Widział wojnę w Wietnamie, którą zasłania się Kaczyński. Oto jak amerykańskie media ją pokazywały

Katarzyna Zuchowicz
W PiS powołują się na wojnę w Wietnamie, która ma być koronnym argumentem, dlaczego media nie są wpuszczane na granicę z Białorusią. – Analogia jest pozorna. Amerykanie przegrali z Wietnamem, a nie ze swoimi mediami. Media tylko przyspieszyły tę porażkę – mówi naTemat Daniel Passent, który jako jedyny dziennikarz z Polski i bloku komunistycznego, ale bez akredytacji, był w w 1966 roku w Wietnamie. Opowiada nam, jaka była wtedy siła mediów. Czy tego mogą bać się w PiS?
Jak amerykańscy dziennikarze relacjonowali wojnę w Wietnamie? Na zdjęciu relacja z bitwy pod Hue, 20.02.1968 rok. Z mikrofonem – Walter Cronkite z CBS. fot. EastNews/Everett Collection historical images April 2012
Na wojnę w Wietnamie jako pierwszy powołał się Jarosław Kaczyński. – Ona właśnie została przegrana dzięki temu, że bardzo blisko pierwszej linii byli dziennikarze – powiedział w połowie października.


9 listopada, podczas przemówienia w Sejmie, porównaniem tym posiłkował się premier Mateusz Morawiecki. – Co do mediów: są przykłady zafałszowania rzeczywistości, propagandy. Oczywiście tego nie chcemy, przed tym się bronimy. Pamiętamy – może to drastyczne porównanie – jak Amerykanie m.in. poprzez coś takiego przegrali wojnę w Wietnamie – usłyszała cała Polska.

Obie sytuacje są nieporównywalne, ale w ten sposób wojna z lat 60. i 70. ubiegłego stulecia stała się argumentem dla najważniejszych osób w państwie za tym, by polscy dziennikarze nie jechali na granicę z Białorusią. Pytanie, czy słusznie. Dlatego pokażmy, jak amerykańskie media relacjonowały tamtem konflikt. I jak wielką miały siłę oddziaływania, której dziś najwyraźniej boją się w PiS.

600 dziennikarzy na wojnie


Wojna w Wietnamie (1955-1975) była pierwszą wojną pokazywaną na żywo w telewizji, okrzyknięto ją wręcz pierwszą wojną telewizyjną na świecie. Uważana jest też za najdokładniej relacjonowany konflikt w historii.

Tylko do 1968 roku w Wietnamie miało być akredytowanych ok. 600 dziennikarzy, którzy nadawali materiały dla amerykańskich serwisów informacyjnych, stacji radiowych i telewizyjnych, gazet. Dzięki nim wojna dla przeciętnego Amerykanina w USA stała się wszechobecna, weszła do jego domu i trwała tak bez mała przez 15 lat.

Stacje telewizyjne rywalizowały na newsy, wysyłały korespondentów na pole walki, walczyły o widzów i obnażały, co się dzieje. Mocno psując nerwy i rządzącym, i wojskowym, i zwolennikom wojny, którzy grzmieli, że dziennikarze lewicujących mediów nie do końca byli obiektywni, ulegali propagandzie i bombardowali Amerykę antywojenną narracją.

Do dziś ocena tamtych wydarzeń budzi skrajne emocje, jednak według ekspertów wpływ mediów nie był jedyną, czy nawet główną, przyczyną porażki USA w Wietnamie.

– Owszem, mówi się, że media w znacznym stopniu przyczyniły się do spadku poparcia dla wojny wietnamskiej w USA i końcowej klęski. Mówi się, że Amerykanie przegrali wojnę na tyłach, w kraju, na skutek mediów i ich niepatriotycznej postawy. Częściowo słusznie, bo w USA narastał coraz większy sprzeciw przeciwko tej wojnie. Odbywały się demonstracje studentów, młodzieży zagrożonej poborem do wojska, inteligencji. Ale przede wszystkim trzeba powiedzieć, że Amerykanie przegrali z Wietnamem, a nie ze swoimi mediami. Media tylko przyspieszyły tę porażkę. Bez nich wojna trwałaby dłużej. Analogia jest pozorna – mówi naTemat Daniel Passent, dziennikarz, wieloletni publicysta "Polityki", który w latach 60. był w Wietnamie i obserwował konflikt z bliska.

