"Dla młodego pokolenia to jest abstrakcja". Stan wojenny wywrócił im życie codzienne do góry nogami

Katarzyna Zuchowicz
Nie działały telefony. Obowiązywały przepustki przy przekraczaniu granicy województw. Ludzie byli odcięci od informacji. Ale skrzykiwali się na manifestacje i strajki, a więzy międzyludzkie były tak silne, że dziś można to sobie tylko wyobrażać. – Dzisiaj sąsiedzi na klatkach się nie znają. Wtedy ludzie rozmawiali w kolejkach, w przychodniach, informacja roznosiła się piorunem – wspomina Jerzy Borowczak, działacz opozycji PRL. Tak wyglądało życie codziennie w stanie wojennym.
13 grudnia 2022 mija 41 lat od wprowadzenia stanu wojennego w Polsce. fot. ASSOCIATED PRESS/East News
Dziś wystarczy ogłosić wydarzenie na Facebooku i wszystko dzieje się samo. Komórka, zdjęcia, cały świat za chwilę wie, co się u nas dzieje. Młodzi ludzie nie potrafią bez tego żyć. Ale ich rodzice, dziadkowie, musieli. Młodym do dziś trudno uwierzyć w tamte realia.

– W naszym bloku było ze 100 mieszkań. Nie było żadnego telefonu. Był dopiero po drugiej stronie ulicy, u jednego człowieka. Pamiętam, że jak marynarze wyjeżdżali i chcieli zadzwonić do żony, to u niego była kolejka. Lech Wałęsa, żeby się ze mną skontaktować, dzwonił właśnie do niego. W TV były dwa programy, ale zaczynały się o godz. 13., a kończyły o 22. Dla młodego pokolenia to jest abstrakcja – wspomina Jerzy Borowczak, działacz opozycji w czasie PRL, szef Solidarności w stoczni gdańskiej przez osiem lat, dziś poseł PO.


Stan wojenny z dnia na dzień wywrócił życie Polaków do góry nogami. Jednych bardziej odczuwalnie, innych mniej. Ale problemy życia codziennego łączyły wszystkich.

W sklepach nie było nic


– To były straszne czasy. W głowie się nie mieści. W sklepach nie było kompletnie niczego. Miałem roczne dziecko i o czwartej w nocy wstawałem po mleko w sklepie Społem w Tarnowie. Chciałem kupić mleko ze złotym kapslem, które było trochę bardziej tłuste, a nie było wodą. Wiedziałem, że będzie tylko jedna skrzynka i stałem po kilka godzin, zanim otworzyli sklep. A moja żona nie miała podpasek, bo ich nie było w ogóle i ja chodziłem, żeby kupić watę. Jak o tym myślę, to.... – czuć, że Marek Stremecki z Muzeum Historii Polski, redaktor naczelny serwisu historycznego dzieje.pl, gotuje się na samo wspomnienie.

– Informacja strasznie kulała, wiadomości nie było żadnych. Była tylko "Trybuna Ludu" i takie wojenne gazety w dużych miastach wojewódzkich, które łączyły się w jedną. Nie było telefonów, a jak był to podsłuchiwany. Istniało Radio Wolna Europa, ale było potwornie zagłuszane. Gierek rozbudował sieć zagłuszarek – wspomina.
Marek Stremecki

W jakiś sposób byliśmy wytresowani w tym niewolnictwie PRL. Chodziło o to, żebyśmy bez przerwy czuli na sobie ducha opresji, byśmy byli kontrolowani. Bez przerwy mamy mieć pozwolenia, nie można przejść, nie wolno fotografować. Nie mamy paszportów, wydawało je SB. Tak byliśmy przyzwyczajani do ograniczania wolności .

Co było najbardziej uciążliwe w życiu codziennym? – Ciągły strach, co będzie dalej – mówi.

Ludwika Wujec, działaczka opozycji w PRL, żona zmarłego w 2020 roku Henryka Wujca, była internowana na początku stanu wojennego: – Wszystko było uciążliwe. Jak wyszłam z internowania, telefony już działały, ale trzeba było uważać z tym, co się mówi. Nie było swobody mówienia, bo były na podsłuchu. Głupiego radia nie można było normalnie słuchać, bo jak człowiek chciał posłuchać zagranicznej stacji, to pojawiał się warkot zagłuszarki. Ja mieszkałam na Stegnach, niedaleko ode mnie stała aparatura do zagłuszania. Jak się miało trochę szczęścia, to się jakieś zdania wyłapywało.
Ludwika Wujec

Wolna Europa nadawała na różnych częstotliwościach. Specjalnie kupowało się radia tranzystorowe produkowane, już nie pamiętam, na Litwie lub na Łotwie. One miały zakres częstotliwości, który w Polsce nie był zagłuszony. Skąd to wiedzieliśmy? To była dość powszechna wiedza.

