Ekspert: PiS jest do ogrania w sposób podręcznikowy, trzeba jednak do tych podręczników sięgnąć

Aneta Olender
Protestują lekarze, pielęgniarki, ratownicy medyczni, rolnicy, nauczyciele. Do niezadowolonych z działań rządu dołączają kolejne grupy, jak wiadomo nie tylko zawodowe. Mimo oburzenia PiS rośnie w siłę. – Czara goryczy jest napełniona, ale nie ma tej kropli, która ją przepełni – mówi politolog i specjalista ds. marketingu politycznego dr Wojciech Szalkiewicz, którego pytamy o najnowsze sondaże wyborcze, jakie ucieszyć mogą Jarosława Kaczyńskiego.
"Wszyscy się obchodzą z Kaczyńskim jak z jajkiem, a tu trzeba na niego huknąć. To działa". Fot. Jakub Kaminski/East News
Strajkują rolnicy, lekarze, protesty zapowiadają kolejne grupy zawodowe, w sklepach jest coraz drożej, a jednak z najnowszych sondaży wyborczych wynika, że Prawo i Sprawiedliwość rośnie w siłę. Dlaczego tak się dzieje?

Dr Wojciech Szalkiewicz: Cały czas mamy do czynienia z tą samą sytuacją, czyli z brakiem realnej alternatywy dla PiS-u i jego sposobu oddziaływania na wyborców. Tzw. "efekt Tuska" się wypalił.

Wraz z jego ponownym pojawieniem się na polskiej scenie politycznej rzeczywiście była nadzieja na nowe otwarcie, na nową dynamikę w propozycjach Platformy czy Koalicji Obywatelskiej. Ale niestety, oprócz zmiany lidera na razie nie nastąpiła zmiana sposobu prowadzenia kampanii politycznej przez to ugrupowanie.


KO nadal nie ma żadnych propozycji, które mogłyby przekonać elektorat do zmiany preferencji. To, że "PiS jest be", to wie wielu wyborców, bo on taki już jest, ale do tego większość już przywykła. Jednak na razie nie tylko KO, ale cała opozycja nie przedstawiła powodu, dla którego wyborcy mieliby zmienić swoje przyzwyczajenia wyborcze.

Patrząc na liczbę afer związanych z tą władzą, można stwierdzić, że czara goryczy jest napełniona, ale nadal nie ma tej kropli, która ją przepełni.

Ale i rolnicy, i lekarze, i pielęgniarki, i nauczyciele, wszyscy są wyborcami... Wydawać by się mogło, że ich niezadowolenie przełoży się na poparcie, a raczej jego brak, dla Prawa i Sprawiedliwości.

To są tylko grupy społeczne dotknięte skutkami pewnych decyzji lub ich brakiem, ale nie są to wyborcy an masse. Te protesty odbywają się trochę "obok" nich, bo w niewielkim stopniu ich one dotykają, a tym samym niewiele ich to interesuje. Każdy żyje swoimi problemami. Jako społeczeństwo nie interesujemy się polityką, dopóki ona nie zainteresuje się nami.

TVN ma problemy z koncesją, ale widzowie zaczną protestować dopiero, gdy nie będą mogli obejrzeć swojego ulubionego serialu czy reality show. I to też niedługo, bo szybko znajdą sobie inne programy.

Czyli to, że wszyscy wydajemy coraz więcej, to też jest za mało, aby przelać tę czarę goryczy?

Tak, bo ta inflacja nie jest to odczuwalna w portfelu Kowalskiego. Wzrost cen miesiąc do miesiąca jest na poziomie kilku dziesiątych punktu procentowego, więc tak naprawdę tego nie widzimy. Zresztą nawet ponad 5 proc. w skali roku, powiedzmy sobie szczerze, to też niewiele.

Niemniej jest to zjawisko realne i w dużym stopniu może być już niebezpiecznym narzędziem w walce politycznej z PiS. Pokazało to chociażby ostatnie pytanie skierowane do premiera Morawieckiego dotyczące ceny chleba. Trzeba umieć z niego skorzystać. Warto przypomnieć, że pytanie o wzrost cen, czyli tzw. "chwyt Tuska" było jednym z kluczowych, na których "poległ" w 2007 roku w debacie telewizyjnej Jarosław Kaczyński, a tym samym i jedną z przyczyn przegranych przez PiS wyborów i utraty władzy.

Trzeba więc umieć "przełożyć" w dużym stopniu abstrakcyjne pojęcia ekonomiczne jak inflacja, deficyt budżety, dług publiczny, na język zrozumiały dla większości społeczeństwa – przeciętnego wyborcy, mówiąc mu np.: "jak tak dalej będą rządzić, to za chwilę zapłacisz 10 zł za bochenek chleba i tyle samo za litr benzyny!". A obecna opozycja tego nie robi.

I te wszystkie spory ideologiczne też nie mają większego znaczenia przy urnie? Jesteśmy wyborcami, do których trafia się poprzez kieszeń?

