Marek Dyjak: Uciekłem grabarzowi wiele razy. A teraz, mam wrażenie, święci ostrzą na mnie żyletki

Żaneta Gotowalska
– Śpiewanie samo w sobie jest trudne. To zawracanie głowy. Człowiek mógłby siedzieć na rybach, a musi śpiewać. A jak się nie jest na rybach, to lepsze od śpiewania nie istnieje – mówi w rozmowie z naTemat Marek Dyjak.
Marek Dyjak Wojciech Kornet
Marek Dyjak to polski muzyk wykonujący muzykę jazzową i poezję śpiewaną. Zadebiutował na scenie w latach 90. Samotnik, indywidualista, określany czasem mianem polskiego Toma Waitsa. "Drodzy Państwo, to moja trzynasta i ostatnia płyta w twórczości muzycznej. Nadal będę śpiewał o miłości, bo zawsze o miłość mi chodziło" - napisał, informując o płycie "Na wzgórzu rozpaczy.

Żaneta Gotowalska: Najnowsza płyta "Na wzgórzu rozpaczy" to chyba najsmutniejsza płyta w pana karierze.

Muszę się szczerze przyznać, że każda płyta to zapis stanu, w którym się znajduję. Aktualnego stanu. Kiedy nagrywałem płytę, byłem po rozpadzie wieloletniego związku.


Słychać rozpacz, złamane serce. Mam też wrażenie, że to rodzaj autoterapii.

Święte słowa. Dla każdego z nas, nawet dla zwykłego człowieka, który idzie wzdłuż rzeki i śpiewa, to jest bardzo leczące.

Słuchając "List a właściwie dwa” mam poczucie rozliczenia ze stratą nieodbytej rozmowy.

To piosenka Roberta Kasprzyckiego, kolejna z tych, które śpiewam. W czasie, kiedy powstawała, byłem tak słaby, zmordowany, tak bardzo nie chciało mi się żyć, że nazwałem nawet płytę ostatnią. Kiedyś już jedną tak nazwałem. To teraz co? Kolejna ostatnia?

To trochę chyba wynika ze stanu, w którym się pan znajduje. Czytałam opinie rozgoryczonych fanów, którzy nie chcą dopuścić do siebie myśli, że to miałaby być ostatnia płyta.

Trochę mi doskwiera zdrowie, trochę starość.

To jeszcze nie jest starość, jeszcze ma pan trochę czasu.

Tylko Bóg to wie, ile jeszcze mam czasu.

Mówi się, że trwa w nas nieskończona walka życia ze śmiercią.

Grabarzowi uciekłem spod łopaty chyba z pięćdziesiąt razy, więc mam farta. Opiekuje się mną Anioł Stróż – mój starszy brat, który zmarł. Dlatego jeszcze do tej pory łażę. Wszystko, co złe, to był Maruś, a Maciuś powiększył grono Aniołów, zmarł jako dziecko i opiekuje się mną. Od czasu do czasu bardzo to odczuwam.

W numerze "Czarodziejska góra” jest sporo rozliczeń z przeszłością. To autobiograficzny utwór.

"Czarodziejska góra" to w zasadzie wzgórze, na podstawie powieści Tomasza Manna. W tej historii chodzi dwóch mężczyzn, podsumowuje swoje życie i nagle okazuje się, że jest tylko jeden. A ja jestem jeden od samego początku.

Kiedy miałem 16-17 lat wyszedłem z domu i pojechałem w świat. Miałem na bilet w jedną stronę. Musiałem zawalczyć o wszystko.

Śpiewa pan o tym, że Cyganka wróżyła panu z ręki.

W książeczce dołączonej do płyty jest nawet zdjęcie tej Cyganki z utworu. Nie pozwoliła do siebie podejść, zasłaniała twarz, ale zdjęcie jest, widać ją od tyłu.
Marek DyjakWojciech Kornet
Łatwo było zaśpiewać taki rozliczający utwór?

Nigdy nie robię tego z punktu widzenia: łatwo czy trudno. Kiedy śpiewam, to po prostu wiem, że to się wydarzyło. Tu nie ma żadnego przekłamania. Ten tekst powstał po kilku wielogodzinnych rozmowach. Napisał go dla mnie Jan Kondrak ps. Rebe.

Podobnie jest w numerze "Na wzgórzach rozpaczy” – to równie emocjonalny numer.

