Posypią się Oscary. "Psie pazury" to arcydzieło o tłumionej naturze i toksycznej męskości [RECENZJA]

Ola Gersz
Toksyczna męskość i maczyzm to zakała naszego społeczeństwa, które są wszystkiemu winne – zdaje się mówić Jane Campion, autorka znakomitego "Fortepianu", w swoim pierwszym od 12 lat filmie. To z jej powodu skrywamy uczucia i emocje oraz tłumimy swoją prawdziwą naturę. "Psie pazury", kameralny dramat umiejscowiony w majestatycznych górach Montany, udowadnia, że pulsujące pod powierzchnią emocje w końcu muszą znaleźć ujście. To fenomenalne kino będzie czarnym koniem Oscarów.
W "Psich pazurach" błyszczy Benedict Cumberbatch Fot. Kadr z filmu "Psie pazury"
George i jego świeżo poślubiona małżonka Rose kochają się w swojej sypialni w noc poślubną. Wszystko słyszy za ścianą brat George'a, Phil. Na jego twarzy pojawia się napięcie. Nagle wyskakuje z łóżka i biegnie do stajni, w której wyciąga stare siodło swojego zmarłego przyjaciela i mentora. Phil ostrożnie bierze je w ręce, kładzie na stole i delikatnie poleruje. Kamera robi zbliżenie na jego spracowane, brudne ręce, które dotykają i gładzą siodło, niczym ukochaną osobę. Samotność i tęsknotę za bliskością potrafi w ten sposób pokazać tylko Jane Campion i to właśnie takie sceny, jak ta udowadniają, że mamy do czynienia z arcydziełem.


A takim niepozornym arcydziełem są właśnie "Psie pazury", pierwszy film reżyserki oscarowego "Fortepianu" od 12 lat (w międzyczasie nakręciła świetny serial z Elizabeth Moss "Tajemnice Laketop") i długo wyczekiwany. Na papierze wszystko się w nim zgadza: nagradzana i ceniona reżyserka, znakomita obsada z Benedictem Cumberbatchem, Kirsten Dunst i Jessem Plemonsem na czele, świetny materiał na scenariusz (książka "Psie Pazury", z ang. "The Power of the Dog" Thomasa Savage'a), muzyka nominowanego do Oscara za "Nić widmo" Jonny'ego Greenwooda i monumentalna sceneria górskiej Montany.

To na papierze, a na ekranie? Jeszcze lepiej. Jane Campion stworzyła swój najlepszy film od genialnego "Fortepianu" z 1993 roku. "Psie Pazury", które zdobyły Srebrnego Lwa w Wenecji, bez wątpienia zgarną kilka Oscarów.

Dwaj bracia, ona i on

Historia podzielona jest na części i wchodzimy w nią powoli. Na początku poznajemy dwóch braci: George'a (Jesse Plemons) i Phila (Benedict Cumberbatch) Burbanków, którzy prowadzą ranczo w Montanie. Już jeden rzut oka wystarczy, żeby stwierdzić, że to ogień i woda, kultura i natura.

George jest pod krawatem i "miejskim" kapeluszem, elegancki, ale prosty, cichy, miły i spokojny. Grzecznie płaci za pijących kolegów w tawernie, kąpie się w wannie i zaprasza gubernatora na kolację. Phil to uosobienie dzikiej natury. Nosi się jak rasowy ranczer, pali papierosa za papierosem, a kąpie się jedynie w jeziorze. Jest gburowaty, zimny, nieprzystępny, żądli jak osa, gdy tylko otworzy usta. Piekielnie inteligentny i wykształcony, ale nie potrafi zachować się w towarzystwie, a zresztą wcale nie próbuje. Uosobienie toksycznej męskości.
Fot. Kadr z filmu "Psie pazury"
Bracia prowadzą ranczo od 25 lat, a George dzielnie znosi przycinki brata, który traktuje go protekcjonalnie i nazywa "grubasem". Gdy niespodziewanie ożeni się z wdową Rose (Kirsten Dunst), która w pobliskim mieście prowadzi hotelik i restaurację, w Philu coś pęknie.

Rose i jej nastoletni syn Peter (Kodi Smit-McPhee), który jest obiektem drwin epatujących męskością alfa pracowników rancza, są celami wyrachowanych ataków Phila, który wciela się w domowego terrorystę. Ranczo w Montanie stanie się miejscem, w którym przemoc psychiczna i werbalna są na porządku dziennym, ale George nie potrafi postawić się bratu-tyranowi.

Pod powierzchnią

Siłą filmu Jane Campion są tłumione emocje, które buzują pod powierzchnią. Wyczuwamy je, ale widzimy tylko w małych scenach, które łatwo przegapić: łzy w oczach George'a, trzęsące się dłonie Rose, nerwowa gra na grzebieniu Petera, samotne sceny Phila nad jeziorem, w których zrzuca maskę potwora. Emocje chcą wydostać się na wierzch, a widz odczuwa napięcie – mistrzowsko budowane przez ascetyczną muzykę Greenwooda – już od pierwszych minut.