Był jedynym dziennikarzem z Polski

Już we wrześniu 2021 roku napisał w "Polityce" felieton pt. "Polski Sajgon". Zaczął go od słów: "Nie do wiary, a jednak. Pomiędzy wojną wietnamską, którą obserwowałem na miejscu (lata 60.), a wojną białoruską występują pewne analogie".
Daniel Passent
Polityka, 30 września 2021

"Wydając zakaz wstępu mediów na tereny objęte stanem wyjątkowym wzdłuż granicy z Białorusią, premier Morawiecki, wicepremier od spraw bezpieczeństwa Kaczyński i minister spraw wewnętrznych Kamiński postąpili tak, jak starały się postąpić władze amerykańskie w Wietnamie Południowym (w Północnym w ogóle nie było takiego problemu). Każda władza, która ma coś do ukrycia i jest na tyle silna, że może odciąć media od źródeł informacji, czyli od prawdy – korzysta z tej szansy. Kiedy to się jednak nie udaje i dziennikarze wreszcie odkrywają prawdę – wtedy marne widoki prezydenta, ministrów oraz ich żurnalistów". Czytaj więcej

Czego zatem może obawiać się Jarosław Kaczyński powołując się na casus wojny w Wietnamie?

– Pokazania metod działania służb, brutalności, warunków, w jakich przebywają ci ludzie. Co innego jest powiedzieć, że nocują w niskich temperaturach, a co innego pokazać zmarznięte dzieci. Kiedyś było takie powiedzenie: Jeden raz zobaczyć to jest tyle, co sto razy opisać. Gdyby dziennikarze jeden raz zobaczyli, jak wygląda sytuacja na miejscu, to byłoby mocniejsze oddziaływanie niż rozmowa z kimś trzy kilometry stamtąd, z trzeciej ręki – mówi w rozmowie z nami Daniel Passent.

On pojechał do Wietnamu nie jako akredytowany dziennikarz. Polska, która nie uznawała Wietnamu Południowego, nigdy by go tam nie puściła. Dostał się tam jako tłumacz w ramach międzynarodowej, trójstronnej komisji, której Polska – oprócz Indii i Kanady – była członkiem, a która nadzorowała wykonanie porozumień genewskich z 1955 roku, kończących wojny wietnamskie. Każdy z tych krajów miał w Wietnamie swoich pracowników i inspektorów. Daniel Passent dołączył do nich na trzy miesiące na skutek porozumienia między "Polityką" a MSZ.

Nieoficjalnie był jedynym dziennikarzem z Polski i z całego bloku wschodniego. – Na północy nie było dziennikarzy w ogóle. Na południu stale było ich kilkudziesięciu, głównie amerykańskich. Byli też nieliczni francuscy. Z obozu komunistycznego nie było nikogo. W 1966 roku byłem tylko ja, ale bez akredytacji, jako tłumacz – wspomina.

Przekaz rządowy i wątpliwości

Daniel Passent miał kontakt z amerykańskimi dziennikarzami, wcześniej studiował w USA, świetnie znał angielski. – Dzięki nim dużo więcej wiedziałem, bo mieli samochody, pozwolenie na przejazd, czy wyjazd z miasta. Mogłem obserwować ich pracę. A oni widzieli prawie wszystko, bo byli zabierani przez wojsko amerykański na obserwowanie akcji. W ogromnej większości media były dopuszczane nawet w przypadkach bombardowań i wykonywania egzekucji – opowiada.
Daniel Passent

Dowódca helikoptera, czy oddziału, sam mógł zdecydować, czy chce zabrać dziennikarza na akcję, czy będzie bezpieczny, czy chce, żeby wszystko widział. Dziennikarz też musiał przestrzegać pewnej subtelnej linii. Czy jest dziennikarzem, czy bierze udział w popełnianiu zbrodni wojennych, czy jest pomagierem. Między armią amerykańską a mediami w Wietnamie panowały takie stosunki, jak między armią i mediami w USA. Nie można było ustanowić nowych reguł, bo dziennikarze i właściciele mediów by się buntowali.

Na początku w społeczeństwie było poparcie dla amerykańskiej interwencji. Z czasem zaczęły narastać wątpliwości. Z jednej strony, jak mówi Daniel Passent, Amerykanie słyszeli, że wszystko idzie dobrze, że coraz więcej terenów jest oczyszczonych z komunistycznej partyzantki, że są coraz bliżej całkowitego zwycięstwa, a w Wietnamie Południowym postępuje normalne życie.

