"Krakowskie potwory" to polscy X-Meni. Nowy serial Netflixa wkręca, ale nie jest bez wad [RECENZJA]
- Polski serial "Krakowskie potwory" od platformy Netflix to produkcja, która - ku mojemu zdziwieniu - nie zawodzi. Kobiecy duet reżyserski przywrócił do życia słowiańskie legendy i zestawił je z ponurym, odzianym w szarość Krakowem.
- Głównymi bohaterami serialu są krakowscy studenci, którzy przypominają mi nieco uczniów szkoły Profesora X z komiksu "X-Men".
- Największą zaletą produkcji jest aktorstwo, natomiast efekty specjalne pozostawiają wiele do życzenia.
Obserwuj naTemat w Wiadomościach Google
Jaki kraj, tacy X-Meni
Alex poznajemy, gdy siedzi przy barze w klubie zagłuszając swoje ponure myśli alkoholem i głośną muzyką. Na jej twarz padają dyskotekowe światła, kiedy idzie porozmawiać z siedzącym nieopodal niej chłopakiem Luckym. Oboje są studentami medycyny. Rozmowa się klei, ale dziewczyna decyduje się spędzić tę noc z innym mężczyzną. Jest buntownicza i wyzwolona, prawie jak wiedźma ze starych rycin, która wzbita w powietrze oddaje się szalonemu tańcu na miotle.
Zanim główna bohaterka budzi się w swoim łóżku u boku przypadkowego mężczyzny, we śnie nawiedza ją paraliż senny pod postacią kobiety z dziurą w twarzy. Stare rany wciąż się nie zasklepiły. Alex dzień w dzień stara się pogodzić z przeżytą traumą, stara się pojąć, dlaczego w dzieciństwie przeżyła wypadek samochodowy, a jej mama nie.
W zrozumieniu przeszłości pomoże studentce stypendium w kole naukowym profesora Jana Zawadzkiego, słynnego patologa. Dziewczyna przeprowadza się do kamienicy, którą zamieszkuje ośmiu wyróżnionych przez niego stypendystów. Wśród nich jest Lucky, który zdaje się nie być pogodzony z faktem, że Alex dała mu kosza.
Koło naukowe szybko zamienia się w akademię jak dla mutantów profesora Charlesa Xaviera z komiksów o X-Menach. Każdy z jego członków obdarzony jest nadludzkimi mocami, które wykorzystuje do badania zwłok prastarych demonów ze słowiańskiego folkloru. Nad Krakowem (oprócz smogu) kłębią się czarne chmury zwiastujące chaos. Podania ludowe nie kłamią, nadchodzi świt bogów.
Wrogowie jak w "Power Rangers"
Nie spodziewałam się, że "Krakowskie potwory" będą subtelnym pomostem pomiędzy serialem młodzieżowym a mrocznym thrillerem. Po "Otwórz oczy" nabrałam dystansu do polskich produkcji, które za punkt honoru stawiały sobie powtórzenie sukcesu "Dark" lub "Stranger Things". Tutaj tego nie ma, a przynajmniej nie na pierwszy rzut oka. Twórczynie serialu, czyli reżyserki duet Kasi Adamik i Olgi Chajdas, a także scenariuszowe trio Magdaleny Lankosz, Anny Sieńskiej oraz Gai Grzegorzewskiej, wzięły to, co najlepsze z zagranicznych produkcji, nie zapominając przy tym o walorach, z których słynie polskie kino.
Kraków w serialu nie jest zamerykanizowany, a wręcz przeciwne. Z pięknego miasta wyciągnięto to, co najbrzydsze i najbardziej ponure. Lokalny sklepik wygląda jak zapyziała nora, akademik to syf, kiła i mogiła, zaś sale wykładowe są, no cóż, takie jak w prawdziwym życiu. Reżyserki budują atmosferę poprzez uliczną biedę i brud, stawiając na naturalizm i organicyzm, a nie na sterylną zachodnią modłę.
Zabytkowe kamienice, zanurzone w mroku alejki i drogi udekorowane kocimi łbami stają się idealną scenerią dla potworów wyjętych żywcem ze słowiańskiej i żydowskiej mitologii. Kraków niczym zamglony Londyn czasów wiktoriańskich jawi się jako portal między przyszłością a teraźniejszością.
Na Kazimierzu zamiast Kuby Rozpruwacza grasują nagie zapadliski i marchołty. Nie wszystkie demony mają postać krwiożerczych istot. Wśród nich są także te, które żyją wśród ludzi i karmią się ich nieszczęściem. Miasto w kamerze Adamik i Chajdas, choć surowe i przyziemne, tętni dziką, nieoczywistą magią.
