Raj dla zwykłego widza, piekło dla prawdziwego fana. Widziałam 2. sezon "Wiedźmina"

Zuzanna Tomaszewicz
Białowłosy zajeżdża konno do warowni, która uczyniła go tym, kim jest teraz. "Mutantem", jak to lubi o sobie mówić. Zamiast mieszka monet i trofeum po potworze, przywozi do Kaer Morhen złączoną z nim przeznaczeniem dziewczynkę. Skoro tak było w książce, tak musi być i w serialu, prawda? Drugi sezon "Wiedźmina" jest jak Ciri, czyli Dziecko Niespodzianka. Nigdy nie wiesz, na co i na kogo trafisz.
Geralt z Rivii znów wkracza do akcji. Widzieliśmy drugi sezon "Wiedźmina" Fot. materiał prasowy / Netflix
Chaos i przeznaczenie. Od pierwszego sezonu "Wiedźmina" słyszymy bohaterów psioczących, żartujących lub przestrzegających przed zarówno jedną, jak i drugą rzeczą. "Nie igraj z ogniem" - brzmi puenta niemalże każdej wypowiedzi, w której oba motywy sprowadzane są do miana "złego omenu".


Żeby ironii stało się zadość, nowa odsłona serialu Netfliksa uosabia właśnie ten wszędobylski chaos.

Dasz mi to, co masz, a o czym jeszcze nie wiesz

Geralt z Rivii wreszcie spotyka na swej drodze Ciri, księżniczkę, która wedle Prawa Niespodzianki, jest mu pisana. Nie mając dotąd okazji, aby sprawdzić się w roli opiekuna, przyjmuje popielatowłosą dziewczynkę pod swe skrzydła i zabiera ją do miejsca, gdzie od wieków nikt nie słyszał dziecięcego chichotu. Zabiera ją do Kaer Morhen, siedziby Szkoły Wilka, w której się wychował.

Ciri "zakłada" tam nową rodzinę, której członkami zostają styrani życiem na szlaku wiedźmini. Wciąż jednak głowę zaprząta jej myśl o czarodziejce Yennefer, którą widziała w swych snach. Ta po bitwie o Wzgórze Sodden trafia do niewoli.

Przenoszenie historii z książki na ekran zawsze wiąże się z niebezpieczeństwem, że po drodze coś jednak pójdzie nie tak. W końcu z iloma adaptacjami lub ekranizacjami, które w sporej mierze nie spełniały oczekiwań czytelników, mieliśmy do czynienia? Ot, ryzyko wpisane w zawód, bowiem każdy ma dowolność w interpretowaniu materiału źródłowego.

Nie muszę chyba mówić, że dopowiadanie sobie historii, zwłaszcza tej, która nie stanowi głównej osi fabuły, również bywa w serialach czy filmach koniecznością. Aby taka "nadinterpretacja" w ogóle wypaliła, wypadałoby najpierw dobrze się nad nią pochylić. W drugim sezonie "Wiedźmina" mamy więc do czynienia z mnóstwem fabularnych fikołków, które raz się udają, a raz kończą uderzeniem łbem o ziemię.
Ciri szkoli się na wiedźminkę w Kaer Morhen.Fot. materiał prasowy / Netflix
W tym przypadku miłym zaskoczeniem jest powrót twórców do postaci czarodzieja Istredda, który zgodnie z opowiadaniami Sapkowskiego już dawno temu powinien dać sobie spokój ze wzdychaniem do Yennefer, a jednak w tym sezonie znaleziono dla niego rolę o wiele ciekawszą niż tylko bycie konkurentem Geralta w ubieganiu się o rękę kruczoczarnej czarodziejki. Wszystko w tym wątku da się ładnie wyjaśnić zarówno na płaszczyźnie przyczyn, jak i skutków.

Kaer Morhen też mogło takie być, jednak scenarzyści przeciągnęli strunę, robiąc ze swojskiego "ostatniego bastionu" wiedźminów niemały cyrk. Kosztem zbędnej intrygi popełniono grzech, o jakim nie śniło się zatwardziałym fanom sagi Sapkowskiego. W ich oczach to, co wydarzy się na korytarzach warowni, może być wręcz aktem zbezczeszczenia. Tak samo wygląda zresztą wątek Franceski Findabair, elfiej czarodziejki uchodzącej za najpiękniejszą kobietę na świecie, i nikczemnego nilfgaardzkiego żołnierza Cahira, który w książce był... dobry.

Moim antidotum na wszelkie bóle w tylnych częściach ciała, które mogły pojawić się podczas seansu "Wiedźmina", było zaniechanie oczekiwań wobec tego serialu, co finalnie dało mi (o dziwo!) naprawdę sporo frajdy. Jest to po prostu wariacja na temat "Wiedźmina", którą stworzono z myślą o dotarciu do jak największego grona odbiorców. Nie brakuje w niej uniwersalnych wątków takich jak feminizm, walka z nierównością rasową i klasową czy trud bycia rodzicem. Mamy też masę nowych, lepiej zrobionych potworów oraz epickich walk z rzezimieszkami.