– To stało w sprzeczności z tym, że rząd amerykański występował o zgodę Kongresu na wysłanie dodatkowych tysięcy żołnierzy. Pojawiały się pytania, dlaczego, skoro tak dobrze szło? Dlaczego do baz amerykańskich powraca tylu rannych żołnierzy? Dlaczego jest tyle ofiar? Dlaczego coraz więcej rodzin otrzymywało zawiadomienie o zgonie ojca, syna, brata? Jedną z ważnych przyczyn tych wątpliwości było to, że media amerykańskie coraz bardziej zmieniały stosunek do relacji z wojny. O ile na początku podzielały optymistyczną wersję rządową, to z czasem miały coraz bardziej surowy stosunek do relacjonowania wojny – mówi Daniel Passent.

Najgłośniejszy przykład? Ikona amerykańskiego dziennikarstwa, Walter Cronkite, który przez 19 lat prowadził program "The CBS Evening News", a w latach 1937–1981 relacjonował najważniejsze wydarzenia w kraju i na świecie, m.in. w II wojnę światową w Europie i Afryce, procesy norymberskie, zabójstwo Johna F. Kennedy'ego, kryzys kubańskiego, lądowanie na Księżycu, czy aferę Watergate. Uważany był za reportera, któremu ufało najwięcej Amerykanów.

Raport Waltera Cronkite'a

Cronkite bardzo długo wierzył rządowi, popierał amerykańską interwencję, uważał, że komunizm w Wietnamie musi być pokonany – dopóki sam nie pojechał na dwa tygodnie do Wietnamu. Był luty 1968 roku, po tzw. Ofensywie Tet, w której partyzanci komunistycznego Wietkongu zaatakowali miasta i wsie na Południu i wtargnęli do ambasady USA. Do USA docierały już sprzeczne informacje z tym, co podawał rząd.

– Co się dzieje do diabła? Myślałem, że wygrywamy wojnę! – miał powiedzieć wzburzony Cronkite.

W Wietnamie przeprowadził mnóstwo rozmów, robił reportaże z pól bitewnych w Khe Sanh, Sajgonie, Hue – jednej z najkrwawszych bitw w czasie wojny wietnamskiej. Pokazywał też życie na Południu. "Po prostu robił reportaże w całym Wietnamie, a wszyscy korespondenci gazet wpadali w zachwyt, że to robił" – mówił w "Washington Post" Douglas Brinkley, historyk i jego biograf. Po powrocie Cronkite ogłosił, że tej wojny nie da się wygrać. Jego 30-minutowy raport, pokazany 27 lutego o godz. 22.00, wstrząsnął Ameryką. Przez lata obrósł mitem, uważany jest za punkt zwrotny, nazywany wprost "Cronkite Moment". Choć oczywiście miał też przeciwników, którzy zarzucali mu, że źle ocenił i zinterpretował ofensywę Tet, bo militarnie Amerykanie ją wygrali.
"Konserwatywni eksperci i historycy oświadczyli, że, sfałszował największą historię swojego życia. Nie dostrzegł, że Wietkong został pokonany w ofensywie Tet" – przypomina krytykę pod jego adresem "Washington Post". Jednocześnie cytując autorów książek o Wietnamie, którzy twierdzą, że Cronkite miał rację.
W każdym razie po jego raporcie prezydent Lyndon Johnson miał powiedzieć: – Jeśli straciłem Cronkite'a, to straciłem klasę średnią.

Ujawnił masakrę w My Lai

– Armia amerykańska i władze USA nie były przyzwyczajone, że wersja mediów tak bardzo będzie odbiegała od wersji rządowej. Znane są przypadki, że np. prezydent Kennedy próbował nie dopuścić jednej czy drugiej korespondencji, bo chcieli wymusić na właścicielach mediów, żeby swoich wysłanników przerzucili z Wietnamu do innych krajów. Władzom nie podobali się konkretni dziennikarze i rząd amerykański nalegał na redakcje, żeby ich odwołały lub przeniosły, ale media nie ustąpiły – mówi Daniel Passent.

Dodaje, że relacje mediów to była kropla goryczy, która przelała czarę: – Dziennikarze coraz prawdziwiej relacjonowali, co się działo. Mówili, ile było ofiar, ilu Amerykanów zginęło w zasadzkach, jak nie można było polegać na armii południowowietnamskiej, jak duże było ryzyko poszczególnych misji, jak bardzo wojska komunistyczne posuwały się na południe.

