Dawno żaden film tak nie podzielił widzów. Sprawdziłam, dlaczego niektórzy wychodzą z "Annette"

Alicja Cembrowska
Bez wątpienia "Annette" może się bardzo nie podobać, ale... może też zachwycić. Przed seansem dowiedziałam się, że idę jednocześnie na arcydzieło i na nikomu niepotrzebny gniot, co tym bardziej rozbudziło moją ciekawość. I tak, w warszawskiej Kinotece również znaleźli się tacy, którzy nie wytrzymali do końca... Niech żałują!
"Annette" już w kinach. Film Leosa Caraxa podzielił widzów Kadr z filmu "Annette" (2021)

Toksyczna miłość

To plakat sprawił, że poczułam, że koniecznie muszę obejrzeć nowy film Leosa Caraxa. Jego surrealistyczne, obrzydliwe i obsceniczne "Holy Motors" zrobiło na mnie przed laty ogromne wrażenie, więc pomyślałam, że zaryzykuję i, pomimo niektórych miażdżących komentarzy, wybiorę się na "Annette".

Po seansie uważam, że plakat, na którym widzimy parę tańczącą w wielkim sztormie, idealnie oddaje sens tego filmu. Bo jest to właściwie historia toksycznego związku, a to pozornie romantyczne zdjęcie po seansie skojarzyło mi się z tańcem z narcyzem, opisywanym w książkach psychologicznych. Tytuł zaś podbija stawkę – to nie tylko historia toksycznego związku kobiety i mężczyzny, ale również historia wpływu tego związku na jego owoc. Dziecko. Małą Annette. I nawet jeżeli uznamy, że dostrzeganie narcyzmu w granym przez Adama Drivera Henrym, to nadużycie, to już skrajny egoizm i egocentryzm pasują idealnie. Żeby jednak w pełni zrozumieć, co właściwie wydarza się na ekranie, trzeba trochę rozszerzyć kontekst.
W pierwszych sekundach filmu widzimy samego reżysera, który w towarzystwie swojej córki Nadii (co już trochę rozbija fikcję) daje sygnał, że pora zaczynać. Zespół Sparks, znany ze swojej ekscentryczności, wybija pierwsze takty, wszyscy zaczynają śpiewać. Do ekipy dołącza główny duet – Henry (Adam Driver) i Ann (Marion Cotillard). Wychodzą na ulicę, kamera jest cały czas przed nimi. Wszystko kręcone jest na jednym ujęciu. Ten początek daje złudne wrażenie, że oto zaczyna się nowy "La La Land". Jest radośnie, wesoło, skocznie, jak w "prawdziwym" musicalu. Niektórzy piszą, że to "najlepsze filmowe otwarcie od lat'.

Musical, ale trochę inny

Ale to nie jest "prawdziwy" musical, chociaż praktycznie wszystkie kwestie są śpiewane (wskazanie, że jest to około 95 proc., nie będzie przesadą) – aktorzy nie odpuszczają nawet w scenach seksu. "Annette" jest jeszcze bardziej sztuczna i stylizowana niż każdy musical, o którym pomyślicie. To dzika, melodramatyczna, szalona opera rockowa, która nie zwalnia ani na moment, co może być męczące, bo trwa 2 godziny i 20 minut.


Przerysowanie, przesada i naszpikowanie filmu wszelkimi możliwymi zabiegami wizualnymi zdaje się jednak tylko przykrywką dla Caraxa, który w "Annette" staje się nagi. Odkrywa się ze swoimi emocjami, opowiada historię szczerą i intymną. A jej głównym odbiorcą jest jego córka Nadia. Jej matka, Jekaterina Golubeva, muza i wielka miłość reżysera, zmarła w 2011 roku. Nawiązanie do tej tragedii pojawiało się w "Holy Motors", pojawia się i w "Annette" – poczucie winy, straty, żalu, osamotnienia otula ten film, który przecież miał być radosnym musicalem. Carax przełamuje ten gatunek, wypełnia go mrokiem, ciemnością, wtrętem i zgnilizną. Henry staje się demonem, potworem, który krąży wokół swojej księżniczki (która często je jabłka), uwodzi, kocha, ale "po swojemu", nie potrafi kochać "czysto". Jest sfrustrowany, zazdrości. Głównie tego, że jej kariera się rozwija, a on spada na dno.

