"Czterokrotna poprawa jakości życia". Polscy lekarze przebadali metodę, która pomaga żyć z łuszczycą

Aneta Olender
Ekspozycja na zimno, medytacja, oddech, czyli podstawowe składowe metody Wima Hofa, która ostatnimi czasy stała się dość popularna – choć oczywiście obok jej entuzjastów ustawiła się też grupa osób podchodzących do niej z rezerwą. Niedawno pod lupę metodę postanowili wziąć naukowcy z Łodzi. "Ci, którzy ćwiczyli Metodę, nie tylko poprawili stan swojej skóry, ale również poprawili jakość snu, uważność, zmniejszyli depresyjność czy nasilenie świądu. Ogólnie: czterokrotna poprawa jakości życia!" – przekazał inicjator badań lekarz dr Jan Czarnecki.
Fot. Marek Lasyk/REPORTER
Wiele osób zachwala wpływ metody Wima Hofa na organizm, czy rzeczywiście pomaga?

Myślę, że najlepszym dowodem na to są badania naukowe. Jakąś miarą tej metody jest też to, że zyskuje ona na popularności. Razem z zespołem badawczym staraliśmy się wykorzystać jak najbardziej obiektywne współczynniki, czyli badania laboratoryjne. Uwzględniliśmy też ocenę kliniczną – czyli ocenę lekarza z doświadczeniem dermatologicznym, i oczywiście subiektywne spojrzenie samego uczestnika.

Jakość życia u osób chorych na łuszczycę – takie osoby brały udział w badaniu – tych, które ćwiczyły, poprawiła się czterokrotnie. Skąd pomysł, żeby sięgnąć po tę metodę w przypadku osób chorych na łuszczycę?


Od zawsze interesowałem się relacją umysłu z ciałem. Obecnie medycyna skoncentrowana jest na interwencjach dotyczących ciała, a dzieje się tak z tej prostej przyczyny, że da się to poukładać, w obiektywny sposób sprawdzić i udowodnić.

Natomiast są aspekty biologii, z których każdy zdaje sobie sprawę, że mają miejsce, ale nie do końca wiemy dlaczego. Wiemy na przykład, że stres pogarsza przebieg choroby, że samopoczucie wpływa na nasilenie bólu stawów. Ale dlaczego tak jest? Dlaczego to, co mnie spotyka w ciągu dnia, wpływa na coś takiego, jak poziom zapalenia we krwi?

Zawsze się zastanawiałem, gdzie jest połączenie między tymi kropkami. I tym właśnie zajmuje się medycyna psychosomatyczna, dlatego zgłosiłem się z pomysłem na badanie do Zakładu Psychodermatologii Uniwersytetu Medycznego w Łodzi, do prof. Anny Zalewskiej-Janowskiej.

Chciałem wykorzystać fakt, że w wysokoprestiżowych pismach były już publikowane badania dotyczące tej metody, a mówiąc dokładniej tego, że ma ona działanie przeciwzapalne. Dodatkowo, (co jest najbardziej rewolucyjne) umożliwia zdobycie kontroli nad własnym autonomicznym układem nerwowym. Metoda Wima Hofa ma umożliwiać zadziałanie na samego siebie w sposób przeciwzapalny.

Poza tym już na studiach dowiedziałem się, że choroby autoimmunologiczne, czyli wynikające z autoagresji układu odpornościowego, bardzo zależą od stanu psychicznego pacjenta.

Skóra również ma to do siebie, że bardzo szybko potrafi zareagować na treść naszej świadomości. Szybciej nawet niż inne układy. Przykładem niech będzie choćby sytuacja, w której czegoś się przestraszymy – wtedy błyskawicznie stajemy się bladzi.

Byłam pewna, że skóra reaguje jako ostatnia. Mówi się przecież, że jeśli ktoś ma trądzik, to jest to pewnie informacja – ostatni z objawów – że coś złego dzieje się w organizmie.

Wydaje się, że skóra to po prostu opakowanie, które nie wpływa na treść. Jest to jednak jeden z największych organów, jeśli mówimy o powierzchni. Tkanka nerwowa i tkanka skórna pochodzą z tego samego listka.

To znaczy?

