Jest sens "poprawiać" klasykę? Rozmawiam o tym z tłumaczem "Mistrza i Małgorzaty"

Alicja Cembrowska
Jeżeli myślicie, że znacie "Mistrza i Małgorzatę", to... przeczytajcie tę książkę raz jeszcze, bo właśnie na tym polega fenomen wielkiej powieści Bułhakowa. Każde spotkanie z Wolandem, Behemotem, Iwanem Bezdomnym i geniuszem samego autora otwiera drzwi do kolejnych nieodkrytych jeszcze sensów i kontekstów. Niebawem będzie świetna okazja, by ponownie zanurzyć się w mroku Moskwy lat 30. XX wieku...
Już w marcu na rynku pojawi się nowe wydanie "Mistrza i Małgorzaty" Pavan Trikutam/Unsplash
Niewiele jest tak symbolicznych powieści jak "Mistrz i Małgorzata". Już sama historia pisania tej tajemniczej książki, zmagania się autora (a później czytelników!) z jej ciężarem, to temat na kilkanaście osobnych artykułów. Bez wątpienia jest to opowieść ponadczasowa, a każde z nią spotkanie dostarcza nowych tropów i refleksji.

"Samo nazwisko 'Bułhakow' to pierwszorzędna, gwarantująca sukces marka. Gdy w 1999 roku Gazeta Wyborcza, Rzeczpospolita oraz Polityka sporządziły 'kanon literatury światowej XX wieku', spośród setki autorów, które do niego weszły, pierwsze miejsce przyznano właśnie Bułhakowowi" – pisała w posłowiu do wydania z 2018 roku prof. dr hab. Alicja Wołodźko-Butkiewicz.

"Mistrz i Małgorzata" do dziś utrzymuje tytuł jednej z najważniejszych książek w historii literatury. Nie bez powodu sięgają po nią kolejne pokolenia i... odkrywają ją na nowo. Już niebawem, bo 23 marca będzie kolejna ku temu okazja, bowiem Świat Książki odda w ręce czytelników najnowsze wydanie "opus magnum" Bułhakowa w tłumaczeniu Jana Cichockiego.

I właśnie z tłumaczem rozmawiam o tym, jakim wyzwaniem dla niego jest zmierzenie się z wielką powieścią Bułhakowa, na jakie trudności natrafił podczas pracy i czy warto w ogóle na nowo tłumaczyć klasykę literatury i do niej wracać.

Alicja Cembrowska: Satyra, powieść kryminalna, ale też baśń i przypowieść biblijna. Lista technik i wzorców literackich zastosowanych w "Mistrzu i Małgorzacie" jest naprawdę długa. Podejrzewam, że taka różnorodność to dla tłumacza zapowiedź wytężonej pracy. Co w tej mieszance technik i wątków stanowiło dla pana największe wyzwanie?

Jan Cichocki: Wielkim wyzwaniem była cała powieść. Każdy z tych wątków wymagał ogromnej uwagi, skupienia i szukania ekwiwalentów, jednak chyba najtrudniejsze i jednocześnie najciekawsze były wątki biblijne. Odnalezienie w nich odpowiedniego słownictwa polskiego dla, chociażby oddziałów rzymskiego wojska, w których się – nawiasem mówiąc – autor trochę plątał, to było niezwykle żmudne i czasochłonne zadanie.

Kolejnym wyzwaniem było określenie czasu, w którym trwała męka Joszuy. Również tam zdarzają się niekonsekwencje.

Może to drobiazg, ale kłopotliwe bywają nazwy dań serwowanych w restauracji literatów moskiewskich. Niektóre z nich dzisiaj nie są znane ani w kulinariach rosyjskich, ani światowych. Trzeba było nad tym trochę pogłówkować, a w jednym przypadku to nawet dosyć mocno. Ale jakoś daliśmy radę.

