Przerzucili ją przez granicę jak "worek ze śmieciami". 29-letnia Kongijka dwa dni później poroniła

Diana Wawrzusiszyn
29-letnia Kongijka opowiedziała OKO.press, jak polscy mundurowi złapali ją za ręce, nogi i przerzucili nad drutami granicznymi. Była w 2,5 miesiącu ciąży, dwa dni później poroniła. W lesie na granicy zaginął też jej mąż.
Żołnierze przy ogrodzeniu na granicy polsko-białoruskiej. Fot. Viktor Tolochko/East News
– Żołnierze i polscy i białoruscy traktowali nas jak zwierzęta. To ludzie bez honoru. Bez serca. Nie pomagają tym, którzy potrzebują pomocy – powiedziała dziennikarzom kobieta.

Do sytuacji opisanej przez OKO.press doszło 7 lub 8 października na wysokości Bobrowników i Sokółki. Kongijka poroniła 10 października.

Z Kongo na polsko-białoruską granicę

29-letnia kobieta opowiada, że o możliwości przedostania się przez polsko-białoruską granicę dowiedziała się przez internet. Zdecydowała się na ten krok, bo chciała wesprzeć finansowo swoją rodzinę. W Kongo studiowała ekonomię. Na wyjazd zdecydowała się wraz z mężem, z którym teraz nie ma kontaktu.
Czytaj także: "Tak po ludzku ich szkoda, ale zamykamy drzwi". Pod granicą ludzie swoje wiedzą ws. imigrantów
Opowiada, że przylecieli samolotem do Moskwy, następnie autem dojechali do Mińska. Wówczas zajęli się nimi żołnierze białoruscy, którzy załadowali ich na ciężarówki i wywieźli na granicę.


Gdy dotarli na granicę, zaczął się prawdziwy koszmar. – Polscy pogranicznicy wielokrotnie wypychali nas przez granicę, na Białoruś. Mnie sześć razy. Krzyczeli: go back, go back – wspomina kobieta. Jeden ze światków sytuacji, powiedział, mundurowi przerzucili ją “jak worek śmieci”.

Gdy wracaliśmy na Białoruś, to tamci żołnierze bili nas pałkami. Po nogach, po rękach, po plecach, brutalnie kopali. Ale raczej mężczyzn, nie kobiety. I w ten sposób zmuszali nas do ponownego przejścia do Polski.

Zdaniem kobiety, w lesie spędziła trzy tygodnie, czasem maszerując po 30 km dziennie. - Bez jedzenia, czystej wody. Piliśmy brudną. Byłam potwornie zmęczona. Koszmar. Białorusini nas wypychali z powrotem, a Polacy z kolei wykręcali nam ręce, jeśli nas złapali - mówi.

Poronienie


Kobieta nie ma wątpliwości, że z powodu brutalnego obchodzenia się z nią pograniczników straciła dziecko. Przyczyniły się też do tego trudne warunki, ekstremalne wyrzeczenie organizmu. Opowiada, że otrzymała pomoc polskich wolontariuszy.

Tuż po tym, gdy mną rzucili, znów byłam w Polsce i zaczęłam krwawić. Pojawili się wolontariusze, którzy mi pomogli. Osoba, która miała doświadczenie pielęgniarskie, podała mi jakieś leki. Zrobiła tyle, ile mogła. Jeden z aktywistów zaproponował, by mnie zabrać do domu w okolicy i tam wezwać lekarza, który mnie zbada. Ale okazało się, że w jego domu było dużo policji, coś się działo i nie mogłam tam pójść. Nie trafiłam wtedy do lekarza. Jakieś dwa dni później, 10 października poroniłam.

Kobieta miała szczęście, bo udało jej się dostać w końcu do Francji, jednak jej mąż zaginął w lesie na granicy.

Straż Graniczna a kobiety w ciąży

Dziennikarz OKO.press rozmawiali też z przedstawicielem Straży Granicznej, kpt. Krystyną Jakimik-Jarosz.

Jej zdaniem kobiety w ciąży, jeśli ubiegają się o ochronę w Polsce, to taką ochronę otrzymują. - Zgodnie z procedurami trafiają do nas na placówkę i później do strzeżonego ośrodka dla uchodźców. Ale muszą zadeklarować tę chęć ubiegania się o ochronę w Polsce bezpośrednio funkcjonariuszowi - mówi kpt. Jakimik-Jarosz.

– Jeśli więc ktoś twierdzi, że stosujemy push-backi wobec kobiet w ciąży, to nie ma to potwierdzenia, bo wręcz im pomagamy - dodaje.

Pytana o los brutalnie wypychanych imigrantów, w tym 29-letniej Kongijki, odpowiada, że w takich sytuacjach należy wysłać pismo do podlaskiego komendanta Straży Granicznej. Jednocześnie powiedziała, że opisana przez dziennikarza sprawa Kongijki "nie pozostanie to bez echa".

Posłuchaj "naTemat codziennie". Skrót dnia w mniej niż 5 minut