Niby wszyscy mówią, że jest spokojnie, ale pogłoski robią swoje. – Bezpośrednio nie miałam kontaktu z imigrantami, ale sąsiedzi opowiadają, że już zaczynają się bać, bo uchodźcy pojawiają się w budynku gospodarczym czy na podwórkach – mówi mieszkanka Włodawy. A w Ozieranach Małych czują się jakby wojna miała być. Tak pod granicą nakręca się spirala obaw. Ale jest też współczucie.
Maleńka miejscowość Ozierany Małe w województwie podlaskim leży około 25 km na południe od Usnarza Górnego, gdzie od tygodni koczują imigranci. W rejonie – jak możemy się tylko domyślać – aż roi się od wojska i straży granicznej.
W Ozieranach mieszka jedynie 6 osób, prawie same osoby starsze. Na całą wieś zamieszkałe są tylko trzy domy. Reszta stoi pusta – ludzie poumierali albo wyjechali. Do granicy stąd jest kilka minut. Wojsko często przejeżdża przez wieś.
– Cała granica jest obstawiona. Każdy jest przestraszony. Widzą, że tyle wojska jeździ, to czują się niemal jak na wojnie. Teraz też niedawno przejechali, pewnie na granicę do Bobrownik jechali. A tu mieszkają starsi ludzie, oni swoje już przeżyli, mają skojarzenia z wojną. Każdy obawia się o swoje życie. Obawiają się imigrantów. Jeden idzie za chlebem, a drugi nie wiadomo za czym – opowiada naTemat sołtys wsi Roman Krejza.
Twierdzi, że wszyscy tu zawsze mieli pootwierane domy, teraz wszyscy się zamykają. Ale on się nie boi, jest jednym z młodszych: – A czego mam się bać? Jak ktoś zechce wejść to i zamek nie pomoże. Ja wszystkich uspokajam, że oni uciekają, szukają czego innego. "Jaka wojna? Nie ma żadnej wojny" – mówię. Na razie jest spokój, przekonuję, że nie ma powodu do strachu – mówi.
Oczywiście, jak zaznacza, szkoda tych, co uciekają. Ale ludzie obawy mają, a starszym trudno przetłumaczyć.
"Teraz człowiek bardziej się pilnuje"
Od tygodni w części województwa podlaskiego i lubelskiego trwa stan wyjątkowy. Objęto nim ponad 180 miejscowości, spod granicy wyproszono dziennikarzy, mieszkańcy ciągle są legitymowani.
Ze strony władz co chwila dowiadujemy się o kolejnych próbach nielegalnego przekroczenia granicy – od sierpnia było ich ponad 9 tys. – słyszymy o wojnie hybrydowej, ataku na Polskę, ciągłym stanie zagrożenia, nie mówiąc o sugestiach pod adresem migrantów związanych z terroryzmem. Taka narracja robi swoje.
Ale jest też druga twarz kryzysu. Zgony imigrantów, poruszające obrazy dzieci, ludzkie dramaty i wstrząsające relacje organizacji pomocowych.
Z kolei w Michałowie na Podlasiu zatrzymano grupę migrantów z kobietami i kilkuletnimi dziećmi, po czym przewieziono ich z powrotem na granicę.
W czwartek, na sesji Rady Miasta Michałowa, odbyła się burzliwa dyskusja na ten temat. Na pytania odpowiadał zastępca komendanta tamtejszej placówki Straży Granicznej mjr Piotr Dederko. Z relacji Faktów TVN24 wynikało, że ludzie byli oburzeni takim potraktowaniem migrantów.
– Co będzie jak w mediach będą nagłówki "W Michałowie zamarzają ludzie, dzieci"? A odstawianie na granicę za druty do tego doprowadzi. To jest tylko kwestia czasu. Tylko czekać, kiedy znajdzie się jakieś zwłoki. Jak oni się gubią, na zasadzie, że matka idzie tu, a dzieci gdzie indziej – mówił burmistrz Marek Nazarko.
Emocje wokół imigrantów na terenach objętych stanem wyjątkowym na pewno u niektórych są większe niż w pozostałej części kraju.
– Na pewno jest jakieś współczucie dla tych ludzi. Ale przynajmniej my na pewno częściej się kontrolujemy. Człowiek się zamyka. Wcześniej dom raz był zamknięty, raz nie, różnie bywało. Teraz bardziej się tego pilnuje. Nie chciałoby się, żeby jakaś ilość osób do domu weszła, prawda? – mówi nam mieszkanka miejscowości na północ od Włodawy.
Kobieta jakby szukała usprawiedliwienia. – Wiadomo, że gdyby jedna osoba weszła, to człowiek się nie boi, bo jakoś sobie poradzi. Ale gdyby miała jakaś grupa wtargnąć to jest to jakieś niebezpieczeństwo, prawda? Bardziej pod tym kątem są obawy. Ale jeśli byłaby jakaś potrzeba udzielenia pomocy to człowiek na pewno jej udzielił. Przecież to logiczne. To też człowiek. To są ludzie – dodaje.
