Lepszego pożegnania Craig nie mógł sobie wymarzyć. "Nie czas umierać" to petarda, ale nie bez wad

Ola Gersz
Oczekiwaliśmy pana, panie Bond. Dłużej, niż zwykle, bo szyki (byłemu) agentowi 007 pokrzyżowały zmiana reżysera i pandemia COVID-19, ale opłacało się czekać. "Nie czas umierać" to mieszanka brawury, polotu i serca. Widowisko, które satysfakcjonuje i porywa. I chociaż fabula na tle całej serii nie należy do najbardziej porywających, a momentami robi się zbyt ckliwie, to wszystko można Bondowi wybaczyć, bo to najbardziej ludzki James Bond w historii. Bohater czasów kryzysu, który kocha, cierpi i nie jest niezniszczalny, ale walczy do upadłego.
"Nie czas umierać" to ostatni film z Danielem Craigiem w roli Jamesa Bonda Fot. materiały prasowe
Smutno mi, gdy piszę ten tekst – recenzję ostatniego "Bonda" z Danielem Craigiem. Nie będę kłamać: to mój ulubiony agent 007 (nawet gdy agentem 007 chwilowo nie jest) i nikogo innego sobie w tej roli nie wyobrażam. Jestem gotowa na kontrataki fanów Seana Connery'ego i Rogera Moore'a, ale wybaczcie mi, hejterzy Craiga, nie będę Was słuchać. Craigowski Bond to mój Bond.


To tylko jeden z powodów, dlaczego "Nie czas umierać" był dla mnie emocjonalną huśtawką. 25. film o najsłynniejszym agencie świata bez wątpienia porusza bardziej, niż jego poprzednicy. Tak, nawet "Casino Royale", w którym Bond rozpaczał nad ciałem Vesper Lynd – kobiety, którą kochał, ale chciał nienawidzić.

Lynd zresztą pojawia się w "Nie czas umierać". A właściwie nie ona, a jej grób, który Bond odwiedza po raz pierwszy od pamiętnych wydarzeń z filmu z 2006 roku. – Tęsknię za tobą – mówi do zdjęcia Vesper James. Styrany życiem mężczyzna w średnim wieku, który właśnie przeszedł na emeryturę i cieszy się szczęściem u boku Madeleine Swann (Léa Seydoux). Spodziewamy się jednak – chociażby po trailerze – że sielanka długo trwać nie będzie.
Bo "Nie czas umierać" nie ma w sobie nic z sielanki. Od samego początku unosi się nad nim nuta melancholii, tęsknoty, żałoby i żalu. Udręczony głos Billie Eilish wyśpiewujący podczas czołówki wdzierający się w serce utwór "No Time To Die" utwierdza widza w przekonaniu, że 25. Bond nie będzie kolejnym filmem o beztroskich przygodach kobieciarza, gadżeciarza i miłośnika szybkich aut, ale opowieścią o smutku, pożegnaniach i demonach przeszłości, które prześladują nie tylko Bonda.

Martini – wstrząśnięte, niezmieszane

Tych, którzy oczekują po "Bondzie" Cary'ego Fukunagi (czyli człowieka odpowiedzialnego za głośny pierwszy sezon "Detektywa" i znakomite "Beasts of No Nation") fabuły na miarę filmów Christophera Nolana, muszę zasmucić: "Nie czas umierać" nie jest fabularną petardą. Nie, fabuła jest całkiem prosta, co w tym przypadku ma sens, ale o tym zaraz.

Emeryturę Bonda, który cieszy się życiem na Jamajce, przerywa jego stary przyjaciel i agent CIA Felix Leiter (Jeffrey Wright), który prosi go o pomoc w odnalezieniu zaginionego naukowca. Ten dzierży w swoich rękach zabójczą technologię, która targetuje ofiary na podstawie ich DNA. Bond, początkowo niechętny, zgadza się, a na swojej drodze spotka nie tylko nową agentkę 007, Nomi (Lashana Lynch) i starych przyjaciół z MI6, ale również starego wroga Blofelda (Christoph Waltz) i całkiem nowego, nieobliczalnego przeciwnika – Lyutsifera Safina (Rami Malek).
Fot. materiały prasowe
Więcej zdradzić nie mogę, ale mogę zapewnić o jednym: mimo że scenariusz autorstwa Neala Purvisa, Roberta Wade'a, Phoebe Waller-Bridge i Fukunagi nie jest ani przełomowy, ani "rozwalający mózg", to dzieje się w nim dużo. Chwilami, aż za dużo. Spektakularne pościgi na przekór grawitacji, absurdalne sceny akcji i wynalazki, które są mokrym snem geeków to jedno. Tego po "Bondzie" oczekujemy, bo przecież za to tę serię kochamy.

Drugie to jednak cały Bondowski arsenał ściśnięty w 2 godziny i 43 minuty. Kultowe powiedzonka, oldschoolowe sekwencje, niczym z "Doktora No', orszak postaci z poprzednich tytułów, wszystkie asy w rękawie agenta Jej Królewskiej Mości… Chwilami ma się wrażenie, jakby Fukunaga nie tylko chciał zmieścić w tym pożegnaniu Daniela Craiga wszystko i jeszcze więcej, ale również ekscytował się światem Jamesa Bonda tak bardzo, że nie mógł odmówić sobie kiszenia się w fanowskim sosie.