Relacja specyficznego i nieśmiesznego komika Henry'ego i śpiewaczki operowej, Ann, z początku wydaje się absolutnie romantyczna. Są młodzi, piękni, ale całkowicie różni. Dosadnie pokazuje to scena, w której Ann pyta ukochanego, jak udał się jego stand-up. "Zabiłem ich" – odpowiada komik i pyta o jej występ. "A ja ich uratowałam" – odpowiada śpiewaczka. On "zabija śmiechem", ona się poświęca i umiera na scenie. On jest rozedrgany, niespokojny, ona subtelna i delikatna. Nie dowiadujemy się, jak para się poznała, widzimy ich w momencie, gdy otumanieni uczuciem śpiewająco wyznają sobie miłość i uprawiają namiętny seks. O tym, jak rozwija się ich relacja, informują widza przebitki z tabloidów, które śledzą życie niewiarygodnej pary.

"Annette" jako film-koktajl

Stopniowo zmienia się jednak światło. To pierwszy sygnał, że nadciągają ciemne chmury. Para pokazywana jest w coraz bardziej niepokojących ujęciach. Mrok jest szczególnie widoczny, gdy na ekranie pojawia się Henry. Zdaje się, że nie bez powodu kolorem, który towarzyszy mu najczęściej (i od samego początku!) jest zgniła zieleń (kurtka, szlafrok, zielone światło i kotary), kojarząca się z toksycznością, trucizną, manipulacją.

Ann najczęściej pokazywana jest w towarzystwie kolorów ciepłych, głównie żółtego, który oznacza naiwność, niepewność, obsesję, szaleństwo. To trochę jak zestawienie napastnika i ofiary.
Henry powoli zrzuca maskę, a Adam Driver w tej roli jest znakomity, przerażający, niezwykły. Jego występ, podczas którego udaje, że załaskotał ukochaną na śmierć, jest wprost fenomenalny. Z początku wydaje się, że po prostu to dziwny i pozamykany facet. Jego ukochana podświadomie wyczuwa jednak, że za specyficznym zachowaniem skrywa się coś gorszego. Śni, że kilka kobiet oskarża Henry'ego o przemoc. W kolejnej scenie wydaje jej się, że jego motor rozbija się o jej limuzynę.

Zdaje się, że z tego pokręconego, artystycznego związku nie mogło narodzić się nic innego, jak... lalka. Mała Annette wygląda jak wystrugana z drewna marionetka. Zabawka, którą można podrzucać, rozciągać, porzucić. Rodzina mieszka w odosobnieniu, w domu, który niewiele ma wspólnego z przytulnością. To raczej upiorna chatka rodem z przerażającej baśni. Otoczona lasem. Z basenem, którego turkusowa woda pod wpływem ciężaru historii również ulegnie metamorfozie. Wszystko jest tu właściwie stylizowane, barokowe, ekstatyczne, nierzeczywiste. Poza emocjami. W "Annette" reżyser sprawnie zmiksował rockową balladę, pastisz, musical, groteskę, absurd i kicz. Świat przedstawiony jest surrealistyczny, oderwany i za tym podążają również aktorzy. Ich dialogi bywają momentami całkowicie głupie, łopatologiczne, bezsensowne, podobnie jak wyśpiewywane piosenki – często ograniczone do dwóch, trzech zdań powtarzanych w kółko.

Carax stworzył film-koktajl, tak wieloskładnikowy (sam reżyser opisał go zresztą jako "muzyczną fantazję z odrobiną komedii, miłości, seksu, potworem, dzieckiem oraz kilkoma trupami"), barwny i pomieszany, że nie dziwią mnie skrajne opinie. Naprawdę łatwo wybić się z tej konwencji i stracić cierpliwość, myślę jednak, że warto wziąć łyka i sprawdzić, czy to połączenie składników trafi w nasze gusta.

PS. Nie wychodźcie z filmu wcześniej, bo końcówka jest tak gorzka, tak ciągnąca w otchłań i okrutna, że dopiero wtedy wybrzmiewa prawdziwy smak "Annette".

Napisz do autorki: alicja.cembrowska@natemat.pl