To oczekiwanie na wybuch, katastrofę, tragedię łączy "Psie pazury" z filmem nominowanym kilka lat temu do Oscara, doskonałą "Nicią widmo" Paula Thomasa Andersona (klimat budowała w nim zresztą również znakomita muzyka Greenwooda). Mimo że historie i sceneria są diametralnie różnie, to tłumione emocje i "coś złego" wiszącego w powietrzu są punktem wspólnym obu dzieł.
Fot. Kadr z filmu "Psie pazury"
Jane Campion doskonale potrafi też pokazać swoich bohaterów – bez uproszczeń, skrótów, grubych kresek. Nikt nie jest czarno-biały, człowieczeństwo jest tutaj zbudowane z krwi i mięsa, a nie papieru i tuszu. Wszyscy skrywają uczucia, ale i chowają prywatne tajemnice.

Kluczem opowieści jest tutaj tłumiony homoseksualizm Phila, który ranczer zamienia w broń. W otoczeniu brata, Rose czy ranczerów Burbank gra twardego macho. Swoją rolę porzuca na te rzadkie chwile, gdy symbolicznie przechodzi przez kryjówkę w lesie na drugą stronę i idzie nad jezioro – tylko tam jest sobą. Dopiero obecność młodego Petera poruszy strunę w jego sercu i na kilka chwil pozwoli mu odkryć karty.

Podobnie jak w "Tajemnicy Brokeback Mountain" symbolem ukrywanej natury ludzkiej stają się tutaj majestatyczne, niedostępne góry. Koszmar w domu Burbanków dzieje się w ich cieniu i to natura – monumentalna, dzika, niebezpieczna – jest jedynym świadkiem samotnych chwil Phila, w których oddaje się wspomnieniom o kimś, kto dawno odszedł. Bo "Psie pazury" to nie tylko film o głęboko skrywanej naturze, ale również o różnych formach miłości oraz krzywdzie, jaką mężczyznom wyrządza toksyczna męskość.

Benedict Cumberbatch idzie po Oscara

"Psie pazury" nie spieszą się, nie gonią do celu. Nie silą się na morały. Nie krzyczą i nie tłumaczą, nie traktują widza jak idioty, który nie potrafi sam połączyć kropek (chociaż zdarzyło się kilka zbyt dosłownych scen). Jane Campion buduje klimat, a widz odczuwa napięcie całym swoim ciałem. Scena, w której Phil gwiżdże Rose piosenkę, z pozoru nieistotna, przyprawia o ciarki. Jednak mimo że tempo jest niespieszne, to Campion serwuje widzom kilka fabularnych zaskoczeń i nietypowych rozwiązań.

Nie tylko fabuła, sceneria, muzyka i przenikliwa wrażliwość Campion budują "Psie pazury". Jego trzonem są aktorzy, którzy nie tylko wybornie przedstawiają swoje postacie, ale robią coś więcej – doskonale rozumieją, w jakim filmie grają i jaką opowieść snuje reżyserka. Znakomita jest cała obsada, chociaż wszystkie oczy skierowane są głównie na Benedicta Cumberbatcha – to faworyt w nadchodzącym sezonie nagród filmowych, zresztą nominację do Złotych Globów już otrzymał.
Fot. Kadr z filmu "Psie pazury"
Brytyjczyk najlepszy jest w scenach statycznych i wyciszonych, gdy emocje pulsują na jego twarzy. To sceny, w których Phil jest najbliżej człowieczeństwa, w których zaczynamy zaglądać pod przebranie tyrana i rozumieć jego motywy. W scenach bardziej żywiołowych Cumberbatch jest zawsze o krok od niebezpiecznej szarży, ale na szczęście tego kroku nie stawia, dzięki czemu nie popełnia błędu komicznego Jareda Leto w "Domu Gucci". Łatwo wyczuć, że brytyjski gwiazdor również walczy rolą Phila Burbanka o Oscara, ale nie robi tego na szczęście w nachalny sposób.

Pominąć nie można pozostałej trójki. Kirsten Dunst udowadnia, że jest jedną z najbardziej niedocenianych aktorek w Hollywood i skrywa całe pokłady talentu. Jesse Plemons, prywatnie mąż Dunst, jak zawsze pokazuje aktorską klasę i gra doskonale oraz bez większego wysiłku. Z kolei androgyniczny Kodi Smit-McPhee, pamiętny chłopiec z "Drogi", jest prawdziwym objawieniem "Psich pazurów" – nagrody za najlepszą rolę drugoplanową może mieć w kieszeni.

Jeśli kolejny film Jane Campion będzie tak genialny jak "Psie pazury", poczekam na niego kolejne 12 lat. Ba, nawet więcej. Jej film jest w poprawnym do bólu filmowym świecie jak powiew świeżego powietrza. Prosimy o więcej.