Pracując nad tłumaczeniem, analizował pan decyzje wcześniejszych tłumaczy? Miał pan je z tyłu głowy, czy raczej postawił pan na całkowicie nowe, świeże spojrzenie na całość?

Raczej ta druga opcja. Przeszkadzałaby mi nawet świeża pamięć innych przekładów. Musiałem się skupiać nad tym, co ja miałem do powiedzenia. Oczywiście każdy kiedyś czytał przekład Dąbrowskiego i Lewandowskiej [pierwszy polski przekład "Mistrza i Małgorzaty" z 1969 roku – przyp. red.], który do tej pory uważany jest za najbardziej znany, między innymi dlatego, że najdłużej jest na rynku i do pewnego czasu był jedynym.
To nie jest tak, że ma się przed sobą kartkę do kartki i porównuje dokładnie 'co on napisał, a co ja napisałem". Także ja tego nigdy nie robię i staram się, jak to się w umowie pisze, z największą starannością warsztatu robić swoje. [śmiech]

Wrócę jeszcze do pierwszego tłumaczenia, tego z 1969 roku. Jego podstawą były fragmenty książki opublikowane w 1966 i 1967 roku w miesięczniku "Moskwa", siłą rzeczy mocno ocenzurowane, niepełne. Później ukazała się pełna wersja powieści. Pan przetłumaczył wersję szóstą "Mistrza i Małgorzaty". Czy ona jakoś znacząco różni się od poprzednich?

Być może, na to pytanie pewnie precyzyjniej odpowiedzieliby historycy czy badacze literatury, którzy porównaliby te wersje i tłumaczenia. Ja tego nigdy nie robiłem i nie mam nawet na to chęci.

Natomiast miałem to szczęście, że zgromadziłem wszystkie sześć redakcji powieści Bułhakowa. Bułhakow pracował nad nią ponad dziesięć lat, do końca życia. Mam więc tekst, który pisarz uznał za ostateczny i błogosławił go tuż przed śmiercią. Z tego korzystałem, więc to jest przekład z tego, co powinno być przełożone. Pod tym względem można powiedzieć, że jest to najświeższy przekład.

Jest pan też ekspertem od Bułhakowa, więc…

Nigdy bym tak nie powiedział.

Że jest pan ekspertem? To są dwie opcje. Albo naprawdę nie jest pan ekspertem, albo jest pan wyjątkowo skromny.

Nie, nie, raczej to pierwsze. Nad skromnością się nawet nie zastanawiałem. Ekspertem nie jestem. Jest jednak tak, że nad Bułakowem, który jest swoistym fenomenem w historii literatury światowej, pracowali i wciąż pracują naukowcy najwyższej miary. Przede wszystkim w Rosji, ale też w Polsce i na całym świecie.

Doskonałym znawcą Bułhakowa był prof. Andrzej Drawicz [tłumaczenie profesora ukazało się w 1995 roku – przyp. red.]. Miałem nawet okazję przez jakiś czas słuchać jego wykładów. Jest też prof. zw. dr hab. Alicja Wołodźko-Butkiewicz, która była przez jakiś czas kierownikiem literackim w PIW-ie, gdzie m.in. przygotowywała wydania Bułhakowa. Była przede wszystkim wykładowczynią i kierownikiem wydziału rusycystyki na Uniwersytecie Warszawskim.

Wymieniam tę dwójkę, ale w Rosji jest profesor Boris Sokołow czy wybitny bułhakoznawca Jewgienij Jabłokow, który przygotował, chociażby komentarze do "Białej gwardii". Lista ekspertów jest długa.

Mówi się, że tłumaczenie "jeśli piękne, to niekoniecznie wierne, jeśli wierne, to niekoniecznie piękne". Woli pan pięknie czy wiernie? Myśli pan, że da się to rozsądnie połączyć?

Dobrze byłoby to wypośrodkować. Są przykłady tłumaczeń, które są na dobrą sprawę autorskimi książkami tłumacza. Niby tłumacz czerpie z utworu oryginalnego, ale, na dobrą sprawę, tworzy własną książkę.