Argumentum ad crumenam, czyli "argument do trzosu" znany jest i stosowany od starożytności – bo zmiany w sakiewce odczuwa każdy. A PiS robi to już od 2015 roku. Te ich programy z plusem to taki właśnie sposób na pozyskiwanie głosów. I cóż z tego, że władza kupuje głosy za pieniądze wyborców – w polityce ważna jest skuteczność.

Jeżeli dodać do tego elementy propagandy sukcesu ekonomicznego serwowane nieustannie przez media publiczne w postaci haseł: kraj się rozwija, budżet trzyma się świetnie, ludziom rosną zarobki, czy dajemy kolejne emerytury – mam skuteczny sposób na wysokie słupki poparcia w sondażach i kolejne wygrane w wyborach.

A opozycja cały czas nie odpowiada na pytanie, co – a w zasadzie, ile? – zyska Kowalski oddając na nią głos. On oczekuje konkretnej oferty. A PiS mówi konkretami.

To nie jedyny błąd opozycji?

Jak mówił jeden z mądrych spin doctorów, nie wystarczy mieć poglądy, trzeba je umieć sprzedać. A problemem naszej opozycji jest na razie brak tych "poglądów": programu, brak wizji. Gdyby tylko były, można by je skutecznie sprzedać, bo Donald Tusk jest dobrym nośnikiem, nazwijmy to, idei.

Jest zdecydowanie lepszym liderem niż Budka, niż Schetyna, niż cała reszta, ale on nie ma o czym mówić. Kampania musi się toczyć wokół jakiegoś tematu, wokół problemu, który dotyka wszystkich Polaków i pozwoli im się z nim identyfikować.

Nie jestem zatrudniony przez opozycję, żeby im podpowiadać, ale PiS jest do ogrania w sposób wręcz podręcznikowy, trzeba jednak do tych podręczników sięgnąć. Nie bawić się we własnej piaskownicy, nie rozgrywać polityczki w kuluarach sejmowych, tylko zacząć się normalnie komunikować z elektoratem poprzez twarde argumenty.

Nie bawić się w subtelności – walić prosto z mostu, powiedzieć "macie mordy zakłamane", bo taki jest (niestety) język współczesnej polskiej polityki. Taką narrację stosuje PiS i tym wygrywa. A wszyscy się obchodzą z Jarosławem Kaczyńskim, jak z jajkiem, a tu trzeba na niego huknąć. To działa. W 2007 roku pokazały to słynne "dyplomatołki" Władysława Bartoszewskiego.

To, że PiS w sondażach ucieka opozycji oznacza, że wzmacnia się dzięki jakim wyborcom?

W każdym społeczeństwie jest mniej więcej 1/3 wyborców niezdecydowanych, tak zwanych swinging voters – głosujących nie z powodu przekonań politycznych, ale zależnie od sytuacji. Obecne zmiany słupków w sondażach to są ruchy właśnie w obrębie tej grupy. Jej członkowie pod wpływem jakich informacji wskazują ankieterom tę czy inną kandydaturę.

To są zjawiska naturalne, więc sondaże należy rozpatrywać w dłuższej perspektywie patrząc na tendencje, a nie jednorazowe zmiany wysokości słupków poparcia. Zawsze też warto pamiętać, że minimalny błąd statystycznych w tego typu badaniach to +/- 3 pkt. procentowe, więc zmiany zachodzące w tym przedziale o niczym nie świadczą.

Niemniej z punktu widzenia ugrupowań politycznych walka toczy się przede wszystkim o pozyskanie głosów tej właśnie grupy, tych swingujących wyborców. Do niej głównie powinny być kierowane kampanie polityczne.

Czy te ostatnie ruchy opozycji, mam na myśli szeroko komentowane działania na granicy, słowa dotyczące katolików, mogły przyczynić się do tego, że to PiS dziś z większym zadowoleniem może patrzeć na ostatnie sondaże?

Mówiąc szczerze, w kategoriach profesjonalnej komunikacji politycznej to była amatorszczyzna. W zasadzie strzelanie sobie w stopę. Szkoda nawet czasu, aby to komentować. Może poza przytoczeniem innego prawa z zakresu marketingu politycznego: "to nie my wygrywamy wybory, to nasz przeciwnik je przegrywa".

Oburzenia, które obserwujemy w internecie, nie można w żaden sposób przekładać na wyborców?

Trzeba pamiętać, że polski internauta jest kimś innym, niż polski wyborca. To są dwie różne kategorie socjologiczne. Internauta jest lepiej wykształcony, lepiej zarabia, to też mieszkaniec większego miasta, o bardziej lewicujących poglądach.

Polski wyborca to ktoś o "klasę niżej". Mieszkaniec tzw. Polski powiatowej, gorzej uposażony, o niższym wykształceniu, bardziej konserwatywny. To jest ta egzemplifikacja polskiego wyborcy, który decyduje w dużym stopniu o tym, kto w kraju sprawuje władzę.

