Nowy "Kopciuszek" jest jak słaby skecz z polskiego kabaretu. Obejrzysz go i z żenady zmienisz kanał

Zuzanna Tomaszewicz
Baśniowa księżniczka musi być wymęczona ciągłą (i tą samą) pracą, w końcu jej historia została przerobiona na tyle różnych sposobów, a tempo nie zwalnia. Dziewczyna znowu jest gnębiona przez macochę i ponownie gania za nią książę ze szklanym pantofelkiem w dłoni. Musical "Kopciuszek" od Amazona miał być inny, bardziej nowatorski, a przy okazji turbofeministyczny. Wszystko by się zgadzało, gdyby nie kicz, śpiewanie piosenki Jennifer Lopez i kabaretowa otoczka rodem z SNL.
"Kopciuszek" od Amazona to miszmasz wszystkiego, co kiczowate. Fot. kadr z filmu "Kopciuszek"; materiał prasowy

O dziewczynie w popiele

Nie pytajcie, o co chodzi w baśni o Kopciuszku. Nie znać jej fabuły, to jak nie znać słów do piosenki urodzinowej zaczynającej się od "sto lat". Przez wieki postać dziewczyny wyzyskiwanej przez wredną macochę i jej przyrodnie siostry przewijała się przez karty historii, przybierając wszelakie imiona. Choćby w polskim folklorze Kopciuszek znany był jako Popielucha, Mysi kożuszek lub małopolska Jagnisia. Większość powtarzających się w zagranicznych wersjach motywów pozostało. Zmieniło się za to tło kulturowe.


Cofnijmy się nieco w czasie. Pierwszy, spisanym wariant tej baśni sięga IX wieku i pochodzi z Chin. W opowieści o Ye Xien macocha zabija ukochaną rybkę dziewczyny. Ta następnie wykopuje szczątki zwierzęcia i prosi je o to, aby mogła wyglądać zjawiskowo podczas królewskiej zabawy. Tam wpada w oko królowi, a całość kończy się sloganowym "i żyli długo i szczęśliwie".

Tego Kopciuszka, którego kojarzymy dzisiaj, zawdzięczamy Charlesowi Perraultowi (pantofelek) oraz braciom Grimm. Baśń rodzeństwa jest jednak o wiele brutalniejsza niż Disney'owska animacja, w której nie było ani obcinania sobie pięt przez przyrodnie siostry, ani wydziobywania im oczu. Dla dorosłych brzmi interesująco, dla najmłodszych nieco mniej.

Kopciuszek jest girlbosską

"Kopciuszek" Amazona nie wniósł niczego przełomowego z wyjątkiem matki chrzestnej granej przez Billy'ego Portera i feministycznych pobudek głównej bohaterki, która koniec końców wpada w pułapkę tzw. "girlboss", czyli kobiety walczącej z patriarchatem, ale - według feministek - opowiadającej się za kapitalizmem. Wiele kobiet odrzuca ten termin jako właściwy swojemu ruchowi, co tłumaczy często tym, iż feminizm nie może iść w parze z systemem gospodarczym, który obecnie funkcjonuje.

Ella, przez macochę i jej córki nazywana Kopciuszkiem, zajmuje się sprzątaniem domu, kupowaniem ziemniaków na targu i robieniem wszystkiego w myśl "przynieś, podaj, pozamiataj". Jedynymi przyjaciółmi dziewczyny są trzy myszy, które towarzyszą jej, gdy ta przelewa na papier coraz to nowsze pomysły na sukienki. Kopciuszek chce bowiem założyć własny biznes, jednak w jej świecie kobiety nie powinny wychodzić przed szereg. Ich miejsce jest w cieniu mężczyzn.
Camila Cabello w roli Kopciuszka.Fot. kadr z "Kopciuszka"; materiał prasowy
Camila Cabello w roli Kopciuszka nie jest w stu procentach buntowniczką, a raczej raz podirytowaną, raz zagubioną nastolatką, która pragnie, aby o jej imieniu usłyszał każdy, o czym zresztą śpiewa w pierwszych minutach musicalu. Piosenkarka o dziwo daje aktorsko radę, choć momentami prezentuje się tak, jakby gościnnie grała w którymś z odcinków "Saturday Night Live". Choć takich scen nie ma w filmie zbyt wiele, to samo patrzenie na te "zgrzyty" przyprawia o ból oczu.

Reszta obsady też całkiem nieźle spisuje się w swoich rolach, mimo kiepskiego i (przede wszystkim) nieśmiesznego scenariusza. Dialogi są ciężkie do obronienia i tylko Pierce'owi Brosnanowi nie udało się ich pokonać. Irlandzki aktor grał tak, jakby wystawiał przedstawienie dzieciom w przedszkolu. Na szczęście były Bond nie zaśpiewał żadnego utworu na poważnie, więc niektórzy fani filmu "Mamma Mia!" mogą odetchnąć z ulgą.

Gwiazdami musicalu z pewnością są Billy Porter aka matka chrzestna i Idina Menzel aka macocha. Takiej kapciuszkowej wróżki dotąd nie było, za to przyszywana matka nie jest po prostu zła - na jej twarzy maluje się pełna gama emocji.

Proszę, wyłączcie tę muzykę

Przejdźmy teraz do elementu, który doszczętnie niszczy ten film. I nie, wcale nie mam na myśli mało zabawnego i pchającego się wszędzie Jamesa Cordena. Chodzi o piosenki, które dano aktorom do zaśpiewania. Trzy czwarte wykorzystanych utworów to znane kawałki, które wpisują się wręcz karykaturalnie do pokazywanych na ekranie sytuacji.

Powiedzmy, że piosenka "Seven Nation Army" White Stripes wpasowała się do sceny, w której książę Robert (Nicholas Galitzine) wyklina swoje królewskie dziedzictwo i sławę. Wszystko się zgadza, biorąc pod uwagę znaczenie owego utworu. Jack White wyjaśnił, że napisany przez niego tekst odnosi się do plotek i ceny, jaką płaci się za popularność.
Camila Cabello w roli Kopciuszka i Nicholas Galitzine w roli księcia Roberta.Fot. kadr z "Kopciuszka"
Ale skąd w "Kopciuszku" wzięła się piosenka "Let's Get Loud" Jennifer Lopez? I dlaczego dano ją akurat jako finałowy utwór? Wykonanie każdego z tych kawałków wystawi na próbę cierpliwość zwykłego widza, a nawet i największego fana musicali.

Z "Kopciuszkiem" nie jest dobrze. To chyba znak, aby odłożyć postać Elli do szuflady i poczekać aż się zakurzy, bo w tych czasach jakakolwiek próba nadania jej nowego znaczenia zdaje się być syzyfowa. Pomysły na księżniczkę gubiącą pantofelek się wyczerpały. Ostatni aktorski "Kopciuszek" od Disneya udowodnił to już sześć lat temu. Niech Hollywood da sobie spokój z remake'ami i wymyśli coś nowego.
Czytaj także: Dwie gwiazdy pop + miłość = masowa histeria. Camila Cabello i Shawn Mendes niszczą internet