– W sklepach było pusto, obowiązywały kartki, na które też nie tak łatwo było coś dostać. Każda rzecz musiała być wystana, wychodzona. Tak było też później. Pamiętam, że po trzech latach od stanu wojennego robiłam remont mieszkania. Chciałam, żeby Henio, jak wyjdzie z więzienia, wszedł do mieszkania wyremontowanego. Kładłam klepkę, bo miałam coś takiego obrzydliwego na podłodze, co się nazywa lenteks. Mój przyjaciel wystał ją w kolejce w nocy, żeby być, jak przywiozą do sklepu. Czasami po coś stało się ileś nocy. Gdy kupowaliśmy telewizor, staliśmy w kolejce do Domów Centrum przez kilka tygodni. Trzeba było meldować się o określonej godzinie. Nie było wyboru. Brało się to, co akurat było – opowiada Ludwika Wujec.
Stan wojenny, Gdańsk.fot. Jan Juchniewicz/East News

Jak się komunikowali w stanie wojennym


Bez telefonów, mediów, internetu wiedzieli wtedy wszystko. Prawie wszystko. Organizowali strajki i demonstracje, podziemne drukarnie, redakcje, całe codzienne życie.

– Czasem teraz zastanawiam się, jak to było, jak wtedy dawaliśmy sobie radę. Ludzie nie mieli samochodów, autobusy jeździły rzadko, do miejscowości, z której pochodzę, kursowały tylko dwa w ciągu dnia. Ale się jeździło. Było pusto w sklepach, wszystkiego brakowało, ale ktoś pojechał na wieś, kupił świnię, w domu robiło się przetwory. Każdy sobie jakoś radził, nie było tak, że nie było co jeść. Jak były pieniądze, można było sobie dać radę – wspomina Anna z niedużego miasta w centralnej Polsce. Jak radzono sobie z komunikacją i informacją? Jak się organizowano?

– Gazetki. Ulotki. Radio Wolna Europa. Kościół. Tajne komisje zakładowe, czyli szeptanka – wymienia sposoby komunikacji w tamtym czasie Ludwika Wujec.

– Dosyć łatwo było się skrzyknąć tym, którzy tego chcieli. Myśmy wtedy byli skazani na kontakty bezpośrednie, jeśli takowe w ogóle chcieliśmy mieć. Teraz możemy wyładować złość na przykład na Facebooku. A wtedy trzeba to było komuś powiedzieć – mówi.
Ludwika Wujec

Skok technologiczny, rozwój nauki, jest taki szybki, że kompletnie zmieniły się formy komunikacji. Zmienił się też język. Obecnie jest dużo łatwiej, ale wyobraźnia na wielkość manifestacji była inna wtedy niż teraz. Teraz manifestacje często są dużo większe. Tamte z oczywistych powodów były mniejsze, ale wyraźniejsze. I działania policji, niezależnie od tego, co o niej mówimy, są jednak ciut łagodniejsze niż milicji wtedy. Konsekwencje, gdy człowieka się zatrzymuje są dość nieporównywalne.

– Represje były różne w zależności od miejscowości. Myśmy mieli w Warszawie inteligenckie dzielnice, które miały dużo łatwiej, bo milicja była tu nieporównanie grzeczniejsza. Również z tego powodu, że bała się, że to, co dzieje się w Warszawie za 5 minut pójdzie w świat. Tu była kupa dziennikarzy zagranicznych. Natychmiast mówiłyby o tym rozgłośnie zachodnie. Natomiast na Śląsku, wobec ludzi, którzy stawiali opór, milicja była brutalniejsza. Tam ludzie byli zostawieni sami sobie, nie mieli takiego parasola ochronnego – wspomina. Co powiedziałaby dziś młodym? – Powiedziałabym, żeby tak strasznie nie kochali tej technologii, bo jednak nic nie zastąpi bezpośredniej rozmowy.

"Poczta pantoflowa szła błyskawicznie"


Jerzy Borowczak opowiada o poczcie pantoflowej. – Dzisiaj tego nie ma, bo ludzie nie rozmawiają między sobą twarzą w twarz, tylko przez telefony. Wtedy ludzie rozmawiali w kolejkach, w przychodniach, informacja roznosiła się piorunem. Gdy robiliśmy manifestacje, to informacja rozchodziła się pocztą pantoflową. Czasy były szare. Ale jak jechałem z Sopotu do Gdańska kolejką, to ludzie cały czas rozmawiali – wspomina w rozmowie z naTemat.
Jerzy Borowczak

Największe demonstracje były, kiedy Lecha Wałęsę wypuścili z internowania. Wieźli go do Gdańska i tylko poczta pantoflowa wtedy zadziałała. Ludzie latali od klatki do klatki: "Przekaż następnemu i następnemu". Tak to funkcjonowało. Innej komunikacji nie mieliśmy. Pod dom Wałęsy przyszło wtedy może 15-20 tys. ludzi.

