Trudno się na to patrzy, ale trzeba. "Cienie pod powiekami" to miażdżąca opowieść o dzieciach wojny
Henry traci głos. Nie jest w stanie wypowiedzieć słowa. Boi się otwartych przestrzeni. Kuli się i usilnie próbuje wyrazić swoje emocje, ale nie potrafi, nie może. Jego ciało staje się świadectwem wojennych doświadczeń. "Cienie pod powiekami" to film, od którego cierpnie dusza.
- "Cienie pod powiekami" (2021) to duńska produkcja dostępna na Netfliksie.
- Film opowiada o losach kilku bohaterów, mieszkańców Kopenhagi w czasie operacji Kartagina.
- Nie jest to jednak wielkie kino historyczne, a szalenie ludzka, emocjonalna i rozdzierająca historia o dzieciach, traumach i okropności wojny.
Nie da się uniknąć tych powiązań. Bez wątpienia oglądanie duńskiego filmu z 2021 roku nabrało zupełnie innego wydźwięku teraz – w nowym kontekście. Gdy każdego dnia docierają do nas kolejne kadry z Ukrainy. Gdy kolejny raz grzęźnie nam w gardle głos, a ciało przeszywa dreszcz na widok maluszków w bunkrach i bezwładnych ciał zabitych dzieci. Albo gdy słyszymy o gwałtach i mordach na najmłodszych Ukraińcach.
Temat "wojennych dzieci" zawsze jest wyjątkowo poruszający i przytłaczający emocjonalnie. I taki jest film "Cienie pod powiekami", czego przyznam – trochę się nie spodziewałam.
Kamera reżysera Ole Bordenala nie skupia się jednak na aspektach historycznych, logistycznych i technicznych. To film człowieka. O człowieku, emocjach i doświadczeniu wojny, które łamie życie.
"Cienie pod powiekami" w sensie formalnym to przede wszystkim świetnie napisany scenariusz – bez tego obejrzelibyśmy kolejny film z cyklu "losy kilku bohaterów splatają się w tragicznych okolicznościach". W istocie – tak jest, splatają się – ale droga do tego kulminacyjnego momentu jest tak naszpikowana emocjami i detalami, które stwarzają tę opowieść, że po prostu trudno się nie zaangażować w losy bohaterów.
Do tego dochodzi specyficzny północny chłód i rzetelność prowadzenia narracji, kadry, w których gra każdy szczegół i młodzi aktorzy, którzy zwalają z nóg. Po tym filmie zrozumiałam komentarz jednego internauty, że "duńska produkcja, więc bierze w ciemno".
Na pewno dawno nie widziałam tak mocnych postaci dziecięcych, a kontekst sprawił, że trudno było mi się pozbierać po konfrontacji ze wzrokiem człowieka, któremu odebrano szansę na normalne dorastanie, beztroską zabawę i na przyszłość. To wokół nich kręci się fabuła – tych, którzy o życiu jeszcze niewiele wiedzą, jeszcze nie zdążyli go zasmakować, a już może być im odebrane. Oto Eva, Rigmor i Henry, których codziennością jest śmierć i przemoc.
Na początku światy dzieci są rozdzielone: chłopiec mieszka na wsi, dziewczęta w mieście. Montaż przypomina nam jednak, że lokalizacja nie ma znaczenia – mali Duńczycy widzą podobne okropności, wystawieni są na takie same traumy i sceny, których trudno pozbyć się z umysłu i ciała.
Można sobie wyobrazić, przez co przechodzi, skoro całkowicie traci głos. Mama nie wie, co się wydarzyło, więc zabiera swoje dziecko do lekarza, a ten próbuje "uleczyć" Henry'ego metodą szokową: krzyczy na niego, ostro ściska za ramię i wymaga, żeby ten się odezwał.
Dziecko zaczyna się jąkać, wydaje jakieś bulgoczące dźwięki, bardzo próbuje powiedzieć, co zobaczyło, łzy płyną mu po policzkach. Okropny obraz traumy i wojennego zniszczenia. Rodzice robią wszystko, by najmłodsi żyli w poczuciu, że nic się nie dzieje, że życie toczy się dalej, ale okazuje się, że to niemożliwe.
A potem spadają bomby. I możesz przeżyć albo umrzeć. Możesz być Evą albo Rigmor, a decyduje o tym jedynie przypadek. Co jednak najgorsze jest w "Cieniach pod powiekami", to nie ten wniosek o przypadkowości, nie beznadziejna śmierć i bezsensowna przemoc, która spada na niewinnych. Najgorsze w tym filmie jest spojrzenie dzieci. Ich oczy ciężkie od łez, ich oczekiwanie i pytanie, które krąży jak cień pod powiekami: Dlaczego? Te cienie zostają tam na bardzo długo. Nieraz na zawsze.
Jak pomyślałam, że przecież Henry czy Greta, to teraz Sasza i Elena, to dosłownie ścierpła mi dusza. I ciało.
Napisz do autorki: alicja.cembrowska@natemat.pl