Chce zdobyć szczyt Antarktydy, rusza tam już za chwilę. Ta wyprawa ma jeszcze jeden cel

Aneta Olender
Zdobywa szczyty najwyższych gór. Robi to dla siebie i dla innych, bo pokonując w ten sposób swoje ograniczenia, pomaga budować lepszą rzeczywistość podopiecznych fundacji Happy Kids, która prowadzi rodzinne domy dziecka. Michał Leksiński 3 stycznia wylatuje z Berlina do Chile, żeby stamtąd dostać się na Antarktydę, gdzie spróbuje w ramach ADATA Antarctic Expedition zdobyć Masyw Vinsona. Ten cel połączony jest z innym – wsparciem budowy pierwszego w Polsce Rodzinnego Domu Pomocy Społecznej. Jako redakcja objęliśmy patronat medialny nad wyprawą Michała.
Michał Leksiński chce zdobyć Koronę Ziemi. Fot. Archiwum prywatne
Jak na chwilę przed startem wyprawy wyglądają przegotowania?

Rzeczywiście teraz jest taki finał finałów. Wyprawę przygotowywałem w sumie przez dwa lata – chodzi głównie o kwestie związane z logistyką, z partnerstwami, ze sponsorami. Teraz, kilka tygodni przed wylotem, wszystkie torby są już powoli pakowane, sprzęt kilkukrotnie sprawdzony. To też czas na ostatnie poprawki, choćby podklejenie jakiegoś szwu w plecaku.

Nie lubię się pakować na ostatnią chwilę, a w przypadku takich projektów tym bardziej. Zawsze staram się, aby na tydzień, dwa przed wyprawą mieć już wszystko przygotowane, aby móc odpocząć mentalnie, bo ten okres jest naprawdę intensywny.


Przede mną jest jeszcze pewien etap formalności, który szczęśliwie kilka dni temu zaczął się już finalizować. Obecnie podróżowanie nie jest najłatwiejsze, w zależności od państwa trzeba przejść przez wiele procedur, co jest dość skomplikowane. W Chile, gdzie przylatuję najpierw, trzeba liczyć się z weryfikacją szczepienia przeprowadzoną przez tamtejszy rząd, co oczywiście trwa. Tę weryfikację już na całe szczęście uzyskałem.

Jak czuje się pan psychicznie?

Psychicznie czuję się bardzo dobrze, chociaż przytłacza mnie oczywiście natłok kwestii organizacyjnych. Ta wyprawa jest jednak jednym z największych logistycznych przedsięwzięć, których się podjąłem. Jest to więc niezwykle skomplikowane, ale jestem dobrej myśli, bo wiem, że to już ostatnia prosta.

A fizyczne przygotowania?

Trochę jeszcze przede mną. W żaden sposób nie zwalniam tempa. Choć sama podróż, sprawy organizacyjne na miejscu, zajmą około 3-4 dni, więc to i tak będzie okres pewnego wyciszenia treningowego.

Teraz trenuję codziennie, ale codzienność przygotowań do takiej wyprawy wygląda tak, że robi się to min. na klatce schodowej. Mieszkam w czteropiętrowym bloku, więc zakładam obciążniki na kostki i na plecy – imitujące plecak – i tak przez godzinę, półtorej poruszam się w górę i w dół po schodach.
Czego można spodziewać się podczas takiej wyprawy?

Trzeba być bardzo szczerym, Vinson nie jest górą szczególnie trudną. Droga na szczyt jest jedna i jest stosunkowo prosta, choć wymagająca fizycznie, bo trzeba ciągnąć za sobą sanie ze sprzętem.

Poza tym między obozem pierwszym a drugim rozciągnięte są liny poręczowe, bo jest tam dość mocno nachylony stok, dlatego też dzień ataku szczytowego jest dość długi. Jednak prawdopodobieństwo zdobycia tej góry jest bardzo duże.