"Na wzgórzach rozpaczy” to trochę zaczerpnięte od "Na szczytach rozpaczy” Emila Ciorana. Trochę o co innego chodzi. Cioran lekko faszyzował, a ja jestem antyfaszystą.

Ma pan swoje wzgórze rozpaczy? Takie miejsce, gdzie można oczyścić się z emocji, wykrzyczeć?

To jest mój dom. Wracam zawsze, bo to moja baza. Teraz nie myślę o emocjach, skupiam się na promocji płyty.

W utworze "Na wzgórzach rozpaczy” śpiewa pan "jedyny akt odwagi, to by się nie zabić jeszcze”. Trudne emocje cały czas w panu tkwią, balansuje pan na linie?

Niejeden powiedziałby, że jestem pod szczęśliwą gwiazdą urodzony. A to nie jest prawda. Moja gwiazda to jak mój adres.

Fani pana doceniają.

Moja publiczność to ludzie, o których może marzyć każdy, najwspanialszy artysta. Publiczność dyjakowa to bardzo wrażliwi mężczyźni, kobiety, ludzie po przejściach. Ludzie, których oczyszcza mój koncert. Tak jak i mnie oczyszcza. Słowo musi być wypowiedziane.

W jednym z numerów śpiewa pan "noc mnie bierze na tortury”. Czy nocą jest panu szczególnie trudno?

Tortury to rzucanie po całym domu, łażenie jak lew po klatce o trzeciej w nocy. Branie kąpieli, pogoń myśli, istne wariactwo. Czasami mnie to dopada. Często śni mi się moje życie. Mam je więc na bieżąco, ale i w nocy. Jest to odczuwalne przeze mnie na wielu wymiarach.

Przy nowej płycie współpracował pan z Januszem Palikotem.

W dniu premiery napisałem list do Janusza Palikota. Napisałem mu, że co by nie mówili, powstała nasza płyta. On dał pieniądze, ja dałem wysiłek i resztki serca.

Przyszła już odpowiedź?

Odpisał od razu, że mi dziękuje. Janusz Palikot to człowiek, który – jak pojawia się u mnie problem – zjawia się, jakby wszystko wiedział. Jakby mnie odczuwał. Kocham go jak brata. Bardzo go szanuję.

Jak wygląda wasza znajomość?

Znaliśmy się wcześniej. Grałem kiedyś w Lublinie w Teatrze im. J. Osterwy. Był tam Janusz Palikot. Bardzo mu się spodobało. Postanowił zaprosić mnie na zorganizowany koncert kilka dni później. Byłem wtedy w strasznej biedzie.

Wtedy istnieje szansa, że ktoś chce pana wykorzystać.

Niektórzy tak. Janusz mógł mnie skarcić wiele razy, jak przyjaciel przyjaciela, ale nigdy tego nie zrobił. On uważa, że nie nagrałem ostatniej płyty, tylko po prostu funkcjonuję „od śmierci do śmierci”.

"Ciągle mam nadzieję, że Marek zmieni swoją decyzję i nagra kolejne płyty w unikalnym jego własnym stylu, określanym przez krytyków, jako polskiego fado. Nikt inny nie pisze i nie śpiewa w taki sposób o miłości” – powiedział Janusz Palikot. Jest w tym duża nadzieja.

Podleczę zdrowie i może uda mi się coś jeszcze nagrać. Na przykład "Dyjak śpiewa dzieciom”. Wyobraża sobie pani, że śpiewałbym "były sobie kotki dwa”, jakieś przedwojenne ballady do snu?

To mogłoby być ciekawe doświadczenie – zestawienie pana głosu i takich piosenek dla dzieci.

Mnie lubią tylko zwierzęta i dzieci.

Bez przesady, ma pan przecież Janusza Palikota za przyjaciela.

Przyjaciół mam trzech. Nie po słowach, lecz po czynach ich rozpoznaję. I po śladach.

Przy ogłoszeniu waszej współpracy pojawiały się głosy, że to trochę zgrzyta – pan, który nie pije alkoholu i Tenczyńska Okovita z Januszem Palikotem.

U mnie w domu jest bomba alkoholowa. Mam przeróżne trunki – dwunasto-, piętnasto-, trzydziestoletnie, które mógłbym otworzyć w każdej chwili i się napić. Pazerność mnie zgubiła zbyt wcześnie. Gdybym nie był taki jako szczeniak, dziś nie miałbym tego problemu.