– Dzisiaj sąsiedzi na klatkach się nie znają. U mnie w klatce mieszka 9 rodzin. Mogę powiedzieć, że znam dwie. A wtedy, również w stanie wojennym, wymyślało się różne formy, żeby sobie pogadać. Czyn społeczny przed blokiem, grabienie, czyszczenie, sianie trawy. Na osiedlu wiedzieliśmy wszystko. Poczta pantoflowa szła błyskawicznie. Teraz, jak się o czymś nie przeczyta, nikt nic nie wie, bo nikt o tym nie rozmawia. Dlatego te demonstracje się udawały – dodaje.

Były też malutkie ulotki. Sam je robił. Dawał chłopakom po 10-15, żeby nie za dużo. Prosił, żeby szli na 48 wydziałów w stoczni. Miał do nich zaufanie, pamięta ich do dziś: – Komunikowaliśmy się też dzięki tym ulotkom, klepsydrom, na których było napisane: "Przeczytaj, podaj dalej". I ludzie z rąk do rąk taką ulotkę sobie przekazywali. Dziś sobie tego nie wyobrażam. Od razu ktoś cisnąłby ją do kosza.

Wielu jego kolegów mówiło wtedy, że chciało taką ulotkę zachować na pamiątkę. – Korciło ich. Ale przeważała ta siła, że niech jeszcze ktoś wie, że spotykamy się o 17.30. Jak przekazywali ją dalej, mówili: "Ja też miałem ochotę ją zatrzymać. Przekaż dalej, nie zatrzymuj" – opowiada.

Marek Stremecki wspomina czas pacyfikacji kopalni Wujek: – Nie poinformowali o tym, dopiero po jakimś czasie. Pamiętam, że chodziło się wtedy po ulicy i ludzie przekazywali sobie informacje do ręki. To była na przykład kartka napisana na maszynie: "W Wujku zginęło 9 osób. Wiadomość pewna od Solidarności". Szło się ulicą, pytało się: "Weźmiesz wiadomość?" i przekazywało dalej.

– Niektórzy kierowali się taką bystrością, że skoro wyłączyli telewizję, radio, telefony to trzeba biec pod stocznię, tam wszystkiego się dowiemy. Pod większy zakład pracy. Tam można było uzyskać informację – tłumaczy Jerzy Borowczak. – Pomiędzy miastami jeździli kurierzy. Ja byłem kawalerem i Lech Wałęsa wysyłał mnie na przykład do Stalowej Woli, do proboszcza, który dziś jest biskupem. Zostawiałem tam i odbierałem, informacje. Jeździłem do Szczecina, do księdza, u którego się spotykaliśmy. Kurierzy jeździli na Śląsk.

Przepustka i podróżowanie


Podróże nie były łatwe, przynajmniej na początku. W stanie wojennym obowiązywała godzina milicyjna. Przemieszczając się między województwami, trzeba było mieć przepustki. A województw było 49. – Tysiące ludzi było wtedy niepotrzebnie zaangażowanych do tej pracy, milicjantów, zomowców, żołnierzy. Wiem, bo ciągle byłem goniony. Na rogatkach miast były szlabany. Trzeba było mieć przepustkę, napisać, po jaką cholerę jedzie się do innego województwa. Na przykład, że mam chorą matkę – opowiada Marek Stremecki. – Na początku nie można było swobodnie podróżować. Tylko pociągiem, ale były kontrole. Samochodem trzeba było mieć przepustkę i zgodę na przekroczenie granicy województw – mówi Ludwika Wujec. Wspomina jedną z takich podróży, gdy wyszła z internowania i na pół legalnie pojechała po syna.

– To był początek stanu wojennego. Mój Pawełek był wtedy wysłany przez szkołę na dwa tygodnie do Sromowiec. To było coś w rodzaju turnusów kolonijnych połączonych z lekcjami, które organizował Śródmiejski Inspektorat Oświaty. Ja wtedy siedziałam i Heniek siedział, dlatego go wysłali, żeby trochę odciążyć moją mamę, która została z wnukiem. Gdy on tam był, mnie wypuścili z internowania – opowiada.