Natomiast głównym wrogiem jest rzeczywiście nawet nie wysokość – 4.800 m to dużo, ale nie na tyle, żeby zwalało z nóg – tylko temperatura. Mocno utrudnia życie, gdy mówimy o takim codziennym funkcjonowaniu w trakcie wyprawy, jak i w kontekście ataku szczytowego.

Normą, według mojej wiedzy, są w ciągu dnia temperatury -15 st. C do - 20 st. C. Mogą one spaść znacznie niżej, gdy nie będzie słońca lub gdy załamie się pogoda.

Trzeba też pamiętać, że przez cały okres trwania tego przedsięwzięcia będzie tam dzień polarny, a więc teoretycznie nocy nie zaznamy. Nie bierzemy ze sobą żadnych latarek, bo światło dziennie będzie nam ciągle towarzyszyło. Natomiast słońce może skryć się gdzieś za chmurami lub za górami. Wtedy trzeba radzić sobie z takimi warunkami.

Szczęśliwie w grę wchodzą technologia i specjalistyczny sprzęt, jesteśmy też opatuleni ogromną ilością puchu – śpiwory i kurtki wszystko to wytrzymują. Zarządzanie termiką jest chyba jednym z ważniejszych elementów tej wyprawy.

Ile może ona potrwać?

Bywa różnie, ale jestem dobrej myśli. Musi jednak zostać spełnionych kilka warunków. Istotna jest pogoda – taka, która pozwoli wylecieć z południa Chile na Antarktydę, jak również z bazy w góry następnego dnia, ponieważ wewnątrz Antarktydy wykonuje się jeszcze jeden lot. W scenariuszu idealnym – od wylotu do Chile do powrotu do Chile – potrwa to około 12-14 dni.

Jednak sytuacje idealne mają to do siebie, że zdarzają się rzadko lub wcale. Dlatego trzeba też brać pod uwagę i taki scenariusz, w którym wyprawa może potrwać i trzy tygodnie. Wszystko będzie zależało od tego, na co powoli pogoda.

Ta wyprawa, poza zdobycie szczytu, zakłada jeszcze jeden cel, który w jednym z wpisów na Facebooku określił pan jako "prawdziwe, wielkie wyzwanie". Co to takiego?

Wiedząc, ile taki projekt "waży", w znaczeniu wszystkich wyzwań i poświęceń – czasu, rodziny, finansów, energii życiowej – już na początku postanowiłem, że nie będę tego robił tylko dla siebie, muszę mieć jakiś dodatkowy cel.

Tym celem okazało się wsparcie fundacji Happy Kids, która zawiaduje rodzinnymi domami dziecka – w tej chwili jest ich 18. Pięć lat temu stałem się jej ambasadorem. Staram się im pomagać na różny sposób, w mniejszym bądź większym stopniu.

Czasami chodziło o proste wsparcie finansowe, poszukiwanie firm, które finansowo wspomogą fundację, czasami o organizację obozu wspinaczkowego, wyjście na koncert czy wyposażenie podopiecznych w sprzęt sportowy.

Za nami są też projekty takie, jak choćby znalezienie mieszkania treningowego dla dzieci, które wychodzą z pieczy zastępczej.

Antarktyda jest dla mnie wielkim celem, ale fundacja postawiła sobie tak naprawdę kolejny, jeszcze większy cel: budowę pierwszego w Polsce Rodzinnego Domu Pomocy Społecznej dla byłych wychowanków z pieczy zastępczej.

Chodzi o to, że są osoby, które ze względu na swoje dysfunkcje fizyczne lub umysłowe nie są w stanie funkcjonować samodzielnie i wtedy zazwyczaj trafiają do DPS-u. Fundacja chce stworzyć dla nich inne miejsce, takie, w którym znajdą jak najlepsze warunki do funkcjonowania.

Dlatego wprawę na szczyt Antarktydy dedykuję właśnie temu celowi. Zbieram na pierwszy etap jego realizacji. Namawiam we wszystkich moich mediach społecznościowych do dołożenia się do tej cegiełki – niewielkiej w skali całości, bo to 50 tys. zł. To jest dodatkowa motywacja?