To niezależny dziennikarz śledczy Seymour Hersh ujawnił w 1969 roku masakrę sprzed roku, której amerykańskie wojska lądowe dokonały na setkach nieuzbrojonych cywilów w wiosce My Lai. Zdjęcia obiegły świat, to był szok. W 1970 roku Hersh otrzymał za to nagrodę Pulitzera. "W My Lai jest długi rów. Rankiem 16 marca 1968 roku był wypełniony ciałami zmarłych – dziesiątkami kobiet, dzieci i starców, zastrzelonych przez młodych amerykańskich żołnierzy" – tak wspominał tamte wydarzenia, gdy po 47 latach odwiedził wietnamską wioskę. Amerykański oddział ok. 100 żołnierzy spodziewał się, że znajdzie tu na partyzantów z Wietkongu, a natrafił na spokojną wieś. "Mimo to gwałcili kobiety, palili domy i skierowali swoje M-16 przeciwko nieuzbrojonym cywilom z My Lai" – wspominał Hersh w "New Yorkerze".

Z kolei w 1965 roku Morley Safer, reporter CBS News, towarzyszył amerykańskim żołnierzom podczas akcji w wiosce Kam Nei. – Oto jak wygląda wojna w Wietnamie. Są tu starcy i dzieci – relacjonował. Pokazał, jak żołnierze podpalili wioskę, widać jak jeden z nich podpala dach chaty za pomocą zapalniczki. To nagranie przeszło do historii. Safer rozmawia z mieszkańcami, podchodzi z mikrofonem do żołnierzy. – Podczas dzisiejsze operacji spłonęło 150 domów, trzy kobiety są ranne, zginęło jedno dziecko, ranny jest jeden Marines, zatrzymano 4 więźniów – relacjonował.

Wojna przeniosła się do living roomów w USA


Te relacje otwierały Amerykanom oczy. Oczywiście olbrzymie znaczenie miała telewizja, która w latach 60. była w Ameryce bardzo rozpowszechniona. W latach 1950-1966 liczba Amerykanów, którzy posiadali własny odbiornik telewizyjny, skoczyła z 9 do 93 proc.

– Był ogromny boom telewizji amerykańskiej jako nowego medium politycznego. Dzięki telewizji pokazywano sceny okrucieństwa, do jakich dochodziło w Wietnamie, zwłaszcza między południowietnamską armią rządową, a partyzantką komunistyczną. Mówiono wtedy, że telewizja przeniosła wojnę wietnamską do living roomów we wszystkich domach Ameryki. Gdy wieczorem Amerykanie siadali do oglądania wiadomości, to widzieli potworne obrazy z Wietnamu. Stopniowo ten potworny wizerunek wojny stawał się coraz bardziej powszechny, coraz bardziej przekonujący, docierał coraz szerzej – mówi Daniel Passent.

Nigdy wcześniej czegoś takiego nie było. "Pokazywanie wojny w telewizji przyczyniło się do podziału narodu, który był dumny ze swojej zdolności do zjednoczenia. Dramatyzacja wydarzeń w wiadomościach zniekształciła postrzeganie przez opinię publiczną tego, co faktycznie działo się w terenie" – pisała Jessie Kratz, historyczka z Archiwum Narodowego.

Emocje zwolenników i przeciwników wojny, a także z udziału mediów, były tak silne, że ten podział widać do dziś. Temat wciąż budzi kontrowersje, powstają artykuły i prace naukowe na ten temat. "Czy relacje mediów zwróciły Amerykanów przeciwko wojnie?", "Wietnam i Prasa", "Jak Wietnam zmienił dziennikarstwo" – podobnych publikacji powstało ostatnio mnóstwo.

Zyskali uznanie za odwagę


Niektórzy dziennikarze zyskali wtedy ogromne uznanie i szacunek za odwagę, z jaką relacjonowali okrucieństwa wojny.

Daniel Passent wspomina nieżyjących już Neila Sheehana, Charlesa Mohra i Davida Halberstama, legendę amerykańskiego dziennikarstwa, który relacjonował wojnę w Wietnamie dla "New York Timesa" i zdobył Pulitzera, a który – ciekawostka – był mężem polskiej aktorki Elżbiety Czyżewskiej. Czy jego zdaniem polskie władze powinny wpuścić media na granicę?

– Oczywiście, za wszelką cenę. Nie mają powodu, żeby ich nie wpuszczać. Mamy prawo do informacji. Jest wolność słowa – mówi Daniel Passent.