Firma, w której głównym udziałowcem jest Janusz Palikot, zdecydowała, że pomoże Dyjakowi. Wódka była kiedyś przekleństwem, a teraz osoba z nią związana oferuje mi pomoc.

Współpracował pan też z absolutną czołówką muzyków.

Gwardia asów! Producent – Marek Tarnowski, który grał na klawiszach i paraklawiszowych instrumentach. Obok niego arcykapłan tej muzyki – Jerzy Małek na trąbce. Tych dwóch facetów tworzy ze mną trio. Dokleiliśmy jeszcze gitarę, a na niej Sławomir „Guadky” Gładyszewski, który jest realizatorem płyt, ale gra bardzo dobrze na wiośle. Wziął udział w nagraniu „Na wzgórzu rozpaczy”.

Do tego Michał Jaros, artysta, który niedawno jeździł po Europie z Terencem Blanchardem. Ci, którzy słuchają muzyki jazzowej, wiedzą, jak wysoka to jest półka. Wszyscy muzycy są na międzynarodowym poziomie.

Jest pan bardzo krytyczny wobec siebie. Stroni pan też od środowiska "celebrytów”.

Nie chodzę po bankietach, nie zobaczy mnie pani na ściance. Raz musiałem być. Ale wyszedłem tylko dlatego, że razem ze mną była aktorka, która mi się podoba – Anna Mucha. Zamieniłem z nią kilka słów.

Ale generalnie na bankietach mnie nie ma. Z artystami się nie zadaję, jeśli już to z artystami-malarzami, rzeźbiarzami.

Ma pan szczęście do ludzi?

Mam absolutne szczęście do ludzi, to się w głowie nie mieści. Wymieniłem 200 nazwisk na okładce płyty. Od samego dnia próby wytrzeźwienia, bo jestem tzw. trzeźwiącym alkoholikiem, otaczam się ludźmi dobrymi. Bóg mnie tak ratuje, że poznałem jedynie kilku łachudrów.

Nie chodzę do żadnego kościoła. W żadnym nie widzę sensu. A jestem bardzo wierzącą osobą. Moja relacja z Bogiem jest pomiędzy nami. Uciekłem wiele razy grabarzowi, a teraz, mam wrażenie, święci ostrzą na mnie żyletki.

Czuje pan, że wyczerpał limit szczęścia w tej kwestii?

Nie wyczerpałem limitu szczęścia. Ludzie urodzeni, jak ja, 18 kwietnia to wojownicy.

Czy pana płyta "Na wzgórzu rozpaczy” powstała podczas sytuacji koronawirusowej?

Nie, tak nagrywałem płytę "Piękny instalator”, która była chyba najlepszą w moim życiu. A która prawie w ogóle nie trafiła do ludzi, bo wybuchła ta nieszczęsna pandemia. Koncerty zagrałem trzy. I nagle uciął się dostęp do pieniędzy, dostęp do pracy. Bez pieniędzy da się jakoś żyć, ale bez śpiewania i bez pracy się nie da.

Nie to, że jestem pracoholikiem, ale mężczyzna, zanim się skurczy, zgnije, zniknie, powinien coś po sobie pozostawić. Choćby parę rzeczy, kilka listów. Przykra sprawa z tą pandemią. Zmarł w niej bliski mi człowiek – Alfred Korona.

Wracając do płyty, w numerze "Dwadzieścia do dziesiątej” słychać elementy wspólne z numerem "Złota ryba”.

Jest prawdą, że kompozytor pisze cały czas jeden utwór. Przez całe życie. "Złota ryba” i "Dwadzieścia do dziesiątej” czy "Mistrz i Małgorzata” to jest cały czas ten sam utwór. Trzy numery z płyty są moimi kompozycjami, zagranymi jeszcze raz.

Na końcu "Czarodziejskiej góry” śpiewa pan: "kocham was, trzymajcie się”.

"Trzymajcie się” mówi się, kiedy się z kimś żegna. Miałem użyć "au revoir”? Prawdopodobnie to może być ostatnia płyta. W jakieś projekty będę pewnie wchodzić, jak np. ze środowiskiem hip-hopowym, jak Molesta czy Bilon. Bardzo cenię sobie tych współczesnych poetów.

Śpiewać piosenki będę do końca, ale czy będę coś wydawał? Śpiewanie samo w sobie jest trudne. To zawracanie głowy. Człowiek mógłby siedzieć na rybach, a musi śpiewać. A jak się nie jest na rybach, to lepsze od śpiewania nie istnieje.