Natomiast są też przekłady przepisywania słowo po słowie i to też za bardzo nie wychodzi. Albo też pomysły polonizacji rozmaitych terminów geograficznych, toponimików, nazwisk, imion.
Jest szereg możliwości skręcenia sobie karku na tłumaczeniu. To wahadło albo odchyla się w jedną, albo w drugą stronę. Ja jestem zwolennikiem maksymalnego trzymania się tekstu, bo książka należy do autora i należy uszanować to, co on napisał, co chciał napisać i wyrazić. Jednocześnie przekład musi być tak zrobiony, żeby zachował wszystkie walory polszczyzny. Musi to być po prostu napisane po polsku.

I tutaj jest czasem duży problem, bo – trzymając się przykładu tłumaczenia z rosyjskiego na polski – tłumacz ma ten kłopot, że język rosyjski ma bogatszą synonimikę. Trzeba zadbać, żeby każdy niuans, który jest w melodyce języka, został zachowany. Ale to bardzo techniczne szczegóły…

Które są bardzo interesujące, szczególnie po ostatnich dyskusjach wokół tłumaczenia Anny Bańkowskiej, autorki szesnastego przekładu "Ani z Zielonego Wzgórza", a raczej "Anne z Zielonych Szczytów". Wiele osób się buntowało i krytykowało zmiany tłumaczki. Pan uważa, że warto na nowo tłumaczyć klasykę?

Warto, a nawet trzeba. Z kilku powodów. Jeden powód leży po stronie wydawnictw, a drugi po stronie autorów i tłumaczy. Wydawnictwa mają swoje obliczenia i racje komercyjne. Wyczerpują się nakłady na rynku i trzeba albo wznowić to, co było już wydane, albo tłumaczyć na nowo.

Często jest tak, że nowe wydanie dla wydawnictwa jest bardziej opłacalne. Druga rzecz, patrząc od strony tłumacza – dla tłumacza jest niezwykle atrakcyjne pobarować się z wielkim twórcą. Język żyje. I to, co było tłumaczone w latach 60., 70. dzisiaj już nieco inaczej brzmi i język jest nieco inaczej używany.

Poza tym pojawiają się nowe odczytania – tak jak w przypadku naszej powieści "Mistrz i Małgorzata" pojawiają się prace studyjne, które otwierają pewne nowe treści, konteksty tematyczne, które do tej pory były ukryte.

"Mistrz i Małgorzata" jest bardzo pod tym względem znaczącą pozycją. Tam jest mnóstwo zaszyfrowanych rozmaitych rzeczy i wiedząc, o co chodzi, inaczej się podchodzi do przekładu. Ponadto jest pewien czynnik ambicjonalny.

Jak się ma w dorobku kilka, kilkanaście, kilkadziesiąt pozycji przełożonych, przychodzi taki czas, że człowiek myśli sobie "no dobrze, wsiądę na tego wielkiego konia, jeśli spadnę – trudno. A może nie spadnę?".

I człowiek się wdrapuje z różnym często skutkiem. Ale tak to działa. Siedzi się nad tym dzień i noc, żeby jakoś to rozszyfrować.

Ile czasu rozszyfrowywał pan "Mistrza i Małgorzatę"?

Mentalnie dochodziłem do "Mistrza i Małgorzaty" wiele lat. Od czasu studiów. A przekład zajął mi ponad pół roku. Nawet więcej. Siedziałem po kilkanaście godzin dziennie, bo nieraz tak trudno było oderwać od jakiegoś wątku…

Podejrzewam, że nieraz była to kwestia jednego słowa…

Tak, dokładnie tak. Człowiek siedzi, patrzy w sufit lub ten nieszczęsny Internet, żeby znaleźć to jedno potrzebne słowo. Czasem te poszukiwania trwają bardzo długo.

Materiał powstał we współpracy z wyd. Świat Książki