Można powiedzieć, że człowiek rozwija się z trzech listków – każdy jego organ pochodzi od jednego z nich. Skóra i układ nerwowy pochodzą z tego samego. Tę relację można dostrzec gołym okiem – potrafimy przecież szybko zblednąć, spocić się albo zaczerwienić na twarzy, kiedy spotyka nas coś nieprzyjemnego. U osób chorych na łuszczycę działa to tak samo. I tu wracamy do badania nad metodą Wima Hofa.

Postanowiłem zebrać grupę osób chorych na łuszczycę i podzielić ją na pół, jedni ćwiczą, drudzy nie. Ponieważ o Wim Hofie było głośno wcześniej, a morsowanie stawało się coraz bardziej popularne, to odzew był duży. Nie bez znaczenia jest także fakt, że osoby chore na łuszczycę są gotowe chwycić się brzytwy, aby sobie pomóc.

Musimy zdawać sobie sprawę, że świadomość społeczeństwa w przypadku tej choroby jest niska. Osoba chora na łuszczycę nie może swobodnie wyjść na plażę czy basen. Inni ludzie nierzadko reagują tak, jakby mieli się zaraz łuszczycą zarazić (co nie jest możliwe) i się odsuwają. Traktują chorych jak trędowatych.

Poza tym z łuszczycą wiąże się wiele innych chorób, o których początkowo nie myślimy. Taka stygmatyzacja sprawia, że zmagający się z z tą chorobą częściej doświadczają depresji, gorzej śpią, zajadają stres po powrocie do domu, co z kolei przyczynia się do otyłości i zespołu metabolicznego.

Udowodniono, że takie osoby są mniej szczęśliwe, a nawet mniej zarabiają. Problemy skórne sprawiają, że ich życie jest zdecydowanie gorsze.

Można to też powiedzieć o osobach, które zgłosiły się do badania?

Obserwowałem taki stan u uczestników badania, gdy zaczynaliśmy ćwiczenia. 32 członków grupy interwencyjnej, wszyscy zaraz zaczynają ćwiczyć, wszystkich też łączy fakt, że mają łuszczycę. A nikt się do nikogo nie odezwie.

Każdy siedzi w telefonie, patrzy w podłogę. Natomiast po okresie ćwiczeń ci sami ludzie mówili: "Panie doktorze, wspaniała metoda, ja się tak dobrze czuję. Lepiej śpię i mam więcej energii". W osobistym odczuciu zmieniali się lepsze.

Na czym polegało samo badanie? Jaki był jego przebieg?

Badanie polegało na obserwacji dwóch grup, jedna to grupa kontrolna, która nie ćwiczyła, ale miała też nie zmieniać niczego w stylu życiu – nie stosować nowej diety, nie zaczynać uprawiać nowego sportu, nie zmieniać miejsca pracy, nie przeprowadzać się – miała żyć tak jak dotychczas.

Natomiast druga grupa miała żyć tak jak kontrolna, czyli też niczego nie zmieniać, ale jednocześnie praktykować metodę, która polega na ćwiczeniach oddechowych kończących się medytacją i zanurzaniu się w zimnej wodzie.

Warty odnotowania jest także fakt, że podczas okresu interwencyjnego doszło do wprowadzenia pełnego lockdownu. Musieliśmy zakończyć wspólne ćwiczenia, nie mogliśmy się zbierać w studio jogi.

Musiałem się zastanowić, co zrobić – poprosiłem o obecność na Facebooku, dzięki czemu spotykaliśmy się online i nadal ćwiczyliśmy. Instrukcje dawałem co tydzień. A ekspozycję na zimno w postaci zimnych pryszniców stopniowo wydłużałem. Natomiast grupa kontrolna po prostu siedziała w domu.

I stresowała się...

Dokładnie tak. Na początku bałem się, że pandemia, lockdown, zniszczą całe przedsięwzięcie, że wszystko się posypie. Jak zaglądać do ludzi? Jak się z nimi spotykać, kiedy wszyscy jesteśmy zamknięci w domach? Kiedy ulice są puste, a z radiowozów co chwilę pada komunikat dotyczący konieczności pozostania w domach? Panowała taka atmosfera, jakby nadchodziła druga dżuma. Każdy się bał.

To było widoczne także u badanych. U grupy kontrolnej przebieg łuszczycy się pogorszył – poziom białka CRP (mówiące o zapaleniu) w ich krwi wzrósł. Połowa z nich przyznała, że musi częściej stosować maści, aby utrzymać skórę na tym samym poziomie.