Druga rozmówczyni mieszka po drugiej stronie jeziora, do Tarasiuk ma ze dwa kilometry. O tym, że troje imigrantów topiło się w bagnie, dowiedziała się z mediów. – Słyszymy, że kogoś gdzieś złapali. A to w kukurydzy, a to w innym miejscu. Ale my jeszcze nie mieliśmy styczności z tymi ludźmi – mówi.
– Zna pani kogoś, kto miał? – pytam.
– Nie, ale różne pogłoski chodzą. Z tego, co słyszę, to jak wcześniej ktoś nie zamykał domu, to teraz ludzie zamykają dom na klucz, pilnują, żeby brama była zamknięta. My tych osób nie znamy, nie wiadomo kim są. Ciężko stwierdzić, co w danym momencie zrobią. Z tego co słyszę, ludzie obawiają się – mówi.
"Jako mieszkańcy nie czujemy zagrożenia, ale..."
Tu pod wschodnią granicą non stop słyszę, że jest spokojnie, nic złego się nie dzieje, wszystko jest ok. Wszyscy proszą o anonimowość. Nikt z naszych rozmówców na oczy nie widział imigranta.
Zaraz jednak pojawia się "ale".
– Jako mieszkańcy nie czujemy jakiegoś zagrożenia. Po prostu pracujemy, robimy swoje – mówi nam mieszkanka okolic Włodawy. Prowadzi gospodarstwo agroturystyczne, przyznaje, że stan wyjątkowy zabrał jej wszystkich gości, z tego powodu jest bardzo źle, bo straty są duże, ale i tak uważa, że stan wyjątkowy wprowadzono słusznie.
– Bezpośrednio nie miałam kontaktu z imigrantami, ale sąsiedzi opowiadają, że już zaczynają się bać, bo uchodźcy pojawiają się w budynku gospodarczym, na podwórkach. W nocy słychać głosy. Zamykamy teraz bramy i budynki. Jest takich odruch związany z lękiem. Tak naprawdę nie wiadomo przed czym. Ta fala imigrantów się nasila. Od tygodnia, 10 dni, jest ich więcej, coraz bardziej się o tym słyszy – twierdzi.
Ale zaraz dodaje: – To są też ludzie, którzy potrzebują pomocy. Nie można tego tematu tak sobie zostawić. Wczoraj w nocy trzy osoby topiły się na bagnach, 8 km stąd. Tak po ludzku to bardzo ciężka sytuacja. Z jednej strony są obawy przed nimi, z drugiej strony ich szkoda.
W doniesienia o zwłokach w lasach nie dowierza.
Okolice Zabłocia. Tu nasz rozmówca również zastrzega, że jest spokój, w okolicy nie było żadnego przypadku, by pojawił się imigrant.
– Nie słyszałem, żeby ktoś przyszedł gdzieś do gospodarstwa. Ale słyszymy, że przychodzą. Gdzieś w Kodniu, czy gdzieś indziej, podobno o kanapkę prosili i pytali po swojemu, czy daleko do Odry – twierdzi.
Nie ma pojęcia, gdzie miało miejsce to zdarzenie. Nie wie też, czy ten ktoś dostał kanapkę lub inną pomoc.
– Słyszałem o tym, ale bez potwierdzenia. My nie chcemy tutaj imigrantów, bo nie wiemy, kto przychodzi. Może to przestępca? Nie wiemy. Tego się obawiamy. Raczej współczucia nie ma, bo o tych obcokrajowcach raczej źle się słyszy, Że terroryzm, czy coś innego, że burdy robią – mówi. Nie zamyka się jednak na noc, jak inni. Twierdzi wręcz, że mieszkańcy czują się spokojniejsi, gdy jest stan wyjątkowy.
– Jak policja niedaleko stoi, to przynajmniej tak się nie boimy, że ktoś coś ukradnie. To nawet na plus jest dla nas, że policja jest – zaznacza.
"W ten sposób powstają plotki"
Zastępca wójta gminy Kodeń, Andrzej Krywicki, przyznaje, że sam jest świadkiem, czy adresatem, różnych informacji i pogłosek na temat imigrantów.
– Nie wiemy, czy są to informacje prawdziwe, czy nie. To odbywa się na zasadzie, że ktoś gdzieś coś powiedział, teraz znajomy to usłyszał i to powtarza. W związku z powyższym nie ma informacji wiarygodnej. Sam nie byłem świadkiem takich sytuacji. Nikt ze znanych mi osób bezpośrednio nie był świadkiem ani zatrzymania, ani nie widział nikogo takiego. Dlatego nie jestem w stanie ocenić, jaka jest skala przekraczania granicy i przemieszczania się do Polski. Są informacje oficjalne – mówi naTemat.
Słyszał na przykład opowieści, że imigranci gdzieś pukali do drzwi. – Tylko, że nie można odnaleźć osoby, która była faktycznym świadkiem zdarzenia, czy do której pukano. W ten sposób rodzi się plotka, nikt nie sprawdza źródła tej informacji – podkreśla.
