Kiczowate to jest tak, że aż słów zdziwienia brak. Tak, "Seks w wielkim mieście" powrócił

Alicja Cembrowska
"I tak po prostu" ("And Just Like That") – pod takim tytułem powrócił kultowy serial "Seks w wielkim mieście". I tak po prostu jest słaby.
Powrót "Seksu w wielkim mieście" okazał się klapą [RECENZJA] Kadr z serialu "I tak po prostu" (2021)
Przyznam, że kierował mną sentyment. Z pełną świadomością, że serial o czterech przyjaciółkach z Nowego Jorku bywał płytki, seksistowski, oderwany, a często zwyczajnie głupkowaty, muszę przyznać, że jako nastolatka i młoda dorosła lubiłam go oglądać. To trochę, jak z "Przyjaciółmi" – kiedyś się śmialiśmy i machaliśmy ręką na absurdy, teraz tworzymy listy "grzechów", które serwował nam kultowy serial.

Bolesne przebudzenie w nowym świecie

Odpaliłam więc HBO GO, trochę przeczuwając nadciągającą tragedię – wszak już próby przeniesienia serialu do kin i stworzenie dwóch filmów fabularnych okazało się klapą (ale tam była chociaż Samantha). Obejrzałam jednak dostępne odcinki i cóż... Nieustannie miałam poczucie "cringe'u". Tudzież krindżu.
Głównie dlatego, że odniosłam wrażenie, jakby Carrie, Miranda i Charlotte zostały zamrożone w 2004 roku (gdy premierę miał ostatni sezon) i odmrożone w 2021. Mówią, ubierają i zachowują się dokładnie tak samo, jak kilkanaście lat temu. A raczej – aktorki grają je tak samo. Fajne? Być może dla bezkrytycznego fana tych aktorskich kreacji. Dla bardziej krytycznego wieje sztucznością, bo mało wiarygodny jest tak niewielki progres w rozwoju człowieka.


Poza tym może i postaci są przekalkowane, jednak mniej charyzmatyczne, nudne, jakieś nijakie, pozbawione głębi psychologicznej. Jakiejkolwiek głębi.

Co się jednak rozwinęło, to otoczenie przyjaciółek i na jego tle panie wypadają co najmniej komicznie. Co również jest mało wiarygodne – przecież śledzenie trendów było ich codziennością! Są wykształcone, bogate, garściami czerpią z rozrywek Nowego Jorku. Przypomnijmy, że przecież w starych odcinkach zadziwiały otwartością seksualną, zmieniały myślenie o kobiecości, przyjaźniły się z homoseksualistami, były otwarte. Ba, światowe. Zorientowane.

Dinozaurzyce w natarciu

W "I tak po prostu" dostajemy natomiast dinozaurzyce, które ze zdziwieniem przyglądają się zmianom, nie nadążają za nimi, gubią się i nie mogą się odnaleźć w nowej rzeczywistości. Twórcy postanowili to pokazać w sposób tak dosadny, że aż zawstydzający.

Carrie (która pod koniec lat 90. bez ogródek pisała o relacjach damsko-męskich i przygodnym seksie!!!) w podcaście prowadzonym przez osobę niebinarną wali żartami, jak stara ciotka na imieninach (po trzech kieliszkach brandy), a policzki rumienią jej się, gdy słyszy słowo "masturbacja". Później, a jakże, pyta swojego męża, czy on TO robi, bo przecież znają się dopiero milion lat i jeszcze nie miała okazji, żeby się dowiedzieć.

Miranda (Cynthia Nixon) rezygnuje z pracy prawniczki, wraca na studia i postanawia zostać aktywistką – najwyraźniej nie ma jednak o tym bladego pojęcia, bo zaczyna "prześladować" (oczywiście w dobrej wierze) swoją czarnoskórą wykładowczynię nieustannie zwracając uwagę na kolor jej skóry (scena z pierwszych zajęć na uczelni przejdzie do historii jako jedna z najbardziej żenujących). Najpewniej Miranda, wzięta prawniczka, od lat nie czytała gazet, książek, nie miała dostępu do Internetu i nie oglądała telewizji, skoro przejawia tak podstawowe błędy komunikacyjne. Ani chybi była zamrożona!
W kontekście tej bohaterki pojawia się również jej syn, którego pamiętamy jako uroczego Brady'ego. Mały Brady wyrósł na napalonego typa i oczywiście jego seksualne podboje stają się jednym z głównych problemów matki. Myślałam, że czasy uderzającego o ściany łóżka, żeby podkreślić, jakie tam się rzeczy dzieją w pokoju obok, dawno minęły. Myliłam się.

