirus spadł z nieba. Brzmi znajomo? Każdy z nas wiązał z przyszłością pewne nadzieje, które w obliczu covid-19 poszły w niepamięć.

"Inside" przyjmuje więc pewne cechy monodramu, w którym jedyna postać grająca w sztuce (aka Bo) mierzy się z własnymi demonami. Nie gryzie się to jednak ze stwierdzeniem, iż autoportret Burnhama jest uniwersalnym konterfektem istoty ludzkiej.

W drugiej, ciut mroczniejszej i bardziej osobistej, części filmu granica pomiędzy żartem a trudną do przełknięcia prawdą staje się płynna. Po ukłuciu drobną szpilką widz uderza małym palcem u stopy o krawędź drzwi. W gwoli ścisłości nie mam tu oczywiście na myśli prawdziwego bólu, ale metaforę zderzenia z realiami.
Fot. kadr z filmu "Bo Burnham: Inside"
"Bo Burnham: Inside" hipnotyzuje, a samo jego oglądanie - brutalnie mówiąc - jest nieco masochistyczne. Czasem nie chcielibyśmy patrzeć na wymęczenie i z minuty na minutę rosnącą brodę komika, ale zwyczajnie nie potrafimy odwrócić wzroku. Mając na uwadze poprzednie comedy special Bo, ten na Netfliksie stanowi kamień milowy w jego karierze i stawia wysoką poprzeczkę dla innych artystów jego pokroju. No właśnie. Artystów.

Z youtube'owego żartownisia i chłopaka śpiewającego utwór "Sad", stał się kimś więcej niż komikiem. Kiedyś czytałam, że aby zasłużyć na miano prawdziwego artysty, trzeba najpierw odsłonić przed innymi swoją duszę. Cóż, Burnham właśnie to zrobił. Kurtyna opada.
Czytaj także: Takiego serialu o miłości jeszcze nie było. "Normalni ludzie" z każdego wycisną łzy