W grupie ćwiczącej w delikatnym stopniu udało się poprawić jakość skóry, co oceniał lekarz. Nie doszło do podniesienia poziomu zapalenia we krwi. Zaobserwowaliśmy zarazem dużą poprawę w funkcjonowaniu psychologicznym.

Współczynnik dotyczący objawów depresyjnych poprawił się o połowę. Jakość snu podobnie. Poprawiła się także uważność w ciągu dnia. Osoby te były bardziej skoncentrowane. Zaczęły się mniej drapać i całościowo rzecz ujmując – poprawiła się jakość ich życia.

Metoda wpłynęła na jakość snu, a to że śpimy dłużej i lepiej pozwala się zregenerować, z kolei wpływa na lepsze działanie organizmu. Czy można mówić o czymś w rodzaju efektu domina? Jedno może wynikać z drugiego, zazębiać się?

Pytanie pani redaktor jest poszukiwaniem początku okręgu. Myślę, że jedno działa na drugie, dlatego nie da się go znaleźć. Ktoś lepiej śpi, ponieważ lepiej się czuje, a dzięki temu poprawia się również jakość jego skóry. Poprawia się jakość skóry, dzięki czemu nie jest tak zestresowany, więc... lepiej śpi itd.

W przypadku łuszczycy opisywane jest zjawisko błędnego koła, ale w przeciwnym kierunku. Osoby chore na łuszczycę używają terminu "wysypało mnie". Potrafią nagle być całe w zmianach, a czynnikiem, który miał na to wpływ, był np. stres związany z wyrzuceniem z pracy, sesją egzaminacyjną, rozwodem czy innym przykrym wydarzeniem.

Jeśli taka osoba do tej pory trzymała chorobę pod kontrolą, a nagle zauważy nowe zmiany, to zaczyna się stresować jeszcze bardziej – "znowu jestem pokryta/pokryty tym świństwem". Sprawia to, że łuszczyca się nasila. W rezultacie mamy duże zaostrzenie choroby w krótkim czasie.

Mówimy o łuszczycy, ale czy skuteczność metody Wima Hofa można rozszerzyć także na inne schorzenia, na wpływ na jakość życia wszystkich i w ogóle?

Każdy lekarz-naukowiec marzy o znalezieniu panaceum. Myślę, że ta metoda sięga głęboko, jeśli chodzi o warstwy naszego mózgu, warstwy naszej świadomości. Działa bowiem na rdzeń przedłużony, czyli bardzo stary ewolucyjnie ośrodek, który mają też gady czy płazy. Możliwe więc, że inne choroby o podobnym mechanizmie działania mogłyby również ulec poprawie.

Bardzo kuszące jest pozwolić sobie na tak radykalny wniosek. Jednakże żyjemy w świecie Evidence Based Medicine, czyli w świecie medycyny opartej na faktach. Nasze badanie było badaniem niewielkim, pilotażowym. W obu grupach było po 19 osób.

Chodziło w nim o to, żeby spojrzeć na życie holistycznie, z wielu różnych aspektów – świądu, jakości snu, uważności, poziomu markerów zapalnych, oceny wyglądu jakości skóry itd. – i zobaczyć, co się stanie.

Okazuje się, że lockdown wbrew pozorom był okolicznością sprzyjającą! Na tle tych osób, u których pogorszył się stan skóry i pogorszyło się samopoczucie, osoby ćwiczące zaczęły błyszczeć. Mamy kontrast, dzięki czemu widoczniejsze staje się działanie interwencji, praktykowania metody Wima Hofa – zimna, oddechu i medytacji.

Czy jest trochę tak, że wiele osób uważa, że tylko tabletka może nam pomóc na wszelkie schorzenia, choroby? Oczywiście tym pytaniem nie neguję skuteczności jej działania.

Myślę, że takie podejście do farmakoterapii to pochodna ludzkiej cechy, jaką jest lenistwo. Przepracowanie też nie ułatwia sprawy. Łatwiej jest przepisać lek, dać go pacjentowi, żeby uzyskać szybko efekt. Nie ma czasu na edukację. Pacjentowi również łatwiej jest ten lek przyjąć niż zmieniać styl życia. Efekt ma być szybko.

Jak reagowali uczestnicy badania, co mówili?

