Wróciła mi wiara w Netflixa. "Archiwum 81" twórcy "Obecności" wciąga i nie puszcza

Maja Mikołajczyk
Połączenie "Dziecka Rosemary" i "Solaris" w jednym serialu? Brzmi karkołomnie, ale twórcom "Archiwum 81", do grona których należy James Wan ("Obecność") udała się ta niemal alchemiczna sztuka. Jej efekt to hipnotyzujące widowisko grozy, od którego nie będziecie w stanie się oderwać.
"Archiwum 81" [RECENZJA]. Serial Netflixa produkcji Jamesa Wana (twórcy "Obecności"). Fot. kadr z serialu "Archiwum 81"

Tajemnice "Archiwum 81"

Archiwista Dan (Mamoudou Athie) przyjmuje lukratywne zlecenie od tajemniczego biznesmana Virgila Davenporta (Martin Donovan). Zamknięty w ośrodku badawczym na odludziu przypominającym nieco posiadłość z "Ex Machiny" Alexa Garlanda, Dan pracuje na odzyskanie materiału z taśm wideo, które pochodzą ze spalonego budynku.


Wkrótce mężczyzna przekonuje się, że kasety VHS są zapisem śledztwa doktorantki antropologii Melody Pendras (Dina Shihabi), która wpadła na trop niebezpiecznej sekty. Dan próbuje się dowiedzieć, co stało się z Melody, jednocześnie bojąc się, że i jego życiu zagraża niebezpieczeństwo.
Oparte na znanym w USA podcaście o tym samym tytule, "Archiwum 81" to serial, o którym najlepiej wiedzieć jak najmniej, gdyż spora część jego mrocznego uroku polega właśnie na zaskakiwaniu widzów coraz to bardziej komplikującą się fabułą.

Nie będzie jednak spoilerem to, że produkcja niemal od początku wrzuca nas w klimat rodem z diabolicznego "Dziecka Rosemary" Romana Polańskiego. W centrum historii Melody znajduje się bowiem tajemnicza kamienica Visser oraz jej niepokojący lokatorzy.

Do rozgrywającej się w latach 90. partii poświęconej antropolożce na tropie okultystycznego stowarzyszenia w innowacyjny sposób wykorzystano technikę found footage, która po boomie trwającym od końca lat 90. do wczesnych lat dwutysięcznych w ostatnim czasie była nieco zapomniana.

Sceptyczni tej metodzie filmowania nie powinni się jednak zniechęcać. Śledztwo Melody w formie ziarnistego obrazu z kasety wideo widzimy jedynie epizodycznie, gdy pojawia się na ekranie monitora Dana – większe kawałki jej historii poznajemy dzięki klasycznym metodom prowadzenia filmowej narracji, za pomocą których pokazana jest także współcześnie dziejąca się akcja.

Tajemniczy i oniryczny klimat "Archiwum 81" to w dużej mierze zasługa stojących za kamerą Bobby'ego Bukowskiego, Nathaniela Goodmana oraz Julie Kirkwood. Patrząc na ich wcześniejsze projekty, wizualnie produkcja Wana najbardziej przypomina spalający się podobnie wolnym ogniem horror "Zło we mnie", za zdjęcia do którego odpowiadała Kirkwood.

Serial ewidentnie wybija się wizualnie ponad przeciętną (i wcale przecież nie taką złą) jakość Netflixa. Pomysłowo zainscenizowane kadry, odpowiednie oświetlenie czy sunąca w mrok praca kamery nie windują "Archiwum 81" do horrorowych arcydzieł w rodzaju "Lśnienia" Stanleya Kubricka, ale w połączeniu z niepokojącą muzyką Richarda Weingarta tworzą unikatową atmosferę.
Mamoudou Athie jako Dan Turner w serialu "Archiwum 81".Fot. kadr z serialu "Archiwum 81"
Zdaniem części widzów i recenzentów, wątek Dana wypada blado przy naszpikowanej ezoterycznymi motywami historii Melody. Zmagania poszukującego prawdy archiwisty z wielką korporacją, rodzinną traumą oraz samym sobą być może nie hipnotyzują klimatem jak podglądanie okultystycznej sekty, ale są równie intrygujące.