Miło jest usłyszeć, gdy Bond zamawia "martini – wstrząśnięte, niezmieszane", ale gdy nawiązania do starych "Bondow" pojawiają się co kilka minut, cóż... W końcu widza zaczyna boleć głowa. To właśnie z powodu nagromadzenia w "Nie czas umierać" smaczków dla fanów, pościgów, walk i śmiercionośnych broni, nieskomplikowana fabuła się broni. Inaczej chaos mógłby być nie do zniesienia.
Fot. materiały prasowe

Widzowisko przez wielkie "W"

25. Bond nie jest jednak typowym filmem o agencie 007 – i to nie tylko z powodu unoszących się w powietrzu smutku i tęsknoty. "Nie czas umierać" to niepospolita mieszanka: patosu, dramatu, akcji, komedii, makabry, romansu, melodramatu, familijnego filmu i kina w starym, nieco już przestarzałym i głupiutkim stylu.

O, dziwo to wszystko trzyma się kupy i zapewnia widzowi naprawdę przednią rozrywkę. Mimo długości filmu nie nudziłam się na nim ani przez chwilę, chociaż momentami przewracałam oczami. Nie, film Fukunagi nie jest bez wad: potrafi być zbyt ckliwy, zbyt cukierkowy, zbyt schematyczny, zbyt przerysowany. Ale to wciąż widowisko przez wielkie "W", którego widzowie po "Bondzie" oczekują. Jest tu i werwa, i fantazja, i pasja, i polot.

Są i kobiety w rolach bardziej znaczących, niż obiekty seksualnych podbojów brytyjskiego agenta. Jest powściągliwa i straumatyzowana Madeleine Swann, pewna siebie i bezkompromisowa Nomi, która przejęła numer 007 po Bondzie, rozsądna Eve Moneypenny (Naomie Harris) i ekscytująca, pełna życia agentka CIA Paloma (Ana de Armas).
Fot. materiały prasowe
Seydoux, która w "Spectre" nie była przekonująca, a z Craigiem nie miała ani krztyny chemii, tutaj udowadnia, dlaczego jest jedną z ciekawszych współczesnych aktorek, a jej relacja z Bondem w końcu jest wiarygodna. Z kolei Lashana Lynch dodaje filmowi pazura, ale jej postać nie została w pełni wykorzystana. Jest aż zbyt cięta, zbyt przebojowa, zbyt zawadiacka. To ten typ kobiecej "cool" bohaterki, która tworzą męscy autorzy, gdy chcą udowodnić, że są postępowi. Ale to wcale nie na tym polega.

Po zatrudnieniu jako współscenarzystki Phoebe Waller-Bridge, twórczyni ostrego jak brzytwa serialu-arcydzieła "Fleabag", spodziewałam się feministycznej petardy. Dużo było szumnych zapowiedzi o kobiecej rewolucji i owszem, nowy "Bond' nie jest seksistowski i traktuje kobiety jak podmioty, nie przedmioty. Jednak kobiety w "Bondzie", mimo że mają i osobowość, i decyzyjność, na koniec dnia zawsze będą w cieniu mężczyzny.

W cieniu innych czarnych charakterów z Bondowskiego świata zawsze będzie też Rami Malek. Jego Lyutsifer Safin to postać intrygująca, ale do bólu przerysowana. To "złol", który pała żądzą zemsty i, niczym Thanos z "Avengersów", chce unicestwić część ludzkości dla większego dobra. Podczas gdy w superbohaterskim kinie oglądałabym takiego antagonistę – odrażającego, dziwacznego, ekstrawaganckiego – z przyjemnością, to w filmie o Jamesie Bondzie jest on lekko "od czapy".
Fot. materiały prasowe

Bohater naszych czasów

"Nie czas umierać" jest jednak nietypowym "Bondem" głównie z powodu samego Bonda. Wiemy już, że Daniel Craig jest zupełnie innym agentem 007, niż jego poprzednicy: ludzkim, wrażliwym, mniej gruboskórnym. W filmie Cary'ego Fukunagi brytyjski agent jest jednak człowiekiem bardziej, niż zwykle: cierpiącym, podatnym na zranienie i nieufnym, zakochanym, uczuciowym i niebojącym się mówić "kocham cię", zmęczonym i popełniającym błędy.
Czytaj także: "Ta suka już nie żyje". Książek Iana Fleminga o Jamesie Bondzie dziś się nie da czytać
W 25. filmie z cyklu James Bond w końcu przestaje być człowiekiem, którego tak bardzo krytykował niegdyś Daniel Craig. Nieczułym hedonistą i dupkiem, który traktował kobiety jak zabawki, a świat jak plac zabaw. To już Bond, który ma swoje lata i nie chce udawać młodziaka. To Bond, któremu zależy.

Craig zamyka pięć filmów, w których stopniowo nadawał Bondowi ludzkie cechy, w mistrzowskim stylu: uczłowiecza go, ale nie pozbawia go rdzenia tej postaci – brawury. To Bond na miarę XXI wieku, bohater czasu pandemii i kryzysów – odważny, ale nie niezniszczalny.