"Puls 300 uderzeń na sekundę". Instruktorzy mówią, dlaczego niektórzy nie powinni wsiadać za kółko

Kamil Rakosza
W stresie kursanci mylą kierunki. Błąd nowicjusza może jednak kosztować nawet życie – ich i instruktora nauki jazdy. – Dziewczyna odpala prawy kierunek, po czym skręca w lewo. Prosto pod koła ciężarówki – opowiada w rozmowie z naTemat jedna z instruktorek.
Wypadki w "eLkach" to norma. Fot. MICHAL WISNIEWSKI/REPORTER
Przez kurs nauki jazdy przechodziły miliony z nas. A nawet dziesiątki milionów. Każdy pamięta, z czym miał trudność i czym napsuł krwi swojej instruktorce lub instruktorowi nauki jazdy.

Do końca życia zapamiętam moment, w którym – mimo polecenia instruktorki – nie zachowałem odpowiedniej prędkości w czasie przejazdu przez tory tramwajowe. Brukowa droga w tamtym miejscu była uszkodzona. Pokaleczona przez głębokie koleiny.

Szkoleniowa "eLka" podbiła się na jednej z nich, po czym uderzyła podwoziem o szynę. Dźwięk metalu obijającego się o metal do tej pory dźwięczy mi w głowie. Z autem na szczęście nic się nie stało.

Obustronna trauma

– Jeśli chodzi o początkowe jazdy kursantów, to zbyt wiele się po nich nie spodziewam. Jeden załapie szybciej, drugi wolniej – mówi mi jedna z instruktorek, która woli pozostać anonimowa. Podobnie zresztą, jak inni, z którymi rozmawiam. – To, co w "eLce", zostaje w "eLce" – tłumaczą.


Niektórzy z nich pozwalają mi jednak zajrzeć za zasłonę milczenia. Doświadczona instruktorka i egzaminatorka z Bydgoszczy opowiada o swoich przeżyciach z "asami nie z tej ziemi".

– Najgroźniejsze osoby to mylące kierunki – stwierdza. – Mówię że skręcamy w prawo. Panna odpala prawy kierunek. Sprawdzam prawy pas, a dziewczyna nagle ni z gruszki ni z pietruszki w lewo. Prosto pod ciężarówkę. W takich chwilach puls skacze do trzystu uderzeń na sekundę – przyznaje.

Kobieta przeżyła w "eLce" niejeden wypadek. Również w trakcie egzaminu. O jednym z nich napisał lokalny portal informacyjny. Sprawa znalazła finał w sądzie, lecz ostatecznie została umorzona.

- Widziałam, że kursantka ma problemy z kierowaniem, ale prędkość była bardzo mała, może 3-5 kilometrów na godzinę - wspomina egzaminatorka. - Dopiero gdy auto zbliżyło się do krawężnika na około 20 centymetrów, chciałam chwycić lewą ręką za kierownicę i skorygować tor jazdy. Egzaminator nie może reagować zbyt wcześnie, by nie został posądzonym, że przerwał egzamin z błahego powodu. W tym momencie kursantka zareagowała irracjonalnie - przycisnęła gaz do dechy, choć zapewne chciała zahamować. Po prostu pomyliła pedały. Wszystko trwało ułamki sekund - opowiadała w rozmowie z "Gazetą Pomorską". Czytaj więcej

Z jej relacji wynika, że sporo ludzi przecenia swoje możliwości. – Mają niespotykane mniemanie o sobie. Nie dostrzegają błędów. Nie dadzą sobie nic powiedzieć – skarży się.

Egzaminatorka przytacza także sytuację z egzaminu teoretycznego w Wojewódzkim Ośrodku Ruchu Drogowego, który prowadziła. – Przyszedł gość w koszulce z napisem "Lubię zapier***ać". Uzyskał 37 punktów na 74 możliwe (by zdać należy zdobyć co najmniej 68 – red.). Gdy wychodził, szepnęłam mu do ucha, że jak na razie będzie jeszcze zapierdalał PKS-em – śmieje się.

Kiedy krew zamarza w żyłach

– Pamiętam sytuację, kiedy jechaliśmy drogą podporządkowaną. Wjeżdżaliśmy pod ostrym kątem na drogę z pierwszeństwem, którą jechał tak zwany TIR – opowiada instruktor z Gdańska. – Dodatkowym problem było to, że nasza droga prowadziła w dół. Samochód zatem "sam" się rozpędzał. Kursantka niestety hamowała nieco zbyt lekko. Ciężarówka schowana była za wzniesieniem i zauważyłem ją dopiero w ostatniej chwili. Hamowanie było dosyć gwałtowne. Na szczęście zdążyliśmy zatrzymać się tuż przed skrzyżowaniem – mówi.

