Tom Cruise znów odleciał. Ale jeśli nie lubicie kina z lat 80., to nie idźcie na nowego "Top Guna"
Obserwuj naTemat w Wiadomościach Google
- "Top Gun: Maverick" to druga część "Top Guna" z 1986 roku. Jej reżyserem został "Joseph Kosinski" ("Tron: Dziedzictwo", "Niepamięć")
- Na ekranie ponownie pojawia się Tom Cruise (Maverick), a także Val Kilmer (Iceman) w niewielkiej roli. W obsadzie zobaczymy też m.in. Milesa Tellera, Jennifer Connelly oraz Eda Harrisa
- "Top Gun 2" spodoba się szczególnie fanom jedynki oraz kina akcji z lat 80., ale i każdego, kto lubi hollywoodzkie blockbustery
- Premiera filmu już w ten piątek, 27 maja
"Top Gun: Maverick" miał wyjść trzy lata temu, ale nawet Tom Cruise musiał poddać się pandemii. Teraz długo wyczekiwana superprodukcja wlatuje do kin z hukiem i wszelkie zachwyty, o których słyszeliście, są w pełni uzasadnione. Jeżeli podobała wam się pierwszy film w reżyserii nieżyjącego Tony'ego Scotta, to w sumie mógłbym napisać, że nie macie co się dalej zastanawiać, tylko rezerwować bilety na piątek. Może jednak zechcecie zostać na dłużej, by dowiedzieć się: dlaczego?
Top Gun Maverick to sequel kultowego filmu z Tomem Cruisem. Kontynuuje go po latach jak Cobra Kai robi to z Karate Kid.
Z "Top Gunem" łączy mnie osobiście oscarowa piosenka "Take My Breath Away" zespołu Berlin, która królowała na listach przebojów, kiedy się rodziłem (w drugiej części słyszymy za to Lady Gagę). Każdy z was ma pewnie podobne wspomnienia lub powiązania: dzięki filmowi zajarał się lotnictwem, do dziś nosi przyciemniane awiatorki, oglądał go na pierwszej randce lub po prostu lubi do niego wracać, BO KIEDYŚ TO BYŁO. Nostalgia to główne paliwo napędzające "Top Gun: Maverick".
Gdyby nie odczuwalny skok technologiczny i fabuła tocząca się współcześnie, pomyślałbym, że sequel powstał zaraz po pierwszym filmie - w końcówce lat 80-tych (przypomina pod tym względem "Cobra Kai" - kontynuację "Karate Kid" nakręconą również po trzech dekadach). Pete "Maverick" Mitchell jest doświadczonym pilotem z wieloma misjami na koncie. To fachowiec starej daty posługujący się niekonwencjonalnymi metodami. Takich ludzi niedługo zabraknie w działaniach wojennych, bo zostaną wyparci przez drony, które zawsze słuchają rozkazów i nie muszą spać. Jednak jak sam mówi: "Nie liczy się samolot, ale pilot".
Maverick nigdy nie awansował ponad rangę kapitana, bo po prostu nie chciał. To w kabinie odrzutowca czuje się najlepiej. Tom Cruise zyskał sławę dzięki tej postaci, ale łączy go z nią o wiele więcej. Można mieć pretensje do tego, jaki jest prywatnie, ale jako filmowiec również idzie na przekór trendom, sam bierze udział w scenach kaskaderskich i jak ognia stara się unikać efektów komputerowych. To pokrewieństwo dusz czuć przez całego "Top Guna".
Alter ego aktora najchętniej zostałoby wysłane przez marynarkę USA na zasłużoną emeryturę. Dostaje jednak jeszcze jedną misję, ale nie taką, o jakiej marzył. Ma wyszkolić młodych pilotów ze słynnej szkoły asów nazywanej Top Gun, w której sam zdobywał umiejętności ponad 30 lat temu. Wśród nich jest Bradley "Rooster" Bradshaw (Miles Teller, którego kojarzycie z "Whiplasha"), syn zmarłego Nicka "Goose'a" Bradshawa. Był przyjacielem Mavericka w pierwszej części.