W ten sposób rodzi się też strach. – I tego najbardziej się obawiamy. Żeby strach nie sparaliżował naszych mieszkańców – mówi.
Dziś, jak podkreśla, nie ma poczucia, że się boją. Rozmawiał o tym z kilkoma osobami. Do tego we wrześniu w 19 sołectwach gminy odbył się cykl zebrań wiejskich. Andrzej Krywicki mówi, że tematu imigrantów praktycznie nie było. – To chyba też o czymś świadczy – zauważa.
Ale podejście bywa oczywiście różne. – To są trochę emocje związane z faktem, że jest to inna kultura, inne zachowania, inne reakcje. Są głosy o tym, że uchodźcy w wieku 30-31 lat chcą poprawić sobie stan ekonomiczny, inni uważają, że naszej granicy trzeba pilnować. I nie wolno wpuszczać każdego, kto chce wejść. Ale trzeba pamiętać, że jesteśmy ludźmi. I imigranci, i my. W związku z tym wodę trzeba podać i chleba też dać – mówi zastępca wójta.
"To straszne, niehumanitarne"
Jedna z mieszkanek okolic Krynek ma ciekawe spostrzeżenie. Z jej obserwacji wynika – takie ma wrażenie – że jest podział na tych, co przyjechali z zewnątrz i na rdzenną ludność, która tu jest od zawsze. Ona jest przyjezdna.
– Nastroje nie są najlepsze. Część mieszkańców czuje się bezpiecznie w stanie wyjątkowym. Ja absolutnie uważam, że to przesada. Uważam, że stan wyjątkowy został wprowadzony po to, by nie dopuścić pomocy humanitarnej i odciąć dziennikarzy. Uciążliwość jest ogromna, jak 4-5 razy potrafią kontrolować, gdzie się jedzie – twierdzi.
– Ludzie się boją, bo podobno już mafie zaczęły się kręcić na granicy, są przerzuty tych ludzi do Niemiec. To wszystko nie jest tak oczywiste. Ale zdecydowanie uważam, że trzeba pomagać. W Michałowie małe dzieci z powrotem wrzucili na granicę. To niehumanitarne. Straszne jest to, że nie ma pomocy – podkreśla.
"Stan wyjątkowy? Słusznie"
Część mieszkańców wprost chwali straż graniczną, mocno zaznaczają, że stan wyjątkowy został wprowadzony w dobrym celu.
– Ja mam cały czas wojsko i straż graniczą pod nosem. Wszystko jest ok – zaznacza mieszkanka z miejscowości tuż przy granicy niedaleko Hajnówki. – Co kilka godzin się zmieniają. Stoją po kilku przez cały dzień, nie ma takiej chwili, żeby nikogo nie było. Chronią granicy – dodaje.
– Straż graniczna raczej panuje nad tym wszystkim. U nas imigranci idą trochę mniej, ale słyszymy, że co raz gdzieś kogoś złapią. To nie jest jakaś fikcja, że ktoś to wymyślił. Oni idą. Dobrze nie jest, bo nie wiadomo, co jeszcze Łukaszenka wymyśli – mówi jeszcze jeden z lokalnych przedsiębiorców.
Na sugestię, że przecież nie od dziś ludzie przekraczają tak polską granicę reaguje: – Ale nie tak! Wcześniej na pewno nic takiego nie było. Chodziłem na ryby, potrafiłem godzinami tam siedzieć i nic takiego się nie działo. To była rzadkość, że gdzieś ktoś przekraczał granicę. Teraz jest tego dużo więcej.
Nie, nie słyszał, żeby w jego okolicy imigranci podchodzili pod domy. – Pewnie, że trzeba się zamykać, nawet policja to mówi. Psy szczekają w nocy, nie wiadomo, co się tam dzieje – zaznacza.
I jeszcze jeden głos, spod Terespola.
– Jest utrudnienie, bo są kontrole. Poza tym nic złego się nie dzieje. Ale po to jest stan wyjątkowy, żeby pilnować granicy. Muszą to robić, każdy ma swoją pracę. To jest granica UE, to powinno się uszanować. Moim zdaniem powinny być jeszcze dodatkowe służby z UE i NATO. Nie oszukujmy się. To jest atak na nasz kraj – argumentuje mieszkaniec.
Twierdzi wręcz, że opowieści o braku pomocy czy niehumanitarnym traktowaniu ludzi są wyolbrzymione. – Wymyślanie takich rzeczy to dramat. Jeden drugiego w ten sposób nakręca. Nie ma się co oszukiwać. Przecież służby są przeszkolone również medycznie, wiedzą co robią. Poza tym nikt ich specjalnie na siłę tu nie pcha – uważa.
Czy u niego w okolicy byli imigranci, widział kogoś?
– Jeden od drugiego coś słyszy, ale tak, żeby ktoś mi biegał za stodołą, czy po podwórku, to tego nie ma. I raczej nie będzie. Ale przekroczenia granicy były, będą i są – odpowiada.