Osoby związane z fundacją wielokrotnie wspominały, że ten projekt jest ważny dla ich podopiecznych, którzy mi kibicują, nawet jeśli trwa on cyklami, nawet jeśli wyprawy są tak nieregularne.

Wiadomo, że aspekt finansowy jest najtrudniejszy, ale założenia udaje się nam realizować, co jest dla mnie motywacją. Zbiórka na Rodzinny Dom Pomocy Społecznej będzie trwała i w trakcie wyprawy, i po jej zakończeniu, ale mam nadzieję, że obudzimy ducha dobroczynności w wielu ludziach i uda się zebrać tę kwotę wcześniej.

W trakcie wypraw zawsze towarzyszy mi flaga fundacji – tak samo będzie na Antarktydzie. Teraz flaga wędruje po rodzinnych domach dziecka, bo zbieramy podpisy wszystkich podopiecznych.
Michał Leksiński podczas wejścia na Górę Kościuszki.Fot. archiwum prywtane
Podopiecznych, którzy codziennie zdobywają małe szczyty?

Każdy z nas codziennie zdobywa swoje małe szczyty, a czasami są one o wiele większe niż taka Antarktyda. Chyba nie odkrywam tu nic tajemnego, ale myślę, że poprzez taką opowieść o kimś, kto pokonuje bariery, można pokazać innym, że warto podążać za swoimi marzeniami, celami, i że nawet jeśli człowiek się potknie, to trzeba wstać i iść dalej.

Jeśli chodzi o pomoc podopiecznym fundacji, to trochę jest też tak, że na co dzień o tym nie myślimy. Zdajemy sobie sprawę, że jest jakiś system pieczy zastępczej, że jest zinstytucjonalizowany, że są jakieś jego etapy, ale większość osób nie ma wiedzy szczegółowej, nie zdaje sobie sprawy, że w pewnym momencie życie tych osób staje się bardziej utrudnione.

To jest ten etap po ukończeniu 25 roku życia? Wtedy pozostaje właśnie tylko DPS, a właściwie system o takich ludziach zapomina. Najpierw jest rehabilitacja, rozwój... a później regres.

Tak i trzeba by pomyśleć o jakimś nowym elemencie takiego systemu, nowym miejscu dla tych osób. System o nich rzeczywiście trochę zapomina. Jednak nie ma się co obrażać na tę sytuację, zamiast tego warto robić coś, żeby tym ludziom w jakikolwiek sposób pomóc. Rodzinny Dom Pomocy Społecznej ma być pierwszym takim miejscem w Polsce, ale kto wie, czy nie pociągnie to za sobą kolejnych takich inicjatyw.

Możliwość mówienia o tym głośno, to, że mogę zwracać uwagę na ten temat – mam nadzieję, że zbiórka też się do tego przyczyni – to dla mnie bardzo ważna kwestia, bo być może dzięki temu do fundacji zgłoszą się sponsorzy zainteresowani wsparciem budowy takiego miejsca.

Co jest takiego, w górach, że ciągnie pana na te szczyty, mimo świadomości tego, co może się tam wydarzyć, mimo zimna i zagrożenia?

Pasja to jest oczywiście pewien wytrych, prosta odpowiedź na to pytanie. Jednak pasja jest jednocześnie bardzo pojemnym hasłem. W górach odkryłem coś w rodzaju swojego miejsca, które daje mi energię i jednocześnie wyzwala to, co jest w jakiś sposób we mnie najlepsze.

Oczywiście widzę i ogrom pracy, i niebezpieczeństwo związane z taką wyprawą. Zdaję sobie z tego sprawę. Też jestem człowiekiem, więc mam zwątpienia, ale w takich chwilach słabości mówię sobie "nikt mnie do tego nie zmusza".