"Praktycznie" wykazała to chociażby ostatnia kampania prezydenta Andrzeja Dudy, "Teoretycznie" – raport Dobra zmiana w Miastku, przygotowany w 2017 roku przez zespół socjologów z Uniwersytetu Warszawskiego na temat poglądów i postaw politycznych mieszkańców małego miasta (umownego "Miastka") w dwa lata po wygranych przez PiS wyborach i przejęciu rządów w kraju.

Skoro mowa o edukacji, to mamy przecież jeszcze bałagan w szkole, ideologiczny przekaz, który nie podoba się uczniom. To też nie ma znaczenia?

I znów, ta dyskusja dotyczy szkoły w wielkim mieście, liceum ogólnokształcącego, do którego chodzi młodzież z inteligenckich rodzin. Zupełnie inaczej wygląda to w zespole szkół średnich w tym umownym Miastku.

To jest zdecydowanie inna placówka oświatowa, działająca w zupełnie innym środowisku, osadzona w zupełnie innej społeczności. Ma też inne problemy i zdaje się, że nie dotyczą one zjawiska odpływu młodzieży z katechizacji, dotykającego głównie większych aglomeracji.

A do kolejnych "reform" kolejnych ministrów edukacji nauczyciele także w tej szkole już zdążyli się przyzwyczaić i zdaje się, że w większości się na nie "uodpornili".

W takim razie co może być tą kroplą, która przeleje tę czarę, o której wspomniał Pan na początku rozmowy?

To trudno to określić. Może to być kolejna afera ujawniona przez dziennikarzy. Może być to jakaś klęska żywiołowa, która nieumiejętnie "zagospodarowana" przez rząd, zmieniła sytuację na scenie politycznej. A może być to czysty przypadek.

Niemniej, jeżeli opozycja poważnie myśli o przejęciu władzy, to powinna postarać się temu "przypadkowi" pomóc, chociażby poprzez zaproponowanie konkretnego programu, o którym wspominaliśmy. Inaczej i "święty Boże nie pomoże...". Takie są reguły walki politycznej.

Obserwuje pan od lat polską scenę polityczną, czy coś dziś jeszcze zaskakuje, czy są to raczej znane mechanizmy?

Są procesy, które są odwieczne i powtarzalne. Schemat wypalenia władzy dotyczy każdego rządu. Może on trwać nawet kilka kadencji, ale kiedyś się z pewnością skończy. Przyczyna jest prosta – z czasem zaczynają rządzić "tłuste koty".

W pewnym momencie politykom władzy przestaje się chcieć, czerpią benefity, jest im dobrze, ciepło, miło i przyjemnie... A polityka to walka, walka o władzę. Wprawdzie rządzi król lew, ale otaczają go hieny, które czekają tylko na jego potknięcie, chwilę słabości, aby zająć jego miejsce. W związku z tym cały czas trzeba zachowywać czujność, trzeba być zapobiegliwym – ani na chwilę nie można spocząć na laurach.

W polityce nic nie jest dane raz na zawsze. Trzeba liczyć się z tym, że za chwilę powstaną nowe twory polityczne, które będą się rozpychały na tej scenie. Aktualnym przykładem jest Agrounia, której lider wszedł w buty Andrzeja Leppera i zmierza do władzy dokładnie tą samą drogą, która dla lidera Samoobrony rozpoczęła się na blokadach dróg. Ma wyraziste poglądy i umie je sprzedać.

A Hołownia?

Dynamika zmian na polskiej scenie politycznej jest duża i wydaje się, że czas Hołowni już minął. Wygląda na to, że jego ugrupowanie można już zaliczać to "TUP – Tymczasowych Ugrupowań Protestu" – jak nazywa tego typu twory prof. Jarosław Flis. Mieliśmy już kilka takich podmiotów: od Polskiej Partii Przyjaciół Piwa zaczynając, na Nowoczesnej Ryszarda Petru, czy Kukiz’15 kończąc. TUP to zjawisko dosyć regularne i opisywalne. Nie jest niczym nowym.

Pewne schematy działań się powtarzają, więc i o zaskoczenie na scenie politycznej jest dosyć trudno. Wszystko już kiedyś było, bo Polityka jest tak stara, jak cywilizacja i demokracja. Pierwsze podręczniki marketingu politycznego powstawały już w antycznej Grecji, a nawet wcześniej.

Mechanizmy zdobywania i utrzymywania władzy są proste, to nie jest jakaś nauka tajemna, ale trzeba umieć z niej korzystać. Jednak patrząc na to, co dzieje się obecnie w Polsce, zgadzam się z opinią, że w obecnym świecie profesjonalistów jedynymi amatorami są nasi politycy.
Czytaj także: Alarm dla KO w nowym sondażu. Po "efekcie Tuska" nie ma już śladu