Jest jedno spostrzeżenie, którym niezależnie od siebie podzieliło się kilkoro uczestników. Zauważyli bowiem, że większość tego, co działo się w ich życiu, nie wzbudzało w nich tylu emocji, co wcześniej. A byli przecież w pełni świadomi w każdej sytuacji.

Być może to dzięki temu, że praktykant tej metody musi nauczyć się "uspokajać głowę". Wchodzi przecież do lodowatej wody, doświadcza dyskomfortu, a potem spokojnie z tej wody wychodzi. Możliwe więc, że umiejętność wyciszania emocji przenosi na to, z czym się spotyka każdego dnia.

Myślę, że dzięki temu staje się jakby silniejszy psychicznie, bardziej wytrzymały.
Druga kwestia, na którą uczestnicy zwracali uwagę, to fakt, że przestało im być tak zimno w ciągu dnia. Nie trzeba było zakładać grubych skarpet i siedzieć pod kocem!

A zmiany skórne? Wspomniał pan, że uległy złagodzeniu, ale delikatnemu.

Zmiany łuszczycowe uległy redukcji. Jest odpowiedni formularz do oceny tego i okazało się, że – jeżeli spojrzeć na całą grupę – ich intensywność spadła. Jednak trzeba też uczciwie powiedzieć, że wiele różnych innych maści wprowadzonych doraźnie ma zdecydowanie lepsze wyniki. Jednak cieszę się, że współczynnik nasilenia zmian u grupy ćwiczącej spadł w ogóle, ale rzeczywiście był to niewielki spadek.

Choć są przypadki osób, u których bardzo się to zredukowało, zmiany znacząco się wycofały. Jeden z panów mówił, że siedział 10 minut pod lodowatym prysznicem, ale mógłby tak jeszcze co najmniej kwadrans, bo kompletnie przestało go to ruszać. Wcześniej mówił o sobie "zmarzluch".

Chcę opowiedzieć także historię, która może będzie ostrzeżeniem dla czytelników. Jedną z pań tak pozytywnie nakręciły efekty – pierwszy raz w życiu czuła taką energię – że aż odstawiła wszystkie maści. Zmiany się nasiliły, poziom zapalenia wzrósł. A samopoczucie doskonałe!

Ten przypadek niestety wpłynął na statystyki grupy ćwiczącej. Przypomnę, że istotą wdrażania tej metody było (i jest) jej zastosowanie jako środka wspomagającego leczenie standardowe.

Co dalej?

Przede wszystkim chciałbym objąć badaniem większe grupy, aby zyskać obiektywniejsze wyniki – w nauce mówi się o cudowności badań na małych grupach. Myślę, że warto byłoby zastosować tę metodę w każdej innej chorobie, której towarzyszy proces zapalny.

Nie chodzi o to, że ta metoda jest cudowna, chodzi o to, z czego się ona składa. A polega, jak już mówiłem, na medytacji, na świadomym oddechu, na eksponowaniu się na dyskomfort.

Styl życia większości z nas jest po prostu wygodny. Jesteśmy niemalże jak wyciągnięci z inkubatorów, mamy cały czas ciepło, pełne lodówki, więc kiedy tylko poczujemy najmniejszy głód, zaraz go zaspokajamy.

Obawiam się, że skutkiem tego jest to, że kiedy pojawia się w życiu jakiekolwiek wytrącenie z tego komfortu, to organizm reaguje zbyt intensywnie i stąd biorą się niektóre choroby.

Podejrzewam, że gdy zadozować w kontrolowany sposób niewielką porcję dyskomfortu, to nasze ciała się zahartują. A jeśli zahartuje się umysł, to uspokoić może się też ciało. Nasze badanie mogłoby być wstępnym dowodem na słuszność tego myślenia.

Wyniki badania zostały opublikowane na 50. zebraniu European Society For Dermatological Research w Genewie w Szwajcarii oraz w grudniowym numerze pisma "Psoriant" wydawanym przez Psoriasis liga Vlaanderen (Belgia).

Dr Jan Czarnecki – lekarz, asystent w Zakładzie Psychodermatologii, UMed Łódź. Prowadzi badania naukowe dotyczące leczenia ciała za pomocą umysłu.

Doktor Czarnecki zaprasza zainteresowanych do kontaktu poprzez oficjalną stronę na www.facebook.com/drjanczarnecki.

Czytaj także: Chodził w góry w szortach przy -30 stopniach. Opowiada, na czym polega "metoda Wima Hofa"