Momentami efekty specjalne niweczą stopniowo budowany klimat, przywodząc na myśl słowa "Smoku, jesteś piękny" wypowiedziane przez Zbigniewa Zamachowskiego w "Wiedźminie". Smok w tamtym serialu wcale nie był piękny. Tutaj mamy podobnie - potwory, zamiast mrozić krew w żyłach, co najwyżej rażą widza po oczach. Być może jest to kwestia ich zbyt dużej ekspozycji. W jednej ze scen cienie w pomieszczeniu nie współgrają z cieniami, które malują się na skórze potwora wyraźnie odcinającego się od scenerii i krzyczącego: "nie jestem prawdziwy".
Operatorzy robią, co mogą, aby unikać "niezręcznych" efektów, co zwykle kończy się sprostowaniem w scenariuszu. "Krakowskie potwory"zamiast pokazywać, wolą mówić o tym, co się wydarzyło. Nie pokażą, jak słowiański stwór płonie, tylko puszczą dym na drugim planie, a następnie kadr ze spalonym truchłem i przegadaną scenę z sekcją zwłok.
Na tym nie kończą się zasługi scenariusza. Do dialogów i postaci ciężko mieć jakiekolwiek zastrzeżenia. Alex nie jest jedyną pełnowymiarową bohaterką, co cieszy, zważywszy na to, że w wielu podobnych produkcjach pozostałe osoby na ekranie stanowią jedynie tło. W "Krakowskich potworach" mamy m.in. rudowłosą Ilianę, która z początku wydaje się być stereotypową "wredną dziewczyną", a później okazuje się opiekunką i naczelną mistyczką w "sabacie"... to znaczy w kółku naukowym. Bohaterów potraktowano jak ludzi, a nie jak pionki, które albo są dobre, albo złe, i nic pomiędzy.
Drużynę profesora Zawadzkiego da się polubić - zwłaszcza należące do niej panie. Widać, że scenariuszem zajmowały się kobiety, ponieważ serialowe dziewczyny nie zostały zbroczone "male gazem" (nie stanowią ozdoby dla męskich widzów i nie konkurują ze sobą o względy kolegów). Są bohaterkami z krwi i kości, które same stanowią o sobie.
Po aktorskich popisach w "Otwórz oczy", które wypadły bardziej teatralnie niż serialowo, przeżyłam miłe zaskoczenie, widząc, jak obsada "Krakowskich potworów" naturalnie odgrywa dane jej kwestie. Nie dziwię się twórcom, że w głównej roli obsadzili Barbarę Liberek. Aktorka w swojej grze płynnie manewruje pomiędzy delikatnością a agresywnością. Tam, gdzie scenariusz podpowiada jej, aby była zła, nie robi bezmyślnie wściekłej miny, tylko daje od siebie coś więcej. Szuka w złości smutku, rezygnacji i drugiego dna.
Po Liberek najbardziej w oczy rzuca się fascynująca Anna Paliga, która odgrywa wspomnianą wcześniej Ilianę. Aktorka nie boi się scenariusza i bez najmniejszych zahamowań odsłania przed widzem swoją wewnętrzną czarownicę. Natomiast Andrzej Chyra jak to Andrzej Chyra. Nic dodać, nic ująć. Twórcy natomiast mogli pokusić się o danie mu roli, która stanowiłaby dla niego znacznie większe wyzwanie. Takiego Chyrę widzieliśmy już bowiem w filmie "W imię..." i serialu "1983".
"Krakowskie potwory" nie dość, że przywodzą na myśl "X-Menów", to mają w sobie także nutkę "Power Rangersów". Główny zły raz po raz przyzywa na świat mniejsze demony, aby mogły skonfrontować się ze studentami z kółka naukowego. Na każdy odcinek przypada inny potwór. Tym samym nowe dzieło Netfliksa można traktować nie tylko jako mroczny thriller fantasy, ale również jako serial młodzieżowy. Dzieciaki z mocami walczą ze złem i występkiem, a w wolnej chwili imprezują, uprawiają seks i uczęszczają na nudne wykłady.
U Adamik i Chajdas podoba mi się to, że nie wycinają z serialu scen, które były niezamierzone. Lucky (Stanisław Linowski) popalając papierosa przez przypadek omal go nie upuszcza. Widać, że ta pomyłka nie była ustawiana. W innym odcinku któraś z bohaterek się przejęzycza. Takie detale budują u widza większe przywiązanie do fabuły, pewną bliskość i myśl "też mi się to kiedyś przytrafiło".
"Krakowskie potwory" bywają nieznośne w swych efektach specjalnych, ale jako całość stanowią serial, który chce się zbindżować (obejrzeć wszystkie odcinki jeden po drugi). Twórcy postawili wszystkie karty na ponurą twarz Polski i to się opłaciło. Bez zbędnego nadęcia przywrócili do życia słowiańskie legendy i klechdy. Nie jest to z pewnością Andrzej Sapkowski i jego "Wiedźmin", ale takie połączenie polskiej tradycji z polską współczesnością też ma szansę zachwycić Zachód.
Czytaj także: https://natemat.pl/399441,euforia-sezon-2-recenzja