Do Ustronia dotarła pociągiem. – Ale Sromowce znajdowały się w szerokiej strefie nadgranicznej, do której trzeba było mieć przepustkę. Załatwiało się ją w urzędach przez parę dni. A ja bardzo się spieszyłam, był weekend, nie było jak załatwić. Z Ustronia pojechałam do Sromowiec taksówką. A ponieważ taksówkarz znał wszystkich pograniczników, to niczego nikt nie sprawdzał. Wydostałam się z synem autobusem. Jechała cała jego grupa dzieci i pogranicznicy wzięli mnie za wychowawczynię. Ale teoretycznie powinnam była mieć przepustkę. Nie wolno było mi tam pojechać bez przepustki – wspomina.

Syna nie widziała trzy miesiące. – Ale dwa razy był na widzeniu. Raz jeszcze w Warszawie, jak byłam w Olszynce Grochowskiej. A raz przyjaciółka przywiozła mi go do Gołdapi. Ale kontakt telefoniczny? A skądże! – reaguje.
Stan wojenny w Gdańsku.fot. Jan Juchniewicz/East News

Ludzie sobie pomagali


Marek Stremecki, dzięki urzędniczce z Urzędu Wojewódzkiego, załatwił 50 pustych przepustek. – To są odcienie stanu wojennego. Nie wszystko w nas zabili. Bo bardzo byliśmy wtedy solidarni – mówi.

Wszyscy pamiętają ogromną, ludzką, życzliwość. – Ludzie pomagali sobie, jak mogli. Zawsze była jakaś wymiana. Ktoś coś kupił, drugi coś innego. Ktoś miał samochód, kogoś podwiózł. Zawoziło się ubrania na wieś, dzieci wychowywały się w tym samym. Różne ludzie mają odczucia, ale ja pamiętam te dobre strony – mówi Anna.

– Mnie wzruszyła pomoc Zachodu. Ona była ogromna. Była aktorka, pierwsza żona Romana Polańskiego, Barbara Kwiatkowska-Lass, która mieszkała pod Monachium, wysłała tysiące paczek do Polski. Jej pomoc była gigantyczna. Ludzie otrzymywali pomoc i informacje w Kościele. To był potężny ośrodek, gdzie trafiała pomoc materialna z Zachodu i m.in. tam ją dystrybuowano. Kościół był też miejscem trwania kultury. Niesamowite było chodzenie do teatrów w kościołach. Tam czuć było ogromną solidarność ludzką – wspomina Marek Stremecki.

Ale pomagano też internowanym i ich rodzinom. – Pamiętało się o nich, szukało się dla nich pomocy. Myślało się, kto czego potrzebuje, co u niego słychać – mówi.

Ludwika Wujec: – Miałam kontakt z małżeństwem z Zakopanego, działaczami Solidarności. Zorganizowali całą siatkę górali, którzy przyjmowali – np. na ferie zimowe czy na wakacje rodziny osób internowanych albo więzionych. Raz byłam z moim synem na feriach w Białce, za darmo. To było wtedy powszechne. Do Białki pojechałam jeszcze z dwiema koleżankami, których mężowie siedzieli. Drugim razem byłam latem z Pawełkiem w Zakopanem, w domu, który był nadający się do zamieszkania. Dostaliśmy klucze i tam byliśmy w czasie wakacji.

Jerzy Borowczak wspomina, jak jeździli do rolników pomagać im w żniwach, zbierać ziemniaki. – Jak na wsi przyjęto dzieci na kolonie, to rolnicy dawali im jedzenie. W zamian myśmy im pomagali. Te więzi były naprawdę super. Bo gdzie dzieci stanu wojennego miały jechać? Ojciec albo matka siedzieli w więzieniu i wczasy z socjalnego im nie przysługiwały. Musieliśmy się ratować wczasami organizowanymi przez parafię. Albo ludzie brali dzieci do siebie – opowiada.
Jerzy Borowczak

Do Gdańska przyjeżdżało 200-300 osób i parafianie zgłaszali, kto weźmie ile osób. Była rozpiska. Ze Śląska na Brygidę, gdzie ksiądz ogłaszał, kto przyjmie dzieci, bo rodzice albo jedno siedzą w więzieniu, zgłaszała się kolejka. Ze stoczni zgłaszaliśmy się wydziałami, żeby nie było tak, że dzieci trafią do kogoś, kogo nikt nie zna.

Dziś, jak zauważa, ludzie nie chcą być solidarni. – Wtedy wszyscy mieliśmy takie same meble, jeśli były samochody to syrenka, trabant i to był luksus. A teraz jeden ma pod blokiem bmw, a drugi 15-letniego opla z Niemiec. I taka w ludziach wkradła się zawiść, że trudno o tę solidarność. Nawet w związku zawodowym Solidarność nie ma solidarności. Bo jak dziewczyny ze służby zdrowia protestują, to powinien je ktoś wesprzeć. To jest przykre, że tej solidarności nie ma i trudno ją będzie wskrzesić – uważa.