Razem z innymi adeptami będą musieli wykonać pierwsze poważne i niebezpieczne zdanie: zniszczenie pilnie strzeżonego podziemnego bunkra, w którym anonimowy "wróg" wzbogaca nielegalnie uran. Cel misji brzmi tak bardzo w starym stylu, że aż mnie rozbawił. A to nie jedyny sentymentalny moment filmu.
Top Gun to jedna z ikon popkultury lat 80. Druga część ma podobny klimat.
"Top Gun: Maverick" na każdym kroku wzbudza w nas uczucie tęsknoty za minionymi dniami. Kiedy Tom Cruise jedzie na motorze w swojej słynnej kurtce z naszywkami, a obok towarzyszy mu myśliwiec, solówka Harolda Faltermeyera z jedynki i zachodzące słońce, to nawet nasze ciarki mają ciarki. Film zresztą jakby prawie w całości powstał w momencie tzw. złotej godziny, gdy światło jest ciepłe i nas przyjemnie otula.
Jeżeli myśleliście, że "Stranger Things" jest pod względem odwoływania się do lat 80. przesadzone, to Maverick mówi: potrzymaj mi piwo – i pokazuje, że można to zrobić jeszcze mocniej.
I nie mamy z tym problemu, bo w nawet największym twardzielu kryje się cząstka romantyka. Będzie to szczególnie widoczne w czasie krótkiej i wzruszającej sceny z Valem Kilmerem. Przez raka gardła stracił głos (został poddany zabiegowi tracheotomii) i również filmowy Iceman ma problemy z mówieniem. Wypowiada jednak kilka kwestii. Jakim cudem? To zasługa sztucznej inteligencji imitującej głos Kilmera na podstawie wcześniejszych nagrań. Fani pamiętający i uwielbiający tę postać z pierwszej części z pewnością nie będą mogli powstrzymać łez.
To jednak nie jest film do popłakania, ale przede wszystkim męskie kino. Proste, z potężnymi maszynami, strzelaninami i wybuchami, umięśnionymi facetami (w szkółce jest tylko jedna kobieta), podniebnymi rywalizacjami, pokonywaniem słabości i kultywowaniem poświęcenia oraz okazjonalnymi sucharami. Wątek miłosny co prawda jest, bierze w nim udział Penny (grana przez Jennifer Connely), ale jest na dalszym planie. Przyziemnie ludzkie motywy lawirują bardziej wokół niesnasek Mavericka i Goose'a, a całość, pomimo bycia ewidentnym blockbusterem, jest paradoksalnie bardzo kameralna.
Walki w przestworzach jeszcze nigdy nie były tak widowiskowe. Top Gun Maverick to naprawdę top topów.
Do dobra, ale co z tym lataniem? Nikt tego nie odda tak dobrze na klawiaturze jak wielki ekran. Z pewnością jest w tym filmie dużo operatorskich trików, ale i wiele ujęć z prawdziwych myśliwców w czasie lotu. Ta mieszanka daje wrażenie uczestniczenia w autentycznych dogfightach i wyzwala czystą adrenalinę.
Dla laika i kogoś, kogo pasją nie są samoloty, może się wydawać to turbo-nudne, ale już pierwsza część udowodniła, że w kinie wszystko może być ciekawe. "Top Gun: Maverick" to mistrzostwo świata w kwestii ujęć, montażu i dynamiki scen lotniczych. Kiedy bohaterowie lądowali, to już nie mogłem się doczekać, gdy ponownie wzbiją w powietrze.
Idąc na premierowy pokaz nowego "Top Guna" zastanawiałem się, czy takie kino ma rację bytu w dzisiejszych czasach, gdzie najlepiej sprzedają się blockbustery z superbohaterami Marvela. Czy koncept szkoły lotniczej amerykańskiej marynarki wojennej ma w ogóle potencjał na więcej niż jeden film? Czy w ogóle branie się teraz za produkcję tak głęboko osadzoną w latach 80. ma jakikolwiek sens?
"Top Gun: Maverick" dał mi kuksańca (i to w szczepionkę!), że w ogóle mogłem tak pomyśleć.