Serial o wiedźminie nie jest więc tworem, który ma zaspokoić wyłącznie żądania fanów. Już po pierwszym sezonie wiadome było, że Netflix nie skupia się na wiernym odwzorowywaniu sagi. Niemniej jednak seria nie traci na tym swoich sapkowskich korzeni.
Henry Cavill to wypisz, wymaluj książkowy Geralt.Fot. materiał prasowy / Netflix

Świat wali się w gruzy

Henry Cavill nie gra Geralta, on po prostu jest Geraltem. W drugim sezonie dowiadujemy się, że Rzeźnik z Blaviken to zapalona koniara, która - gdy tylko ma okazję - rozmawia z tą lub inną Płotką. Swoim zamiłowaniem do koni zaraża również Ciri. Jedna ze scen, w której oboje zajmują się rannym zwierzęciem, pięknie obrazuje relację, jaką wiedźmin zbudował z własną podopieczną. Ich interakcje cieszą oko i są sercem tego sezonu. Ostatnimi czasy popkulturowy motyw dziecka i przyszywanego ojca ma wyjątkowo dobrą passę. Wystarczy zerknąć na "Mandaloriana".

W tej części Ciri z zagubionej dziewczynki staje się upartą, małą kobietką. Wcześniej byłam sceptycznie nastawiona wobec jej postaci; w książkach też zresztą grała mi na nerwach, jednak teraz mogę przyznać z ulgą, że Freya Allan to wykapane Lwiątko z Cintry. Bardzo pomogło jej w tym towarzystwo Vesemira i Nenneke.

Kim Bodnia jest objawieniem drugiego sezonu "Wiedźmina", co kompletnie nie dziwi, zwłaszcza jeśli oglądało się wcześniej jego występ w serialu "Obsesja Eve". To właściwy człowiek, na właściwym miejscu. Vesemir w jego wykonaniu jest jak wyjęty żywcem z książki (poza tym, że w serialu nie łapie Triss za tyłek).

Duński aktor odnalazł równowagę pomiędzy rolą ojca a rolą dobrego wujka, jednocześnie nie zapominając o swoim wiedźmińskim fachu i srogości. Adjoę Andoh jako Nenneke postawiono w podobnej sytuacji.
Yennefer trafiła po bitwie o Wzgórze Sodden do nilfgaardzkiej niewoli.Fot. materiał prasowy / Netflix
W tym serialu kapłanka świątyni Melitele jest rubaszną i nieowijającą w bawełnę ciotką, różniącą się zupełnie od Anny Dymnej w tej samej roli w polskiej wersji z Michałem Żebrowskim. Ciężko natomiast stwierdzić, która z nich wypadła lepiej jako przyszywana matka Geralta, gdyż obie zagrały Nenneke na własny sposób. U polskiej aktorki liczyło się bijące od niej ciepło, zaś u Andoh bezpardonowość w mówieniu tego, co się myśli.

Co ciekawe, Triss z poczwarki zamieniła się w pięknego motyla. W pierwszym sezonie jej postać była nijaka, a główną winę ponosił za to scenariusz. Rudowłosej czarodziejce nareszcie przywrócono książkowy charakter i tak, jak zresztą powinno być, jest zupełnym przeciwieństwem Yennefer, którą wzorowo gra Anya Chalotra.
Geralt z Rivii wraca do Kaer Morhen, miejsca, w którym stał się wiedźminem.Fot. materiał prasowy / Netflix
"Wiedźmina" przy życiu trzyma rewelacyjnie dobrana obsada i (tym razem) konsekwentnie poprowadzone postaci. Wizualnie i muzycznie także widać poprawę. Problem tkwi w tym, że serial wprowadza wiele wątków naraz, które jak tak dalej pójdzie, zabiją fabułę. Twórcy są o krok od tego, by domek z kart ustawiony na prozie Sapkowskiego runął z impetem. Tego nawet Cavill nie zdołałby uratować.

Sześć odcinków za mną, dwa ostatnie był najbardziej wciągające, teraz czekam na finał. Jest dobrze (nawet lepiej, niż było), ale wciąż nie mogę oprzeć się wrażeniu, że za kilkanaście lat widzowie potraktują "Wiedźmina" jak "Xenę: Wojowniczą księżniczkę". Z nostalgią, ale bez efektu "wow".
Czytaj także: Zaraza, jaki ten serial jest dobry. Najlepszy prezent na święta dał nam Netflix

Posłuchaj "naTemat codziennie". Skrót dnia w mniej niż 5 minut