Dwa lata pandemii zrobiły swoje. Wieczorny spacer po wrocławskim rynku to przykre doświadczenie
Kiedy wybrałam się na rynek w piątkowy wieczór, uderzyło mnie to, jak łatwo zaparkować. O ile na najbardziej popularnych uliczkach było dosyć ciasno, o tyle na graniczącej z placem Solnym ulicy Karola Szajnochy było około dziesięciu wolnych miejsc.
Znalezienie wolnego miejsca w weekendowy wieczór było dotąd jak szukanie igły w stogu siana. Pomyślałam, że faktycznie – rynek umarł.
O tym, że tak właśnie jest, przekonuje właściciel jednego z lokali i zarazem prezes stowarzyszenia Nasz Rynek - Andrzej Dobek. Jak mówi, działa w tej lokalizacji już 25 lat, ale został tylko dlatego, że nie jest to jego jedyne źródło dochodu.
Nie pomogła ani pandemia, ani tarcza
– Gdyby tak było, już bym nie istniał. W styczniu dołożyłem do interesu 30 tysięcy złotych, a otwieram się tylko dlatego, żeby ludzie o nas nie zapomnieli — tłumaczy i dodaje, że gastronomię absolutnie dobiła pandemia.
– I pseudo tarcze antykryzysowe. Pierwsza bazowała na liczbie transakcji i dała milionowe zyski właścicielom kantorów, nas praktycznie nie wspomagając, a druga punktowała generowanie kosztów. To dlatego wszyscy się remontowali i znalezienie rok temu firmy remontowej graniczyło z cudem. Większość przedsiębiorców nadal jej nie rozliczyła, więc do tego czasu, zgodnie z przepisami, nie może się zamknąć. Tymczasem kilkusetprocentowe podwyżki cen prądu i gazu sprawiają, że wielu nie jest w stanie tego przetrwać – mówi.
Przyszłość knajpek, barów i klubów, które otwierają się na wiosnę, widzi raczej marnie. — Podziałają jeden sezon i padną. Gdyby tak nie było, dziś rynek nie straszyłby pustkami — dodaje Andrzej Dobek.
Na ulicy Ruskiej, która prowadzi z rynku na Pasaż Niepolda, czyli najbardziej klubowe zagłębie Wrocławia, minęłam dwa puste lokale. Kolejne dwa na placu Solnym, a na samym rynku znalazłam ich sześć, w tym jeden się remontował. Padł nawet sklep spożywczy Goplana, który działał tam odkąd pamiętam.
Czy wyglądało to przerażająco? Z pewnością przywykliśmy ostatnio do bardziej przerażających widoków, ale trzeba przyznać, że zaciągnięta folią witryna to słabe tło dla zdjęcia z krasnoludkiem, które robiła sobie mijana przeze mnie mała turystka.
A zdjęcia to coś, na czym Wrocław powinien prezentować się doskonale, jeśli chce ściągnąć turystów. Przechadzając się po okolicach rynku, gdzie od pewnego czasu zaglądam rzadziej niż częściej, rzuciło mi się w oczy, że zniknęły z niego nudne potupaje.
Był okres, że większość klubów w rynku i w jego bezpośrednim sąsiedztwie można było zaliczyć do grupy "lokale z przypadku", które powstały jako prosty sposób na biznes, którymi przepełnione są "Kuchenne Rewolucje" Magdy Gessler. Mowa tu jednak nie tylko o restauracjach, ale też klubach z kategorii tych, do których ludzie trafiali z ulotką na "darmowego szocika", po którym – z braku laku – zostają na dłużej. Dziś powstające lokale są na swój sposób wyjątkowe, albo przynajmniej wyjątkowo fotogeniczne.
Rynek to już za mało
Julia Ruman, która pracuje w gastronomii od kilku lat, a także zajmuje się w niej social mediami mówi, że dziś kluczowy jest instagramowy wystrój wnętrza.
— To, na czym nie oszczędzają właściciele nowo otwierających się lokali, to dekoratorzy i projektanci wnętrz. To zresztą widać, bo lokale są przepiękne, a publikowane przez gości zdjęcia i rolki są darmową reklamą, która idzie pocztą pantoflową. Do restauracji, w której jeszcze do niedawna pracowałam, większość ludzi trafiała dzięki temu, że zobaczyli u znajomych albo nieznajomych na Insta zdjęcia tamtego wnętrza. I choć lokalizacja nie była nawet blisko rynku, obłożenie przez większość tygodnia było niemal pełne – tłumaczy.