Masyw Vinsona jest kolejnym z dużych rozdziałów w moim życiu. Dzięki moim doświadczeniom, mojej historii, mogę mówić innym, że każdy może osiągnąć swój cel. Jestem zwykły na wielu polach.

Miałabym pewne wątpliwości...

[śmiech]No tak, ale gdy ten pomysł się rodził ja nie byłem w ogóle typem sportowca. Do sportu było mi bardzo daleko.

Kiedy to się zaczęło?

Około 6 lat temu zaczęła się wędrówka górska, a projekt, który realizuję razem z fundacją Happy Kids mniej więcej podobnie.

Projekt czyli zdobycie Korony Ziemi?

Tak, gdy startowaliśmy nie byłem typem sportowca, nie miałem też żadnego specjalnego zaplecza finansowego, a zdobycie Vinsona jest jednak bardzo kosztownym przedsięwzięciem. W związku z tym to było coś, co po prostu sobie wymyśliłem. Takie duże marzenie, które spełniam już od 6 lat. Konsekwentnie zmierzam do realizacji celu. Sukces de facto zależy tylko od ciężkiej pracy.

Kiedy zaczynałem projekt, niektóre osoby mówiły, że z tymi pierwszymi górami pewnie dam radę, ale później – choćby w przypadku Antarktydy – będzie to już jednak i finansowo, i logistycznie tak trudne, że nie mając doświadczenia, mogę polec. A jednak... Dzisiaj rozmawiamy w przededniu kolejnej wyprawy.

I to też jest historia, która mnie mocno nakręca. Każdą kolejną wyprawą udowadniam sobie i innym, że każdy może. Nie chodzi jednak tylko o góry, bo góry są tylko moim poligonem metafor i opowieści o życiu. Chodzi tu o każdy pomysł i o każde marzenie.

Czyli znowu wracamy do ciężkiej pracy i konsekwencji w działaniu.

Kiedyś te hasła wydawały się wyświechtanymi frazesami powtarzanymi przez rodziców dzieciom. Też byłem na tym etapie, że przewracałem oczami, gdy słyszałem: ciężka praca, konsekwencja, determinacja. Później okazało się jednak, że to naprawdę są klucze, które otwierają ważne drzwi.

Czytałam kiedyś książkę "Rodziny Himalaistów" i po tej lekturze mam wrażenie, że mimo ogromnych więzi z bliskimi, mimo miłości, tej pasji nie da się powstrzymać. Jak wygląda to w pana przypadku?

Ja mam te priorytety w głowie jakoś poukładane. Choć oczywiście jest to indywidualny wybór każdego. Każda moja decyzja oparta jest o świadomość, o rozmowę i o partnerstwo. Wiem, że niestety narażam moich bliskich na stres – nawet w przypadku takiej wyprawy, jaką jest zdobycie szczytu Antarktydy, czyli relatywnie bezpiecznej. Bywałem jednak i w bardziej niebezpiecznych górach.

Mamy swoje niepisane zasady i to też nie jest tak, że odbywa się to bez jakiegokolwiek dialogu. W skład Korony Ziemi wchodzi Mont Everest – najwyższa góra świata mierząca 8.8848 m – i na ten ośmiotysięcznik umownie mam zgodę bliskich, ale gdyby mi się to tak spodobało, że w głowie urodziłby się pomysł, żeby wchodzić na kolejne ośmiotysięczniki, to tu spotykam się jednak z uprzejmą prośbą, żeby jednak ten pomysł podwójnie przemyśleć.

Szanuję to i respektuję. Góry dają naprawdę ogrom energii, ale z tych gór wracam na niziny i tu jest też życie. Warto więc, żeby tutaj wszystko działało, bo to jest dla mnie ze wszech miar ważne.

Które szczyty są już za panem?

Korona Ziemi, w wersji rozszerzonej, to 9 szczytów, bo w Europie zdobywa się dwa, Mont Blanc i Elbrus, i dwa w Australii i Oceanii, Piramidę Carstensza i Górę Kościuszki. Ja podchodzę do projektu właśnie w wersji rozszerzonej.