Jeśli dziejąca się w latach 90. fabuła jest mocno nasiąknięta duchem "Dziecka Rosemary", tak ta rozgrywają się współcześnie spogląda tęsknym okiem w kierunku grozy science-fiction w stylu "Solaris" Stanisława Lema. Twórcy zresztą w ogóle tego nie ukrywają i często i gęsto nawiązują do filmu Andrieja Tarkowskiego, czyli bodaj najlepszej adaptacji powieści polskiego fantasty.

Groza w stylu retro

Oglądając "Archiwum 81" ma się wrażenie obcowania z dziełem z innej epoki i nie można tego złożyć jedynie na karb akcji osadzonej częściowo niemal 30 lat temu.

Przez tytuł serial wzbudza natychmiastowe konotacje z "Z Archiwum X", przy czym warto nadmienić, że angielskie tytuły nie mają ze sobą zbyt wiele wspólnego – jedno to "Archive 81", a drugie "The X Files".

Przez aurę tajemniczości oraz swoiste połączenie wątków nadprzyrodzonych z fantastyką naukową takie skojarzenia wydają się być uprawnione. W "Archiwum 81" pojawiają się zresztą nawiązania do "Strefy mroku" – wypuszczonego oryginalnie w latach 50. serialu, z ducha którego wywodzi się "Z Archiwum X".

Tak jak kultowy serial z Gillian Anderson i Davidem Duchovnym, "Archiwum 81" nie straszy hektolitrami przelanej krwi czy natrętnymi jump scare'ami. Nowa produkcja Netflixa wprowadza nas w stan niepokoju, którego nie chce się przerywać.

Występujące w serialu motywy także odsyłają nas w przeszłość do literackiego i filmowego horroru XX wieku. Zmyślne powiązanie paru z nich daje nową jakość, daleką od taniego żerowania na nostalgii za starym horrorowym sznytem.
Dina Shihabi jako Melody Pendras w serialu "Archiwum 81".Fot. kadr z serialu "Archiwum 81"
"Archiwum 81" to jeden z tych seriali, który przywraca wiarę w to, że Netflix poza wypuszczaniem typowej średniawki nadal potrafi tworzyć zaskakujące i oryginalne produkcje.

Nie bez znaczenia dla jakości serialu z pewnością miało obsadzenie w roli showrunnerki Rebeki Sonnenshine ("The Boys") oraz Jamesa Wana – amerykańskiego reżysera przez wielu uważanego za mistrza współczesnego filmowego horroru.

Wan znany jest jako innowator gatunku, ale raczej w ramach popcornowego kina grozy w stylu "Obecności" czy "Piły". Reżyser zaskoczył jednak w zeszłym roku wymykającym się schematom szalonym "Wcieleniem", które pomimo licznych cytatów do innych horrorów miało paradoksalnie najbardziej autorski rys ze wszystkich filmów Wana i ewidentnie nie było produktem dla mas, choć w taki sposób było reklamowane.

W nowym serialu grozy Wana występują elementy charakterystyczne dla jego wcześniejszej twórczości, jednak tak jak we "Wcieleniu" przebrzmiałe wydawałoby się motywy dostają nowe życie.

Świat "Archiwum 81" tworzą mroczne stowarzyszenia, demony, inne wymiary, tajemnicze korporacje oraz pradawne rody czarownic, które z jednej strony wydają się znajome, a z drugiej wszystkie razem tworzą oryginalną mitologię z potencjałem na dalsze rozwijanie i wciąganie w swoje szpony kolejnych widzów – co twórcy z pewnością planują, pozostawiając widzów po zakończeniu ostatniego odcinka w niemym osłupieniu.

Może Cię zainteresować również:

Posłuchaj "naTemat codziennie". Skrót dnia w mniej niż 5 minut