Faktycznie, wśród miejsc, które nie narzekają na brak gości, są wnętrzarskie perełki oraz lokale, które coś wyróżnia. Nic więc dziwnego, że mamy restauracje, w których sami możemy zgrillować sobie danie, żeby dostosować je do naszych upodobań i się pobawić w kucharzy, klub, w którym oświetlenie jest niczym artystyczna instalacja, czy pub, w którym możemy żywcem przenieść się do książek o Harrym Potterze. Nie wszystko jednak powstaje w rynku i w jego bezpośrednim sąsiedztwie.
Bawimy się pod domem
Wycofanie gastronomii ze ścisłego centrum to proces widoczny. To kolejna rzecz, którą wymusiła pandemia. Ludzie zaczęli pracować w domach, więc sporo fajnych, ciekawych i wyjątkowych lokali powstaje na osiedlach czy obrzeżach. W parze z tym idzie też niższy koszt czynszu, stała klientela i możliwość dostosowania się pod konkretnego klienta. To jednak broń obosieczna, która sprawia, że rynek staje się coraz mniej atrakcyjny, a pozostaje wyjątkowo drogi.
To, co rzuca się w oczy, to że w centrum coraz bardziej brakuje miejsc klimatycznych, które nastawione są na mieszkańców, a nie tylko na wizyty jednorazowych turystów. To oczywiście nie oznacza, że nie można tam trafić na dobrą kuchnię czy miło spędzić czasu, ale pandemia mocno zrewidowała oczekiwania i lokalizacja na Starym Mieście, jak widać po rotacji, przestała wystarczać.
Lokale muszą dobrze wychodzić na zdjęciach, przyciągać klientów, którzy zaplanują sobie, że pójdą właśnie tam, a nie trafią do nich z ulicy.
Na zmianę kierunku wrocławskiej gastronomii niewątpliwie wpłynęło też to, po co klienci ją odwiedzają. Bo z pewnością nie po to, żeby poznawać innych ludzi. — Pytacie, gdzie te czasy, w których ludzie poznawali się na imprezach? To ja wam powiem. Nie ma tych czasów! Minęły i trzeba się z tym pogodzić! — mówi w swoim podcaście "Love me Tinder" Kaja Paśko z kanału "Też tak mam".
Faktycznie, widać, że knajpki są miejscami randek, ale z pewnością nie są to już speluny, które bazują na połączeniu popędu seksualnego i alkoholu we krwi przypadkowych klientów.
– Wielokrotnie byłam świadkiem sytuacji, w której gość siedział przy barze i kompletnie nie zwracał uwagi na zalotne spojrzenia wokół siebie tylko dlatego, że przeglądał Tindera. To dowód na to, że dziś, żeby ktoś potraktował nas jako potencjalnego partnera, musimy znaleźć się w odpowiednim kontekście. To znaczy, że druga osoba musi wiedzieć, że kogoś szukamy. Inaczej możemy się zbłaźnić — dodaje podcasterka. I trudno się z nią nie zgodzić.
Potrzeby rynku niewątpliwie się zmieniają, pytanie czy wrocławski (nomen-omen) rynek idzie za nimi. Może nie mamy tam masowej ewakuacji, ale mnożące się Żabki nie napawają optymizmem, zwłaszcza że sprzyjają klienteli z kategorii najgorszej, czyli kupujących colę, do której dolewają małpkę, którą kupili w jednym z siedmiu sklepów tej sieci rozlokowanych na rynku i w jego bezpośrednim sąsiedztwie. Przeciwdziała temu prohibicja w tej okolicy, która obowiązuje po godzinie 22, ale podobno to problem, z którym restauratorzy borykają się przez cały dzień.
Przedstawiciele magistratu twierdzą, że puste lokale zaraz się otworzą, a dawne miejscówki zmienią się w nowe, bardziej skierowane do mieszkańców, niż do głodnych turystów, na których przez pandemię właściciele gastronomii przestali liczyć.
Ci są jednak innego zdania. Powstające przed wiosną lokale to ich zdaniem biznes na krótko, nastawiony głównie na turystów, który zamknie się z końcem roku. I znowu będzie straszyć zaciągniętymi folią oknami przez kolejną zimę, które staną się pięknym tłem dla bożonarodzeniowego jarmarku i zdjęć z krasnoludkami. Kto ma rację? Zobaczymy za rok.