Zakładając sukces na Vinsonie, pozostaną mi jeszcze dwa szczyty do zdobycia. Jeden na którym w ogóle nie byłem i jest to Mont Everest – tu wyprawę planuję na 2023 rok – i jeden na którym już byłem, około 70 m poniżej szczytu, ale musiałem zawrócić, to jest Denali na Alasce.

Dlaczego musiał pan zawrócić?

Warunki zmieniły się radykalnie, rozpętała się burza śnieżna. To było 70 m przewyższenia, więc dystansu do przebycia więcej – około 300 m. Właściwie było to finalne miejsce na górze, grań szczytowa. Niektórzy mnie pocieszają, że gdybym nie robił Korony Ziemi, to nawet mógłbym mówić, że zdobyłem Denali. Mimo wszystko szczyt był gdzie indziej, więc czeka mnie powtórka.
Co się czuje, kiedy jest się na szczycie?

To zależy, czasami wysiłek związany z wejściem na szczyt jest tak duży, że nie ma jakichś wielkich momentów metafizycznych, choć przyznam, że mi nie zdarzyło się nie płakać, gdy zdobyłem któryś ze szczytów Korony Ziemi.

Płakałem na każdym szczycie. Może nie jak bóbr, ale ta łza zawsze się pojawiała. Do człowieka dociera, gdy stoi na dachu jakiegoś kontynentu, ile pokonał w znaczeniu przeciwności, swoich słabości i siebie.

Góry z pewnością uczą pokory. Czy tam wysoko, coś kiedyś poszło nie tak?

Na całe szczęście nie miałem w górach takiej sytuacji, nie zdarzył się żaden wypadek. Najgorsze było chyba to, że oślepłem na kilka godzin – prawdopodobnie przemroziłem nerw wzrokowy.
Kolano złamałem na początku mojej górskiej przygody, ale stało się to w trakcie treningu wspinaczkowego.

W górach otrzymuje się wiele lekcji pokory, te lekcje związane są również z porażkami. Jedna z większych zdarzyła się na początku projektu – pierwszą z wypraw była wyprawa na Mont Blanc, która jest stosunkowo prostą górą, natomiast ja próbowałem ją zdobyć 3 razy i dopiero za 3 się to udało. Trwało to dwa lata. W tym czasie wybiłem bark i złamałem kolano.

Wiele dostałem sygnałów od życia, że te góry to może jednak nie do końca to, ale gdy za trzecim razem wszedłem, zrozumiałem, jak wygląda gra z górami – pokora jest tutaj elementem bez którego nie da się tego projektu realizować.

Kiedy opowiadam o tym, co robię, młodym ludziom, to zawsze staram się podkreślać, że pokora i porażka – wpisane w ten proces – są kluczowe. Z porażką trzeba nauczyć się żyć. Lubię powtarzać taką moją mądrość: żeby być najlepszym zwycięzca, trzeba się nauczyć być doskonałym przegrywającym.

Na koniec naszej rozmowy wrócę jeszcze do determinacji. Pandemia z pewnością trochę utrudniła przygotowania do wyprawy, ale podobno nawet mały metraż pana nie ograniczał.

To były moje urodziny, niedziela, kwiecień 2020, czyli pełny lock down. Działam dla Fundacji Happy Kids, ale czasami, jeśli mogę, angażuję się w inne projekty i akurat wtedy chodziło o Stowarzyszenie Mali Bracia Ubogich, która pomaga samotnym seniorom. Zorganizowałem zbiórkę, w której chodziło o to, żeby zebrać kilka tysięcy złotych.

Żeby podkręcić całą akcję, żeby była bardziej widoczna, postanowiłem, że przebiegnę półmaraton w ogródku wielkości 4 na 5 m2. Śmieje się, że dwie godziny biegałem, a pół roku trawnik odzyskiwałem.

Wyprawę będzie można śledzić na bieżąco na FB: @7happysummits

Zbiórkę można wesprzeć tutaj.