Charlotte, oj, biedna Charlotte. Wciąż jest płaczliwa, rozedrgana i nie umie panować nad emocjami. Urocze to było, gdy "uczyła się" od starszych koleżanek, o co chodzi w randkowaniu, jak się stawia granice i czego tak naprawdę chce. Jednak teraz jest dorosłą kobietą, a nadal zachowuje się, jak głupiutka nastolatka.

Głupiutka nastolatka z twarzą, która ma przypominać nastolatkę (przyjaciółki wytykają sobie nawzajem, że "próbują udawać młodsze" i nie godzą się z upływem lat). Trudno jednak nie mieć wrażenia, że reżyser, Michael Patrick King, dodatkowo "ogłupił" tę postać, a przecież Charlotte była naiwna, ale nie durna. To raczej wrażliwa romantyczka, którą w nowej wersji zmieniono w robotyczną żonę ze Stepford.
Najlepiej na wielkim powrocie "Seksu w wielkim mieście" wyszła Kim Cattrall (serialowa Samantha). Głównie dlatego, że w nim nie zagrała. O tym, że aktorka nie dołączy do obsady wiadomo już było od kilku miesięcy. Samantha została w serialu przedstawiona jako "niewierna przyjaciółka", która przeniosła się do Londynu po tym, jak "Carrie przestała być jej bankomatem" (absolutnie nie pasuje to do postaci granej przez Cattrall!). Oczywiście to Samantha nie odpisuje, a Carrie wciąż próbuje odnowić kontakt.

Łuszczący się lukier

"I tak po prostu" jest zatem zwykłym odgrzanym w mikrofalówce kotletem. Twórcy próbowali upiec dwie pieczenie na jednym ogniu – wykorzystać dawne flow serialu, a jednocześnie podbić je nowoczesnymi wstawkami. Nie udało się. A dodam, że nie miałam wielkich i konkretnych oczekiwań – nie liczyłam na kalkę. Myślałam, że po klapie filmów fabularnych i decyzji kolejnego odświeżenia historii przyjaciółek dostaniemy coś świeżego, coś, co będzie (chociażby) "jakieś".
Czytaj także: "Po dwóch sezonach zamienił się w disneyowską bajkę". "Seks w wielkim mieście" ma już 20 lat
Świat Carrie, Mirandy i Charlotte to postpandemiczna rzeczywistość, w której już można podawać rękę, cmokać się w policzki i jadać w restauracjach. Osoby niebinarne przedarły się do mainstreamu, rozmowa o seksie to już nie jakieś wielkie "WOW".

Zmiany jednak dzieją się gdzieś obok, poza bańką nowojorskich przyjaciółek – i na tym skupili się twórcy, każdą właściwie sceną podkreślając ich niedopasowanie. One i ich środowisko stoi w miejscu. Przegapiło rewolucję, ale i nie ma zdolności do ewolucji. Tak wykreowana serialowa rzeczywistość nie tylko nudzi, ale i denerwuje, bo co innego, gdyby twórcy zdecydowali się stworzyć całkowicie inny, wyobrażony, alternatywny Nowy Jork. W "I tak po prostu" próbuje się natomiast nam, widzom, wmówić, że taki jest świat, tak to wygląda lub będzie wyglądać.
Panie nadal otoczone są lukrem z lat 90. – Carrie zamaszystym ruchem otwiera garderobę wypełnioną kieckami, bucikami i (oczywiście) kapeluszami, Charlotte płacze, bo jej córka nie chce założyć sukienki od Oskara de la Renty (szok, nastolatka rezygnuje z kwiatkowego łaszka na rzecz luźnej bluzy i czapki!), a Miranda rozprawia o tym, że nie musi farbować włosów, bo akceptuje swoją starość. Do tego dochodzi wielka dyskusja o tłustości frytek (wiadomo, że kobiety mogą je jeść tylko w tajemnicy).

Cóż, nieśmiało zdiagnozuję, że o ile fikuśne stylizacje Carrie mogły robić wrażenie kiedyś, tak teraz patrzymy na nie raczej z politowaniem. Współczesne kobiety już nie potrzebują wypacykowanych dam. Chcą realizmu, prawdy. Silnych reprezentantek, które mają w głowie więcej niż najnowszy katalog znanej marki.

A tu? Marność, pustość, próżność, banał. Uwielbiane postaci wyprane w wybielaczu i wykrochmalone. Sztywne. Nienaturalne. Uwierające. Szkoda. Tak po prostu.

PS. Obejrzę kolejne odcinki, bo czekam na zdanie "bo za naszych czasów"...

Napisz do autorki: alicja.cembrowska@natemat.pl

Posłuchaj "naTemat codziennie". Skrót dnia w mniej niż 5 minut