Sytuacja przytoczona przez naszego rozmówcę miała miejsce w czasie egzaminu wewnętrznego (odbywającego się w szkołach nauki jazdy, na koniec kursu – red.). Instruktor jechał z osobą, której nie znał. Przyznaje, że na egzamin wewnętrzny powinna trafić osoba, która jest już gotowa do samodzielnej jazdy. Niestety kursanci często upierają się, że chcą "spróbować szczęścia" na egzaminie i wywierają nacisk na swojego instruktora, żeby ten ich dopuścił.

– Dopiero po incydencie uświadomiłem sobie, jak blisko byliśmy wjechania wprost pod koła ciężarówki. Dużo groźnych przypadków łączy się z również z efektem martwego pola lub złą oceną odległości i prędkości innych pojazdów przy zmianie pasa – dodaje instruktor.

Zdaniem instruktorów w dzisiejszych czasach bardzo dużo ludzi przychodzi na kurs "bo rodzice ich zmusili", "bo wszyscy koledzy mają", "bo nie wypada nie mieć". – Tacy kursanci to przekleństwo dla instruktora – podkreśla młoda instruktorka.
PIOTR KAMIONKA/REPORTER
Przyznaje, iż auto stało się na tyle powszechne, że ludzie nie rozumieją, że po prostu nie każdy się nadaje do jazdy. Przyznaje, że większość osób da się nauczyć jeździć tak, żeby bezpiecznie potrafili przejechać z punktu A do B. – Ale na tym się kończy, super kierowcą taki ktoś nigdy nie zostanie – stwierdza.

30 godzin to za mało

Instruktorzy twierdzą, że kursanci po 30 godzinach kursu i szybkim zaliczeniu egzaminu mają się za świetnych kierowców. Zdaniem szkoleniowców w rzeczywistości takie osoby ledwie "ogarniają auto i ruch", a ich nauka "tak naprawdę dopiero się zaczyna". – Czeka ich wiele sytuacji, których na kursie nie było, a na drodze już będą – ostrzega młodsza instruktorka.

Jeszcze innym nauka przychodzi ciężej. Ustawowe 30 godzin kursu to zdecydowanie za mało, by nauczyć ich jazdy samochodem. Mowa m.in. o osobach po 50-tce lub 60-tce, które dopiero w tak późnym wieku podejmują decyzję o rozpoczęciu kursu nauki jazdy. Często do takiej decyzji zmusza ich życiowa sytuacja.

– Rzadko jest to kaprys znudzonej życiem gospodyni domowej – przyznaje doświadczona instruktorka i egzaminatorka z Bydgoszczy. – Często jest tak, że umarł albo odszedł mąż lub partner, który był kierującym. Takim osobom jest zdecydowanie ciężej niż młodym – przyznaje kobieta.

Wśród trudności instruktorka wymienia m.in. słabe percepcję i motorykę. Kurs dla takich osób trwa zazwyczaj około 60 godzin. Część z nich poddaje się w połowie.

Co wkurza instruktorów nauki jazdy?

Instruktor prawa jazdy z Gdańska pracuje w zawodzie piąty rok. Dosyć często spotyka na drodze kierowców, którzy mają pretensje o to, że osoby uczące się jeżdżą mało dynamicznie. – Często z nimi rozmawiam i na przykład ostatnio od jednego nich usłyszałem, że powinniśmy uczyć się "na poboczu" – opowiada.

– Kierowcy jadący za nami często zapominają, jak to było, kiedy sami się uczyli, i uważają, że skoro jest ktoś za kierownicą plus instruktor na fotelu obok, to takie ruszanie powinno się odbyć bez żadnych problemów. Pytają mnie nawet, jak ja uczę, skoro kursant nie może ruszyć? Często nie rozumieją, że sami przyczynili się do tego błędu wywierając presję na kursancie przez zatrzymanie w zbyt małej odległości. Dodatkowo kursant sam tworzy tę presję w swojej głowie, bojąc się, że zjedzie na kierowcę z tyłu, zapominając o tym, że ma obok instruktora, który przecież zareaguje, jeżeli sytuacja zrobi się naprawdę niebezpieczna – podkreśla instruktor.

Szkoleniowców wkurzają także kwestie niezwiązane bezpośrednio z kursantami i sytuacjami na drodze. Winny jest program, który – zdaniem młodszej instruktorki – nie uczy zbyt wiele.

– Jest źle ułożony. Przede wszystkim brakuje w nim elementów dotyczących bezpieczeństwa w ruchu – radzenia sobie w sytuacji poślizgu, umiejętności montażu fotelika dziecięcego albo wiedzy na temat tego, jak bezpiecznie zatrzymać auto, gdy przerwaniu ulegnie przewód hamulca. Ile osób będzie wiedzieć jak zminimalizować szkody? – pyta instruktorka.

Na koniec rozmowy raz jeszcze zwraca uwagę na konieczność dokształcania się także po skończony kursie i zdanym egzaminie na prawo jazdy. – Staramy się zwracać na to uwagę kursantów, ale na razie idzie nam to mega opornie – przyznaje.